×

Usamos cookies para ayudar a mejorar LingQ. Al visitar este sitio, aceptas nuestras politicas de cookie.


image

Opowieść o Dwóch Szlakach, 22 września: Cz 2

22 września: Cz 2

Moje kończyny zdawały się ważyć po pięć ton każda. Leżałem więc bez ruchu, wsłuchując się w szum wodospadu. Woda ściekała z moich przemoczonych ubrań, tworząc mokrą plamę na zimnym, kamiennym podłożu. Aparat uwierał mnie w nogę. Wciąż znajdował się w kieszeni spodni i nie miałem serca go stamtąd wyjąć, by oszacować zniszczenie. Nie miałem wątpliwości, że sprzęt, który był mi absolutnie niezbędny, przetrwał zimną kąpiel, ale martwiłem się o resztę moich rzeczy. Co z mapą i tabelami przypływów? Zwykle przechowywałem mapy z plastikowym, zamykanym opakowaniu, by uchronić je przed ewentualnym zniszczeniem, na przykład podczas deszczu. Jednak kiedy nie padało, miałem w zwyczaju trzymać to opakowanie niezapięte. Mapa była mi naprawdę potrzebna, nie dlatego, że mógłbym się zgubić, ale ze względu na tabele przypływów, oznaczone niebezpieczne miejsca, czy też źródła wody pitnej i wyznaczone pola biwakowe.

Przytuliłem się do ziemi, słuchając walenia mojego własnego serca i zacząłem kontemplować życie. Jest naprawdę kruche – tak szybko i nieoczekiwanie znalazłem się przecież w jakże niebezpiecznej sytuacji. Jeszcze chwilę temu pochylały się nade mną dwie ponure kostuchy – hipotermia i utonięcie. Żadna z nich nawet na chwilę nie przyszła mi na myśl, zanim oddałem skok.

Nagle dotarło do mnie, że podczas całego zajścia ani przez ułamek sekundy nie myślałem o rodzinie czy przyjaciołach. Mówi się, że w obliczu śmierci całe życie przechodzi człowiekowi przed oczami. Filmy nadają podobnym sytuacjom odpowiednią dramaturgię, kiedy główny bohater mówi komuś miękkim, słabnącym głosem: „Powiedz jej… że ją kocham.” Co prawda, nie było przy mnie nikogo, komu mógłbym powierzyć swoje ostatnie słowa, ale też i żadne obrazy z życia nie przemknęły mi przed oczami. Nie myślałem o moich bliskich. Od momentu, kiedy znalazłem się w wodzie, nie myślałem o nikim innym prócz siebie samego. Czy to czyniło mnie chłodnym pragmatykiem, osobą bez serca, a może po trochu każdym z nich?

Pomyślałem o linie, która mnie wywiodła na górę, na skały. Ta lina mnie prawe zabiła! Co za idiota zainstalował tę pułapkę śmierci? Wyciągnąłem nogi z wody i usiadłem. Nie czułem się jeszcze na siłach, żeby stanąć. Nogi wciąż mi drżały i obawiałem się, że stracę równowagę i się przewrócę.

Mój gniew na linę wypalił się, a ja niechętnie zacząłem przeglądać swój dobytek. Najpierw aparat. Obudowa wyglądała całkiem normalnie, może z wyjątkiem zamglonego obiektywu. Nie byłem pewien, czy ewentualne spięcie w aparacie może usmażyć kartę pamięci. Wolałem nie ryzykować. Wyjąłem kartę i schowałem ją w bezpieczne miejsce. Następnie włączyłem aparat. I nic. Martwy jak zepsuty dzwonek do drzwi. W sumie żadna niespodzianka. Wyjąłem baterie. Lepiej pozbawić przemoczony sprzęt elektroniczny źródła zasilania. Później może mógłbym wysuszyć aparat na słońcu i spróbować przywrócić go do życia. Sprawa wyglądała mało optymistycznie, ale próbując nie miałem nic do stracenia. Odłożyłem aparat na bok.

