×

Usamos cookies para ayudar a mejorar LingQ. Al visitar este sitio, aceptas nuestras politicas de cookie.


image

Opowieść o Dwóch Szlakach, 23 września

23 września

Obudziłem się i przeciągnąłem, rozprostowując kości. Czułem się znacznie lepiej, niż poprzedniego wieczora, kiedy kładłem się spać. Na dziś planowałem lekki dzień i krótką wędrówkę. Zamierzałem przejść mniej, niż połowę odległości, którą pokonałem wczoraj. Miałem mnóstwo czasu na długie postoje i przez prawie cały czas mogłem wędrować plażą, zamiast męczącymi, błotnistymi ścieżkami w głębi lądu.

Taki przynajmniej był mój plan. Natomiast jeżeli czegokolwiek poprzedni dzień mnie czegoś nauczył, to przede wszystkim tego, że plany powinny być elastyczne. Musiałem się dostosować do szlaku, skoro szlak nie chciał się dostosowywać do mnie.

Szedłem nieśpiesznie, podziwiając kałuże morskiej wody i zamieszkujące je żyjątka. W pewnym momencie zauważyłem rozbite niedaleko brzegu obozowisko i piechura rozwieszającego mokre ubrania na słońcu. Mężczyzna krzątał się wokół namiotu. Kiedy się do niego zbliżyłem, spytał, czy nie widziałem przypadkiem jego kumpla.

Kumpel, zawodowy fotograf, opuścił obozowisko wczesnym rankiem, chcąc uchwycić na zdjęciach przepiękne światło poranka i do tej pory nie wrócił. Nie spotkałem go, co mnie trochę zdziwiło, bo ani plaża, ani pozostawione na niej przez przypływ kałuże nie zdołałyby ukryć dorosłego człowieka. Pewnie sam się gdzieś skrył i leżał plackiem, strzelając fotki tuż przy ziemi, bądź siedział nieruchomy, nie chcąc spłoszyć ptactwa. Mężczyźni planowali biwakować przy plaży przez kilka dni. Pomachałem więc na pożegnanie i oddaliłem się, wiedząc, że żadnego z nich więcej nie spotkam. Ironiczna sytuacja – niedaleko mnie ukrywał się gdzieś zawodowy fotograf, a ja miałem zdezelowany aparat w plecaku.

Później tego samego przedpołudnia zboczyłem nieco z wybrzeża, celem zrobienia sobie małej wycieczki do Latarni Morskiej Carmanah, drugiej i ostatniej latarni morskiej na szlaku. Wysoka, biała i malownicza – stała dumnie na klifach, o które rozbijały się morskie fale. Tym razem nie było w pobliżu żadnych pracowników parku oczekujących na przybycie helikoptera. Wiedziałem za to, że w latarni musiał znajdować się dozorca, opiekujący się tym terenem.

W budce koło latarni znalazłem księgę gości, która zawierała petycję do podpisania. Napis na petycji brzmiał: „Uratujmy nasze latarnie morskie!”. Dokument wyjaśniał diabelskie zamierzenia kanadyjskiego rządu, który dążył do zautomatyzowania latarni celem zaoszczędzenia pieniędzy. Petycja była skierowana do Kanadyjczyków, którzy chcieli poprzeć protest. Wyglądało na to, że moja amerykańska opinia w tej ważnej sprawie na niewiele by się Kanadyjczykom zdała, ale obiektywnie rzecz biorąc, oni też nie mają wiele do powiedzenia w kwestii ustaw uchwalanych przez rząd Stanów Zjednoczonych.

Zrobiłem sobie mały postój na przekąskę – kawałki sera – ale przenikliwy wiatr od strony morza sprawił, że szybko zmarzłem. Ruszyłem więc w dalszą drogę.

