×

Usamos cookies para ayudar a mejorar LingQ. Al visitar este sitio, aceptas nuestras politicas de cookie.


image

Opowieść o Dwóch Szlakach, 22 września: Cz 3

22 września: Cz 3

Rozejrzałem się dookoła w poszukiwaniu szlaku, który spodziewałem się znaleźć w pobliżu miejsca umocowania liny. Żadnego jednak nie widziałem. Zresztą, pionowe ściany kanionu uniemożliwiałyby przeprowadzenie szlaku przez potok, nad którym stałem. Po co więc była ta lina? Mogłem teraz zawrócić drogą, którą dotarłem na klif, ale idea wskoczenia z wysokości prosto do bajora nie wydawała mi się ani trochę kusząca.

Nagle mój umysł zaczął łączyć elementy układanki w jedną całość. Lina wcale nie prowadziła do szlaku. To plażowicze ją zainstalowali, by ułatwić sobie wspinaczkę na klif, skąd mogli skakać do bajora. Wyobrażałem sobie, jak przypływają łódką, dobijają do brzegu, rozkładają obozowisko i bawią się w najlepsze w swoim prywatnym parku wodnym.

Mimo, że nigdzie w pobliżu nie widziałem szlaku, to wiedziałem, że gdzieś musi on przeciąć potok – wiodąc pod nim, nad nim lub poprzez niego. Szlak i potok musiały się gdzieś przecinać.

Poprawiłem duży plecak na swoich ramionach, mały zawiesiłem z powrotem na klatce piersiowej i rozpocząłem wędrówkę w górę strumienia. Przez większą część czasu szedłem wzdłuż brzegu, wzdłuż kamienistego dna potoku, od czasu do czasu brodząc po kostki w rwącej wodzie. Wyrzeźbiony przez potok kanion stawał się coraz szerszy. Pionowe ściany skalne i klify zaczęły ustępować miejsca stromym stokom, które gdzieniegdzie pokrywały krzewy i inne małe roślinki. Następnie i te zmieniły się w bardziej łagodne zbocza, na których rosła bardziej bujna roślinność i większe drzewa. Wytężałem wzrok, wypatrując serpentyny szlaku, wijącego się w dół kanionu po jednej stronie potoku i w górę po drugiej stronie.

Około pięciu minut później dostrzegłem przed sobą duży wodospad, wysoki na jakieś 30 stóp. Ściana wody nie do przebycia. Ponad nią wisiał most. Szlak! Ale jak miałem się do niego teraz dostać? Rozejrzałem się dookoła w poszukiwaniu pomysłów, wskazówek, ale nie zauważyłem nic, co mogłoby być pomocne. Żadnych zwisających lin, żadnych drabin, nie było nawet najmniejszej ścieżynki, która wiodłaby w górę umiarkowanie stromych ścian kanionu.

Uważnie przyjrzałem się zboczom po obu stronach kanionu. Nie widziałem nic, co by mnie zachęcało do wspinaczki. Zawróciłem więc w dół potoku. Za pierwszym zakolem strumienia zbocza kanionu stały się zdecydowanie bardziej strome. Wróciłem z powrotem pod wodospad. Zdjąłem mały plecak z klatki piersiowej i przewiesiłem go przez plecy, żeby mi nie przeszkadzał podczas wdrapywania się pod górę.

Zbocze po lewej stronie wyglądało mniej nieprzystępnie i bardziej solidne, porośnięte większymi drzewami i krzewami, których mógłbym się przytrzymać w drodze na górę. Mniej więcej w połowie drogi dotarłem do najbardziej stromej części stoku. Na szczęście znalazłem duży korzeń, wystający z ziemi niczym lina, której oba końce były zakotwiczone w glebie i skałach. Podciągnąłem się nieco w górę, używając tego korzenia, potem postawiłem na nim stopę i już mogłem stanąć na obu nogach i przytulić się do drzewa, które mi tak bardzo pomogło. Dobry moment na złapanie oddechu. Od tego momentu stromizna znacznie łagodniała, tak że resztę wspinaczki na szczyt kanionu mogłem odbyć bez podpierania się rękami.

Dotarłem na górę. Znajdowałem się teraz na tej samej wysokości, co góra wodospadu, jednak nigdzie nie mogłem dojrzeć przewieszonego przezeń mostu. Widok zasłaniała gęsta roślinność. Średnie opady deszczu na tym wybrzeżu przekraczały dziesięć stóp. Czyli w zasadzie znajdowałem się w lesie deszczowym, którego bujna flora rosła jak na drożdżach.