Z małego plecaka wyjąłem worek, który zawierał wszystko, co tak naprawdę było mi zbędne na tej wyprawie – tę część bagażu, którą spokojnie mogłem oddać do przechowalni, czyli w zasadzie kilka funtów zbędnego balastu. Byłem ciekaw, jak dużo wody dostało się do środka worka. Ku mojemu zaskoczeniu, worek pozostał suchy. Szyjąc mały plecak, zdecydowałem się użyć wodoodpornego materiału, który miał chronić jego zawartość w razie lekkiego deszczu. Z pewnością nigdy nie planowałem zanurzać całego plecaka pod wodę. Nie wszyłem więc ani wodoodpornego zamka, ani nie impregnowałem szwów. Byłem więc mile zaskoczony, kiedy odkryłem, że do środka nie wdarła się ani jedna kropla wody.

Następnie sprawdziłem zawartość dużego plecaka. Ta również pozostała wyjątkowo sucha. Plastikowe opakowanie, w którym trzymałem mapy, oczywiście nie było zamknięte, ale nie miało to znaczenia, skoro woda prawie wcale nie dostała się do środka. Przesączyło się tylko kilka kropelek – przez szwy w plecaku i parę dziurek tam, gdzie szwy puściły.

Jedyną poniesioną stratą był więc zniszczony aparat. Czułem się szczęściarzem, wychodząc w ten sposób z niebezpiecznej przygody.

Wstałem i zacząłem się zastanawiać, co zrobić. Rozsądny człowiek zszedłby klifu z powrotem na plażę i cofnął się wzdłuż brzegu do miejsca, z którego odchodziła ścieżka wiodąca w głąb lądu. Tylko idiota kontynuowałby przedzieranie się okrężną drogą.

Ale…

Woda i tak już zdążyła mnie przemoczyć do suchej nitki, no i teraz przynajmniej wiedziałem, że jestem w stanie przetrwać zanurzenie w bajorze. Co miałem do stracenia, próbując raz jeszcze? Poza tym zainwestowałem już tak dużo wysiłku we wspinanie się na klif i wydostanie z bajora, że nie uśmiechało mi się zawrócenie – to oznaczałoby poddanie się!

Słynne ostatnie słowa, bez wątpienia, ale to właśnie tych niespodziewanych niebezpieczeństw zawsze obawiałem się najbardziej. Problemów, których wcześniej nie przewidziałem. Nad przewidzianymi niebezpiecznymi sytuacjami mogę mieć pewną kontrolę, zawczasu planując drogi ucieczki, wymyślając plany awaryjne. Nie zrobiłem tego, kiedy wskoczyłem do bajora i nieoczekiwane zagrożenie zdrowia i życia wyzwoliło we mnie uczucie paniki. Jeśli jednak teraz znajdę dobry plan, to drugi skok do wody będzie zaledwie nieprzyjemny, a nie zagrażający życiu.

Schowałem aparat do plastikowego woreczka. Mimo, że już nie działał, zdecydowałem nie narażać go na jeszcze większe zmoczenie. Zabezpieczyłem też mapę, książki, notes i inne rzeczy, które za pierwszym razem cudownie uniknęły zamoknięcia. Raz mi się poszczęściło, ale nie zamierzałem polegać tylko na szczęściu również i za drugim razem. Założyłem plecaki na plecy i ponownie stanąłem na brzegu bajora. W myślach analizowałem wszystkie ruchy, które potrzebowałem wykonać, zarówno na wypadek udanego skoku, jak i ponownego wylądowania w wodzie.

Spoglądając w głęboką, zimną toń wody, podjąłem jeszcze jedną decyzję. Bez względu na to, co się za chwilę stanie, będzie to moja ostatnia próba oddania skoku. Jeśli mi się uda, to świetnie. Misja zakończona sukcesem. Jeśli nie, to po prostu wyjdę z wody i zejdę po klifie na dół, na plażę i wrócę wzdłuż brzegu do właściwej ścieżki.

Wziąłem głęboki oddech i skoczyłem…

I wpadłem po szyję w zimną, ciemną wodę. Znowu. Wyplułem z ust kilka przekleństw, zły na siebie za zrobienie po raz drugi czegoś tak głupiego. Znów chwyciłem się skalnego stołu, na który próbowałem wskoczyć. Tym razem jednak nie traciłem energii, próbując się na niego wdrapać. Zamiast tego odwróciłem się z zamiarem odepchnięcia się od skały. Wtem, uderzyłem nogą o podwodną kamienną półkę.