Kilometr dalej dotarłem do Chez Monique's – małej, prymitywnej restauracyjki na plaży poniżej latarni morskiej. Knajpa znajdowała się tuż powyżej linii przypływu, w miejscu gdzie plaża wcinała się w nadmorski las. W części jadalnej stały plastikowe stoły i krzesła. Ponad nimi rozpięty był skomplikowanym system brezentowych płacht, który miał chronić biznes przed żywiołem. Zapasy do tej niezwykłej nadmorskiej jadłodajni dowoziły łodzie. Chwyciłem najbliższe krzesło, ustawiłem je przodem do plaży i usiadłem.

Poprosiłem o Coca-Colę. Rozważałem też zamówienie hamburgera, ale konice końców zrezygnowałem z tego pomysłu. W plecaku miałem wciąż jeszcze zbyt dużo zapasów, które musiałem dźwigać.

Od morza powiał chłodny wiaterek. Nie chcąc zmarznąć, zakutałem się w swój polar i chroniącą od wiatru kurtkę. Dziś się nigdzie nie spieszyłem. Wyjąłem więc z plecaka książkę i zacząłem ją czytać.

Około dwudziestu minut później dostrzegłem dwoje piechurów nadchodzących z przeciwnego kierunku, niż ja. Była to ta para modeli, których widziałem w autobusie – chodząca reklama ciuchów sportowych. Nie wyglądali ani odrobinę gorzej, niż wtedy, kiedy wysiedli z autobusu w Port Renfrew.

- Połowa drogi! - krzyknąłem w ich stronę na powitanie. W zasadzie minąłem punkt wyznaczający połowę trasy już spory kawałek temu, praktycznie tam, gdzie spędziłem ostatnią noc, ale pamiętałem że prowadząca szkolenie przed wejściem na szlak ostrzegała nas, że”psychologiczną połowę szlaku” przekracza się w pobliżu 50-tego kilometra całej 75‑kilometrowej trasy. Najtrudniejsza część trasy była dopiero przede mną. Tych dwoje dopiero co ją pokonało.

Usadowili się wygodnie na krzesłach i zamówili przekąski. Zapytałem, czy często wybierali się na podobne wyprawy. Ich plecaki, szczególnie ten należący do dziewczyny, wyglądały jakby były spakowane na jednodniową wycieczkę. Spodziewałem się usłyszeć, że byli niezwykle doświadczonymi piechurami. Tymczasem oni zaskoczyli mnie, przyznając, że to była dopiero ich druga i jak dotąd najdłuższa wyprawa.

- Wow! - powiedziałem. - Ktokolwiek pomógł wam się spakować, odwalił kawał dobrej roboty!

Rzuciłem spojrzeniem w kierunku moich dwóch plecaków leżących na stole, odczuwając lekkie zażenowanie.

- Nie dajcie się zwieźć wyglądowi moich dwóch plecaków - rzuciłem do pary. - Mam dużo większe doświadczenie w pieszych wyprawach, niż na to w tej chwili wyglądam. Sam uszyłem swój plecak. Te wyprawa jest jego chrzęstem bojowym.

Przytaknęli, a dziewczyna dodała: - Zastanawialiśmy się nad tym, ale nie chcieliśmy nic mówić.

Wyobrażam sobie!

Pokazałem im oba plecaki, wskazując na różnice między nimi. Tłumaczyłem, że ten mniejszy wygląda fantastycznie, ponieważ uszyłem go dokładnie według oryginalnego projektu, natomiast ten drugi ma mniej wyrafinowany wygląd, bo tu i ówdzie musiałem zmodyfikować początkowy pomysł. Wskazałem też słabe punkty dużego plecaka, którymi były miejsca przyczepu dolnych części ramiączek do dna. Ramiączka zaczęły się już odrywać, tworząc niepokojąco rosnące dziury.

- Hej - zakrzyknąłem, - nie macie przy sobie przypadkiem zapasowej igły z nitką?

Wśród tych wszystkich bambetli, którymi wypchałem plecaki, zabrakło igły i nitki. Niewybaczalne przeoczenie, jak na pierwszą wyprawę z nieprzetestowanym wcześniej plecakiem.