Wziąłem do ręki kij trekkingowy, by sprawdzić za jego pomocą grubość podszycia. Okazało się, że gleba była pokryta grubą na kilka stóp warstwą roślinności. Nieśmiało postawiłem krok na przód i wpadłem po kolana w gąszcz. Podszycie było tak gęste, że nie widziałem swojej stopy, ale czułem, że nawet nie dotknąłem ziemi. Oparłem się o najbliższe drzewo, żeby utrzymać równowagę, po czym zacząłem przedzierać się dalej.

Z każdym krokiem moje stopy tonęły w grubej warstwie podszycia. Małe gałązki i patyczki kłuły skórę moich nóg i wierciły dziury w nogawkach spodni. Mimo tego niestrudzenie parłem na przód.

Zdawało mi się, że przedzierałem się w ten sposób cała milę, choć w rzeczywistości nie mogłem przejść odległości większej, niż 100 stóp. Wreszcie dotarłem do szlaku – tej wspaniałej, błotnistej, nie porośniętej niczym ścieżki!

W geście triumfu uniosłem w górę pięść i wydałem okrzyk radości – tak bardzo się ucieszyłem z powrotu na właściwą trasę.

Podszedłem do zawieszonego ponad wodospadem mostu i usiadłem na chwilę, by odpocząć i coś przekąsić. W myślach wyświetlałem film wydarzeń dzisiejszego poranka.

Ubrania miałem nadal mokre po kąpieli w bajorze, szybko więc zacząłem odczuwać chłód. Postanowiłem nie siedzieć zbyt długo w bezruchu. Wyjąłem mapę, by przyjrzeć się szlakowi. Mój wzrok zatrzymał się w miejscu, gdzie trasa przecinała się z potokiem Billy Goat Creek. Na mapie to miejsce nie wyglądało na niebezpieczne, ale moje kiepskie decyzje podjęte wcześniej tego dnia takim je właśnie uczyniły. Jakie jeszcze niebezpieczeństwa mogły na mnie czyhać na dalszej trasie?


22 września: Cz 3 22. September: Kap. 3 September 22: Ch 3 22 сентября: Гл. 3

Rozejrzałem się dookoła w poszukiwaniu szlaku, który spodziewałem się znaleźć w pobliżu miejsca umocowania liny. Żadnego jednak nie widziałem. Zresztą, pionowe ściany kanionu uniemożliwiałyby przeprowadzenie szlaku przez potok, nad którym stałem. Po co więc była ta lina? Mogłem teraz zawrócić drogą, którą dotarłem na klif, ale idea wskoczenia z wysokości prosto do bajora nie wydawała mi się ani trochę kusząca.

Nagle mój umysł zaczął łączyć elementy układanki w jedną całość. Lina wcale nie prowadziła do szlaku. To plażowicze ją zainstalowali, by ułatwić sobie wspinaczkę na klif, skąd mogli skakać do bajora. Wyobrażałem sobie, jak przypływają łódką, dobijają do brzegu, rozkładają obozowisko i bawią się w najlepsze w swoim prywatnym parku wodnym.

Mimo, że nigdzie w pobliżu nie widziałem szlaku, to wiedziałem, że gdzieś musi on przeciąć potok – wiodąc pod nim, nad nim lub poprzez niego. Szlak i potok musiały się gdzieś przecinać.

Poprawiłem duży plecak na swoich ramionach, mały zawiesiłem z powrotem na klatce piersiowej i rozpocząłem wędrówkę w górę strumienia. Przez większą część czasu szedłem wzdłuż brzegu, wzdłuż kamienistego dna potoku, od czasu do czasu brodząc po kostki w rwącej wodzie. Wyrzeźbiony przez potok kanion stawał się coraz szerszy. Pionowe ściany skalne i klify zaczęły ustępować miejsca stromym stokom, które gdzieniegdzie pokrywały krzewy i inne małe roślinki. Następnie i te zmieniły się w bardziej łagodne zbocza, na których rosła bardziej bujna roślinność i większe drzewa. Wytężałem wzrok, wypatrując serpentyny szlaku, wijącego się w dół kanionu po jednej stronie potoku i w górę po drugiej stronie.