„Hej!” Pomyślałem. „A to co takiego?”

W ciemnej toni wodnej nie sposób było dostrzec tę półkę, ale mogłem na niej postawić stopę i wypchnąć swoje ciało na płaski skalny stół. Udało się! Udało! Może nie do końca według planu, ale tak czy siak byłem na płaskiej skale! Juhu!

Rozejrzałem się dookoła i natychmiast do mnie dotarło, że popełniłem wielki taktyczny błąd: nie miałem jak zejść ze skały. Z jednej strony drogę blokował mi przecież wodospad i klif, a skok z powrotem przez bajoro byłby śmiertelny – zakładając, że w ogóle bym doskoczył do skały na skraju przepaści, to przecież siła rozpędu mogłaby mnie przerzucić na drugą stronę i spadłbym w dół, z wysokiego klifu, na znajdującą się 30 stóp niżej plażę. Wyglądało na to, że po raz trzeci zmuszony będę zanurzyć się w lodowatej, ciemnej wodzie. Wykrzyczałem wszystkie brzydkie słowa, jakie tylko mi przyszły na myśl, przeklinając tego, kto zainstalował linę, która wywiodła mnie w tę nieszczęsną pułapkę.

Wzrokiem skanowałem otoczenie w poszukiwaniu lepszej opcji wydostania się z opresji, niż ponowna kąpiel w bajorze. Miałem cień szansy, kontynuując dalszą wspinaczkę. Wodospad zajmował prawie całą ścianę niskiego klifu – prawie całą, oprócz wąskiego miejsca po jego prawej stronie, gdzie luźno zwisała kolejna lina. Bez wątpienia potrzebowałem tej liny, by wspiąć się na klif. Ale kiedy tylko zawisłem na niej całym ciężarem ciała, ze stopami opartymi o ściany kanionu, grawitacja zaczęła mnie ściągać w stronę wodospadu. Dostrzegłem warstwę mokrego, śliskiego mchu, który tylko czekał na współpracę z wodospadem, by zepchnąć mnie powrotem w toń skalnego bajora. Mały, suchy kawałek skały na prawo od wodospadu nie był co prawda pokryty śliskim mchem, ale wyglądał na gładki jak ściana – choć może udałoby mi się po nim wejść na górę.

Szanse na zakończenie kolejnej akcji sukcesem wydawały się być małe, ale na daną chwilę i tak nie miałem nic do stracenia. Byłem przekonany, że za chwilę znów znajdę się w zimnej wodzie i przygotowywałem się do tego mentalnie.

Chwyciłem za linę, oparłem lewą nogę na pionowej ścianie kanionu i odbiłem się od podłoża. Grawitacja zaczęła przenosić zawieszony na linie środek ciężkości mojego ciała wprost pod wodospad. Starałem się temu przeciwdziałać, przechylając ciało jak najdalej w prawo. Nogi zaczynały mi drżeć z wysiłku w tej dziwnej pozycji. Stanąłem więc z powrotem na skale.

Wyglądało na to, że za pierwszym podejściem źle ustawiłem stopy. Spróbowałem ponownie, tym razem opierając prawą stopę o ścianę kanionu. I znów siła grawitacji zaczęła ciągnąć mnie pod wodospad. Próbowałem tak jeszcze kilka razy, ale bezskutecznie. Po paru minutach prób musiałem odpocząć. Moje nogi były wyczerpane wysiłkiem. Zacząłem rozważać wskoczenie do bajora i zaprzestanie tych dziwacznych akrobacji na skałach.

Nie, jeszcze nie! Potrzebowałem więcej zdecydowania. Potrzebowałem chwycić się mocno liny i z całej siły odepchnąć, poza granicę powrotu na bezpieczną skałkę. Tylko w ten sposób wspinaczka na klif mogła się udać!