Okazało się, że owszem, mieli nici – całą ich szpulę, a do tego zestaw igieł. Natychmiast zabrałem się do pracy, próbując zaszyć dziury i przytwierdzić ramiączka z powrotem do dna plecaka. Trochę niezdarnie chwyciłem igłę, przez co wpadła prosto w plażowy piasek.

Kurczę. Zacząłem jej szukać, ale przepadła bez śladu. Dwójka modeli też przyłączyła się do poszukiwań igły w kupie piasku. Po około dziesięciu minutach poszukiwań poddaliśmy się.

- To gorsze, niż szukanie igły w stogu siana - zażartowałem, zastanawiając się, czy Kanadyjczycy używają tych samych powiedzonek, co Amerykanie.

Ale czułem się nieswojo. Co jeśli przyjdzie tu jakiś piechur, zdejmie buty i zanurzy stopy w piasku? Nie chciałem, żeby ktoś znalazł igłę w tak nieprzyjemny sposób.

Czułem się też głupio, bo zgubiona igła była pożyczona. Z drugiej strony para miała ich cały zestaw, więc strata jednej nie powinna stanowić problemu. Dali mi nawet drugą igłę, żebym mógł dokończyć naprawę plecaka.

Chcąc się odwdzięczyć za dobry uczynek, zaoferowałem im poczęstunek moim suszonym puree truskawkowym. Okazało się, że oni też mieli w domu suszarkę do owoców i warzyw, którą zakupili kilka tygodni wcześniej, ale nie zdążyli z niej jeszcze skorzystać. Dałem im więc próbkę tego, co mogli z jej pomocą zrobić.

Para wydawała się być już lekko poirytowana. Niecierpliwili się, chcąc ruszać w dalszą drogę. Zszywałem więc swój plecak w pośpiechu. Co prawda, oni nic nie mówili, wykazując się stereotypową kanadyjską grzecznością, ale zauważyłem, że rzucają sobie nawzajem znaczące spojrzenia i z tęsknotą spoglądają na plażę przed sobą. Miałem rację. Było mi głupio, że tak ich zatrzymywałem, ale udawałem, że nie jestem tego świadomy. Naprawdę potrzebowałem naprawić swój plecak.

Miałem nadzieję, że w końcu dadzą za wygraną i pozwolą mi zatrzymać igłę, a sami wyruszą w dalszą drogę. Wtedy mógłbym w spokoju dokończyć naprawy. Ale nie, oni wytrwale czekali.

Kiedy skończyłem, szew wyglądał bardzo brzydko – jakby zamykał świeżą, głęboką ranę – no, ale wygląd i styl nie miały większego znaczenia na łonie natury. Wylewnie podziękowałem parze za okazaną mi pomoc i z niechęcią oddałem igłę. Spodziewając się, że w czasie dalszej wędrówki plecak może znów wymagać naprawy, miałem ochotę zatrzymać igłę dla siebie. Czułem jednak, że wystarczająco już wykorzystałem uprzejmość pary. Nie powiedziałem więc ani słowa.

Para odeszła, a ja pozostałem jeszcze przez chwilę przy restauracyjce, przyglądając się efektom swojej pracy. Szwy wyglądały na mocne – lepiej, niż się spodziewałem – i byłem pewien, że wytrzymają przez dzień lub dwa.

Ruszyłem w dalszą drogę. Już wczesnym popołudniem dotarłem do Bonilla Point i od razu zabrałem się do rozbicia obozowiska. Poprzedni obozowicze skonstruowali hamak tuż przy miejscu na ognisko. W pobliżu przyjemnie szumiał wodospad. Mój prywatny wodospad, na mojej prywatnej plaży, gdzie mogłem wisieć w hamaku. Życie było wspaniałe!

Do zachodu słońca pozostało jeszcze kilka godzin, byłem więc przekonany, że niedługo inni piechurzy zrobią nalot na mój mały prywatny raj na ziemi. Delektowałem się spokojem i ciszą, póki mogłem. Kołysałem się w hamaku, wsłuchując w szum fal i robiąc zapiski w dzienniku. Nikt się jednak nie zjawił. Obejrzałem w samotności zachód słońca, po czym wpełzłem do śpiwora i zasnąłem.