Około pięciu minut później dostrzegłem przed sobą duży wodospad, wysoki na jakieś 30 stóp. Ściana wody nie do przebycia. Ponad nią wisiał most. Szlak! Ale jak miałem się do niego teraz dostać? Rozejrzałem się dookoła w poszukiwaniu pomysłów, wskazówek, ale nie zauważyłem nic, co mogłoby być pomocne. Żadnych zwisających lin, żadnych drabin, nie było nawet najmniejszej ścieżynki, która wiodłaby w górę umiarkowanie stromych ścian kanionu.

Uważnie przyjrzałem się zboczom po obu stronach kanionu. Nie widziałem nic, co by mnie zachęcało do wspinaczki. Zawróciłem więc w dół potoku. Za pierwszym zakolem strumienia zbocza kanionu stały się zdecydowanie bardziej strome. Wróciłem z powrotem pod wodospad. Zdjąłem mały plecak z klatki piersiowej i przewiesiłem go przez plecy, żeby mi nie przeszkadzał podczas wdrapywania się pod górę.

Zbocze po lewej stronie wyglądało mniej nieprzystępnie i bardziej solidne, porośnięte większymi drzewami i krzewami, których mógłbym się przytrzymać w drodze na górę. Mniej więcej w połowie drogi dotarłem do najbardziej stromej części stoku. Na szczęście znalazłem duży korzeń, wystający z ziemi niczym lina, której oba końce były zakotwiczone w glebie i skałach. Podciągnąłem się nieco w górę, używając tego korzenia, potem postawiłem na nim stopę i już mogłem stanąć na obu nogach i przytulić się do drzewa, które mi tak bardzo pomogło. Dobry moment na złapanie oddechu. Od tego momentu stromizna znacznie łagodniała, tak że resztę wspinaczki na szczyt kanionu mogłem odbyć bez podpierania się rękami.

Dotarłem na górę. Znajdowałem się teraz na tej samej wysokości, co góra wodospadu, jednak nigdzie nie mogłem dojrzeć przewieszonego przezeń mostu. Widok zasłaniała gęsta roślinność. Średnie opady deszczu na tym wybrzeżu przekraczały dziesięć stóp. Czyli w zasadzie znajdowałem się w lesie deszczowym, którego bujna flora rosła jak na drożdżach.

Wziąłem do ręki kij trekkingowy, by sprawdzić za jego pomocą grubość podszycia. Okazało się, że gleba była pokryta grubą na kilka stóp warstwą roślinności. Nieśmiało postawiłem krok na przód i wpadłem po kolana w gąszcz. Podszycie było tak gęste, że nie widziałem swojej stopy, ale czułem, że nawet nie dotknąłem ziemi. Oparłem się o najbliższe drzewo, żeby utrzymać równowagę, po czym zacząłem przedzierać się dalej.

Z każdym krokiem moje stopy tonęły w grubej warstwie podszycia. Małe gałązki i patyczki kłuły skórę moich nóg i wierciły dziury w nogawkach spodni. Mimo tego niestrudzenie parłem na przód.

Zdawało mi się, że przedzierałem się w ten sposób cała milę, choć w rzeczywistości nie mogłem przejść odległości większej, niż 100 stóp. Wreszcie dotarłem do szlaku – tej wspaniałej, błotnistej, nie porośniętej niczym ścieżki!

W geście triumfu uniosłem w górę pięść i wydałem okrzyk radości – tak bardzo się ucieszyłem z powrotu na właściwą trasę.

Podszedłem do zawieszonego ponad wodospadem mostu i usiadłem na chwilę, by odpocząć i coś przekąsić. W myślach wyświetlałem film wydarzeń dzisiejszego poranka.

Ubrania miałem nadal mokre po kąpieli w bajorze, szybko więc zacząłem odczuwać chłód. Postanowiłem nie siedzieć zbyt długo w bezruchu. Wyjąłem mapę, by przyjrzeć się szlakowi. Mój wzrok zatrzymał się w miejscu, gdzie trasa przecinała się z potokiem Billy Goat Creek. Na mapie to miejsce nie wyglądało na niebezpieczne, ale moje kiepskie decyzje podjęte wcześniej tego dnia takim je właśnie uczyniły. Jakie jeszcze niebezpieczeństwa mogły na mnie czyhać na dalszej trasie?