Raz jeszcze oparłem się prawą stopą o ścianę kanionu i całym ciężarem swojego ciała zawisłem na linie. Lewą stopą starałem się kontrolować swoje położenie, podczas gdy siły grawitacji spychały mnie w kierunku wodospadu. Od teraz nie było już odwrotu. Znajdowałem się bardzo blisko wodospadu, ale jakoś udawało mi się zachować kontrolę i nie wpaść w jego wody. Wisiałem na linie w bardzo niewygodnej pozycji. Moje ciało było pochylone w tył pod kątem 45 stopni. Bolały mnie ręce – musiały utrzymać praktycznie cały ciężar mojego ciała i plecaków. Stopami opierałem się o gładką skalną ścianę, zaledwie kilka cali od warstwy mokrego, śliskiego mchu.

Moja pozycja zdawała się być stabilna, ale nie było mowy, żebym dał radę długo tak wytrzymać. Zacząłem się wspinać w górę skały, podciągając się rękami po linie. Dokładnie w momencie, kiedy dotarłem do skraju klifu, moje ciało przechyliło się wprost pod spadającą wodę. Trochę się zmoczyłem, ale byłem już praktycznie na samej górze, na klifie i mogłem puścić linę.

Odwróciłem się i spojrzałem w dół, na bajoro. Rozpierała mnie radość, że w końcu wygrałem batalię. - Ha! - krzyknąłem w stronę bajora. - Teraz już nie wyglądasz tak groźnie, co?


22 września: Cz 2 September 22: Part 2

Moje kończyny zdawały się ważyć po pięć ton każda. Leżałem więc bez ruchu, wsłuchując się w szum wodospadu. Woda ściekała z moich przemoczonych ubrań, tworząc mokrą plamę na zimnym, kamiennym podłożu. Aparat uwierał mnie w nogę. Wciąż znajdował się w kieszeni spodni i nie miałem serca go stamtąd wyjąć, by oszacować zniszczenie. Nie miałem wątpliwości, że sprzęt, który był mi absolutnie niezbędny, przetrwał zimną kąpiel, ale martwiłem się o resztę moich rzeczy. Co z mapą i tabelami przypływów? Zwykle przechowywałem mapy z plastikowym, zamykanym opakowaniu, by uchronić je przed ewentualnym zniszczeniem, na przykład podczas deszczu. Jednak kiedy nie padało, miałem w zwyczaju trzymać to opakowanie niezapięte. Mapa była mi naprawdę potrzebna, nie dlatego, że mógłbym się zgubić, ale ze względu na tabele przypływów, oznaczone niebezpieczne miejsca, czy też źródła wody pitnej i wyznaczone pola biwakowe.

Przytuliłem się do ziemi, słuchając walenia mojego własnego serca i zacząłem kontemplować życie. Jest naprawdę kruche – tak szybko i nieoczekiwanie znalazłem się przecież w jakże niebezpiecznej sytuacji. Jeszcze chwilę temu pochylały się nade mną dwie ponure kostuchy – hipotermia i utonięcie. Żadna z nich nawet na chwilę nie przyszła mi na myśl, zanim oddałem skok.

Nagle dotarło do mnie, że podczas całego zajścia ani przez ułamek sekundy nie myślałem o rodzinie czy przyjaciołach. Mówi się, że w obliczu śmierci całe życie przechodzi człowiekowi przed oczami. Filmy nadają podobnym sytuacjom odpowiednią dramaturgię, kiedy główny bohater mówi komuś miękkim, słabnącym głosem: „Powiedz jej… że ją kocham.” Co prawda, nie było przy mnie nikogo, komu mógłbym powierzyć swoje ostatnie słowa, ale też i żadne obrazy z życia nie przemknęły mi przed oczami. Nie myślałem o moich bliskich. Od momentu, kiedy znalazłem się w wodzie, nie myślałem o nikim innym prócz siebie samego. Czy to czyniło mnie chłodnym pragmatykiem, osobą bez serca, a może po trochu każdym z nich?