23 września

Obudziłem się i przeciągnąłem, rozprostowując kości. I woke up and stretched, straightening my bones. Czułem się znacznie lepiej, niż poprzedniego wieczora, kiedy kładłem się spać. Na dziś planowałem lekki dzień i krótką wędrówkę. Zamierzałem przejść mniej, niż połowę odległości, którą pokonałem wczoraj. Miałem mnóstwo czasu na długie postoje i przez prawie cały czas mogłem wędrować plażą, zamiast męczącymi, błotnistymi ścieżkami w głębi lądu.

Taki przynajmniej był mój plan. Natomiast jeżeli czegokolwiek poprzedni dzień mnie czegoś nauczył, to przede wszystkim tego, że plany powinny być elastyczne. Musiałem się dostosować do szlaku, skoro szlak nie chciał się dostosowywać do mnie.

Szedłem nieśpiesznie, podziwiając kałuże morskiej wody i zamieszkujące je żyjątka. W pewnym momencie zauważyłem rozbite niedaleko brzegu obozowisko i piechura rozwieszającego mokre ubrania na słońcu. Mężczyzna krzątał się wokół namiotu. Kiedy się do niego zbliżyłem, spytał, czy nie widziałem przypadkiem jego kumpla.

Kumpel, zawodowy fotograf, opuścił obozowisko wczesnym rankiem, chcąc uchwycić na zdjęciach przepiękne światło poranka i do tej pory nie wrócił. Nie spotkałem go, co mnie trochę zdziwiło, bo ani plaża, ani pozostawione na niej przez przypływ kałuże nie zdołałyby ukryć dorosłego człowieka. Pewnie sam się gdzieś skrył i leżał plackiem, strzelając fotki tuż przy ziemi, bądź siedział nieruchomy, nie chcąc spłoszyć ptactwa. Mężczyźni planowali biwakować przy plaży przez kilka dni. Pomachałem więc na pożegnanie i oddaliłem się, wiedząc, że żadnego z nich więcej nie spotkam. Ironiczna sytuacja – niedaleko mnie ukrywał się gdzieś zawodowy fotograf, a ja miałem zdezelowany aparat w plecaku.

Później tego samego przedpołudnia zboczyłem nieco z wybrzeża, celem zrobienia sobie małej wycieczki do Latarni Morskiej Carmanah, drugiej i ostatniej latarni morskiej na szlaku. Wysoka, biała i malownicza – stała dumnie na klifach, o które rozbijały się morskie fale. Tym razem nie było w pobliżu żadnych pracowników parku oczekujących na przybycie helikoptera. Wiedziałem za to, że w latarni musiał znajdować się dozorca, opiekujący się tym terenem.

W budce koło latarni znalazłem księgę gości, która zawierała petycję do podpisania. Napis na petycji brzmiał: „Uratujmy nasze latarnie morskie!”. Dokument wyjaśniał diabelskie zamierzenia kanadyjskiego rządu, który dążył do zautomatyzowania latarni celem zaoszczędzenia pieniędzy. Petycja była skierowana do Kanadyjczyków, którzy chcieli poprzeć protest. Wyglądało na to, że moja amerykańska opinia w tej ważnej sprawie na niewiele by się Kanadyjczykom zdała, ale obiektywnie rzecz biorąc, oni też nie mają wiele do powiedzenia w kwestii ustaw uchwalanych przez rząd Stanów Zjednoczonych.

Zrobiłem sobie mały postój na przekąskę – kawałki sera – ale przenikliwy wiatr od strony morza sprawił, że szybko zmarzłem. Ruszyłem więc w dalszą drogę.

Kilometr dalej dotarłem do Chez Monique's – małej, prymitywnej restauracyjki na plaży poniżej latarni morskiej. Knajpa znajdowała się tuż powyżej linii przypływu, w miejscu gdzie plaża wcinała się w nadmorski las. W części jadalnej stały plastikowe stoły i krzesła. Ponad nimi rozpięty był skomplikowanym system brezentowych płacht, który miał chronić biznes przed żywiołem. Zapasy do tej niezwykłej nadmorskiej jadłodajni dowoziły łodzie. Chwyciłem najbliższe krzesło, ustawiłem je przodem do plaży i usiadłem.

Poprosiłem o Coca-Colę. Rozważałem też zamówienie hamburgera, ale konice końców zrezygnowałem z tego pomysłu. W plecaku miałem wciąż jeszcze zbyt dużo zapasów, które musiałem dźwigać.

Od morza powiał chłodny wiaterek. Nie chcąc zmarznąć, zakutałem się w swój polar i chroniącą od wiatru kurtkę. Dziś się nigdzie nie spieszyłem. Wyjąłem więc z plecaka książkę i zacząłem ją czytać.

Około dwudziestu minut później dostrzegłem dwoje piechurów nadchodzących z przeciwnego kierunku, niż ja. Była to ta para modeli, których widziałem w autobusie – chodząca reklama ciuchów sportowych. Nie wyglądali ani odrobinę gorzej, niż wtedy, kiedy wysiedli z autobusu w Port Renfrew.

- Połowa drogi! - krzyknąłem w ich stronę na powitanie. W zasadzie minąłem punkt wyznaczający połowę trasy już spory kawałek temu, praktycznie tam, gdzie spędziłem ostatnią noc, ale pamiętałem że prowadząca szkolenie przed wejściem na szlak ostrzegała nas, że”psychologiczną połowę szlaku” przekracza się w pobliżu 50-tego kilometra całej 75‑kilometrowej trasy. Najtrudniejsza część trasy była dopiero przede mną. Tych dwoje dopiero co ją pokonało.

Usadowili się wygodnie na krzesłach i zamówili przekąski. Zapytałem, czy często wybierali się na podobne wyprawy. Ich plecaki, szczególnie ten należący do dziewczyny, wyglądały jakby były spakowane na jednodniową wycieczkę. Spodziewałem się usłyszeć, że byli niezwykle doświadczonymi piechurami. Tymczasem oni zaskoczyli mnie, przyznając, że to była dopiero ich druga i jak dotąd najdłuższa wyprawa.

- Wow! - powiedziałem. - Ktokolwiek pomógł wam się spakować, odwalił kawał dobrej roboty!

Rzuciłem spojrzeniem w kierunku moich dwóch plecaków leżących na stole, odczuwając lekkie zażenowanie.

- Nie dajcie się zwieźć wyglądowi moich dwóch plecaków - rzuciłem do pary. - Mam dużo większe doświadczenie w pieszych wyprawach, niż na to w tej chwili wyglądam. Sam uszyłem swój plecak. Te wyprawa jest jego chrzęstem bojowym.

Przytaknęli, a dziewczyna dodała: - Zastanawialiśmy się nad tym, ale nie chcieliśmy nic mówić.

Wyobrażam sobie!

Pokazałem im oba plecaki, wskazując na różnice między nimi. Tłumaczyłem, że ten mniejszy wygląda fantastycznie, ponieważ uszyłem go dokładnie według oryginalnego projektu, natomiast ten drugi ma mniej wyrafinowany wygląd, bo tu i ówdzie musiałem zmodyfikować początkowy pomysł. Wskazałem też słabe punkty dużego plecaka, którymi były miejsca przyczepu dolnych części ramiączek do dna. Ramiączka zaczęły się już odrywać, tworząc niepokojąco rosnące dziury.

- Hej - zakrzyknąłem, - nie macie przy sobie przypadkiem zapasowej igły z nitką?

Wśród tych wszystkich bambetli, którymi wypchałem plecaki, zabrakło igły i nitki. Niewybaczalne przeoczenie, jak na pierwszą wyprawę z nieprzetestowanym wcześniej plecakiem.

Okazało się, że owszem, mieli nici – całą ich szpulę, a do tego zestaw igieł. Natychmiast zabrałem się do pracy, próbując zaszyć dziury i przytwierdzić ramiączka z powrotem do dna plecaka. Trochę niezdarnie chwyciłem igłę, przez co wpadła prosto w plażowy piasek.