Pomyślałem o linie, która mnie wywiodła na górę, na skały. Ta lina mnie prawe zabiła! Co za idiota zainstalował tę pułapkę śmierci? Wyciągnąłem nogi z wody i usiadłem. Nie czułem się jeszcze na siłach, żeby stanąć. Nogi wciąż mi drżały i obawiałem się, że stracę równowagę i się przewrócę.

Mój gniew na linę wypalił się, a ja niechętnie zacząłem przeglądać swój dobytek. Najpierw aparat. Obudowa wyglądała całkiem normalnie, może z wyjątkiem zamglonego obiektywu. Nie byłem pewien, czy ewentualne spięcie w aparacie może usmażyć kartę pamięci. Wolałem nie ryzykować. Wyjąłem kartę i schowałem ją w bezpieczne miejsce. Następnie włączyłem aparat. I nic. Martwy jak zepsuty dzwonek do drzwi. W sumie żadna niespodzianka. Wyjąłem baterie. Lepiej pozbawić przemoczony sprzęt elektroniczny źródła zasilania. Później może mógłbym wysuszyć aparat na słońcu i spróbować przywrócić go do życia. Sprawa wyglądała mało optymistycznie, ale próbując nie miałem nic do stracenia. Odłożyłem aparat na bok.

Z małego plecaka wyjąłem worek, który zawierał wszystko, co tak naprawdę było mi zbędne na tej wyprawie – tę część bagażu, którą spokojnie mogłem oddać do przechowalni, czyli w zasadzie kilka funtów zbędnego balastu. Byłem ciekaw, jak dużo wody dostało się do środka worka. Ku mojemu zaskoczeniu, worek pozostał suchy. Szyjąc mały plecak, zdecydowałem się użyć wodoodpornego materiału, który miał chronić jego zawartość w razie lekkiego deszczu. Z pewnością nigdy nie planowałem zanurzać całego plecaka pod wodę. Nie wszyłem więc ani wodoodpornego zamka, ani nie impregnowałem szwów. Byłem więc mile zaskoczony, kiedy odkryłem, że do środka nie wdarła się ani jedna kropla wody.

Następnie sprawdziłem zawartość dużego plecaka. Ta również pozostała wyjątkowo sucha. Plastikowe opakowanie, w którym trzymałem mapy, oczywiście nie było zamknięte, ale nie miało to znaczenia, skoro woda prawie wcale nie dostała się do środka. Przesączyło się tylko kilka kropelek – przez szwy w plecaku i parę dziurek tam, gdzie szwy puściły.

Jedyną poniesioną stratą był więc zniszczony aparat. Czułem się szczęściarzem, wychodząc w ten sposób z niebezpiecznej przygody.

Wstałem i zacząłem się zastanawiać, co zrobić. Rozsądny człowiek zszedłby klifu z powrotem na plażę i cofnął się wzdłuż brzegu do miejsca, z którego odchodziła ścieżka wiodąca w głąb lądu. Tylko idiota kontynuowałby przedzieranie się okrężną drogą.

Ale…

Woda i tak już zdążyła mnie przemoczyć do suchej nitki, no i teraz przynajmniej wiedziałem, że jestem w stanie przetrwać zanurzenie w bajorze. Co miałem do stracenia, próbując raz jeszcze? Poza tym zainwestowałem już tak dużo wysiłku we wspinanie się na klif i wydostanie z bajora, że nie uśmiechało mi się zawrócenie – to oznaczałoby poddanie się!

Słynne ostatnie słowa, bez wątpienia, ale to właśnie tych niespodziewanych niebezpieczeństw zawsze obawiałem się najbardziej. Problemów, których wcześniej nie przewidziałem. Nad przewidzianymi niebezpiecznymi sytuacjami mogę mieć pewną kontrolę, zawczasu planując drogi ucieczki, wymyślając plany awaryjne. Nie zrobiłem tego, kiedy wskoczyłem do bajora i nieoczekiwane zagrożenie zdrowia i życia wyzwoliło we mnie uczucie paniki. Jeśli jednak teraz znajdę dobry plan, to drugi skok do wody będzie zaledwie nieprzyjemny, a nie zagrażający życiu.