Kurczę. Zacząłem jej szukać, ale przepadła bez śladu. Dwójka modeli też przyłączyła się do poszukiwań igły w kupie piasku. Po około dziesięciu minutach poszukiwań poddaliśmy się.

- To gorsze, niż szukanie igły w stogu siana - zażartowałem, zastanawiając się, czy Kanadyjczycy używają tych samych powiedzonek, co Amerykanie.

Ale czułem się nieswojo. Co jeśli przyjdzie tu jakiś piechur, zdejmie buty i zanurzy stopy w piasku? Nie chciałem, żeby ktoś znalazł igłę w tak nieprzyjemny sposób.

Czułem się też głupio, bo zgubiona igła była pożyczona. Z drugiej strony para miała ich cały zestaw, więc strata jednej nie powinna stanowić problemu. Dali mi nawet drugą igłę, żebym mógł dokończyć naprawę plecaka.

Chcąc się odwdzięczyć za dobry uczynek, zaoferowałem im poczęstunek moim suszonym puree truskawkowym. Okazało się, że oni też mieli w domu suszarkę do owoców i warzyw, którą zakupili kilka tygodni wcześniej, ale nie zdążyli z niej jeszcze skorzystać. Dałem im więc próbkę tego, co mogli z jej pomocą zrobić.

Para wydawała się być już lekko poirytowana. Niecierpliwili się, chcąc ruszać w dalszą drogę. Zszywałem więc swój plecak w pośpiechu. Co prawda, oni nic nie mówili, wykazując się stereotypową kanadyjską grzecznością, ale zauważyłem, że rzucają sobie nawzajem znaczące spojrzenia i z tęsknotą spoglądają na plażę przed sobą. Miałem rację. Było mi głupio, że tak ich zatrzymywałem, ale udawałem, że nie jestem tego świadomy. Naprawdę potrzebowałem naprawić swój plecak.

Miałem nadzieję, że w końcu dadzą za wygraną i pozwolą mi zatrzymać igłę, a sami wyruszą w dalszą drogę. Wtedy mógłbym w spokoju dokończyć naprawy. Ale nie, oni wytrwale czekali.

Kiedy skończyłem, szew wyglądał bardzo brzydko – jakby zamykał świeżą, głęboką ranę – no, ale wygląd i styl nie miały większego znaczenia na łonie natury. Wylewnie podziękowałem parze za okazaną mi pomoc i z niechęcią oddałem igłę. Spodziewając się, że w czasie dalszej wędrówki plecak może znów wymagać naprawy, miałem ochotę zatrzymać igłę dla siebie. Czułem jednak, że wystarczająco już wykorzystałem uprzejmość pary. Nie powiedziałem więc ani słowa.

Para odeszła, a ja pozostałem jeszcze przez chwilę przy restauracyjce, przyglądając się efektom swojej pracy. Szwy wyglądały na mocne – lepiej, niż się spodziewałem – i byłem pewien, że wytrzymają przez dzień lub dwa.

Ruszyłem w dalszą drogę. Już wczesnym popołudniem dotarłem do Bonilla Point i od razu zabrałem się do rozbicia obozowiska. Poprzedni obozowicze skonstruowali hamak tuż przy miejscu na ognisko. W pobliżu przyjemnie szumiał wodospad. Mój prywatny wodospad, na mojej prywatnej plaży, gdzie mogłem wisieć w hamaku. Życie było wspaniałe!

Do zachodu słońca pozostało jeszcze kilka godzin, byłem więc przekonany, że niedługo inni piechurzy zrobią nalot na mój mały prywatny raj na ziemi. Delektowałem się spokojem i ciszą, póki mogłem. Kołysałem się w hamaku, wsłuchując w szum fal i robiąc zapiski w dzienniku. Nikt się jednak nie zjawił. Obejrzałem w samotności zachód słońca, po czym wpełzłem do śpiwora i zasnąłem.