Schowałem aparat do plastikowego woreczka. Mimo, że już nie działał, zdecydowałem nie narażać go na jeszcze większe zmoczenie. Zabezpieczyłem też mapę, książki, notes i inne rzeczy, które za pierwszym razem cudownie uniknęły zamoknięcia. Raz mi się poszczęściło, ale nie zamierzałem polegać tylko na szczęściu również i za drugim razem. Założyłem plecaki na plecy i ponownie stanąłem na brzegu bajora. W myślach analizowałem wszystkie ruchy, które potrzebowałem wykonać, zarówno na wypadek udanego skoku, jak i ponownego wylądowania w wodzie.

Spoglądając w głęboką, zimną toń wody, podjąłem jeszcze jedną decyzję. Bez względu na to, co się za chwilę stanie, będzie to moja ostatnia próba oddania skoku. Jeśli mi się uda, to świetnie. Misja zakończona sukcesem. Jeśli nie, to po prostu wyjdę z wody i zejdę po klifie na dół, na plażę i wrócę wzdłuż brzegu do właściwej ścieżki.

Wziąłem głęboki oddech i skoczyłem…

I wpadłem po szyję w zimną, ciemną wodę. Znowu. Wyplułem z ust kilka przekleństw, zły na siebie za zrobienie po raz drugi czegoś tak głupiego. Znów chwyciłem się skalnego stołu, na który próbowałem wskoczyć. Tym razem jednak nie traciłem energii, próbując się na niego wdrapać. Zamiast tego odwróciłem się z zamiarem odepchnięcia się od skały. Wtem, uderzyłem nogą o podwodną kamienną półkę.

„Hej!” Pomyślałem. „A to co takiego?”

W ciemnej toni wodnej nie sposób było dostrzec tę półkę, ale mogłem na niej postawić stopę i wypchnąć swoje ciało na płaski skalny stół. Udało się! Udało! Może nie do końca według planu, ale tak czy siak byłem na płaskiej skale! Juhu!

Rozejrzałem się dookoła i natychmiast do mnie dotarło, że popełniłem wielki taktyczny błąd: nie miałem jak zejść ze skały. Z jednej strony drogę blokował mi przecież wodospad i klif, a skok z powrotem przez bajoro byłby śmiertelny – zakładając, że w ogóle bym doskoczył do skały na skraju przepaści, to przecież siła rozpędu mogłaby mnie przerzucić na drugą stronę i spadłbym w dół, z wysokiego klifu, na znajdującą się 30 stóp niżej plażę. Wyglądało na to, że po raz trzeci zmuszony będę zanurzyć się w lodowatej, ciemnej wodzie. Wykrzyczałem wszystkie brzydkie słowa, jakie tylko mi przyszły na myśl, przeklinając tego, kto zainstalował linę, która wywiodła mnie w tę nieszczęsną pułapkę.

Wzrokiem skanowałem otoczenie w poszukiwaniu lepszej opcji wydostania się z opresji, niż ponowna kąpiel w bajorze. Miałem cień szansy, kontynuując dalszą wspinaczkę. Wodospad zajmował prawie całą ścianę niskiego klifu – prawie całą, oprócz wąskiego miejsca po jego prawej stronie, gdzie luźno zwisała kolejna lina. Bez wątpienia potrzebowałem tej liny, by wspiąć się na klif. Ale kiedy tylko zawisłem na niej całym ciężarem ciała, ze stopami opartymi o ściany kanionu, grawitacja zaczęła mnie ściągać w stronę wodospadu. Dostrzegłem warstwę mokrego, śliskiego mchu, który tylko czekał na współpracę z wodospadem, by zepchnąć mnie powrotem w toń skalnego bajora. Mały, suchy kawałek skały na prawo od wodospadu nie był co prawda pokryty śliskim mchem, ale wyglądał na gładki jak ściana – choć może udałoby mi się po nim wejść na górę.

Szanse na zakończenie kolejnej akcji sukcesem wydawały się być małe, ale na daną chwilę i tak nie miałem nic do stracenia. Byłem przekonany, że za chwilę znów znajdę się w zimnej wodzie i przygotowywałem się do tego mentalnie.

Chwyciłem za linę, oparłem lewą nogę na pionowej ścianie kanionu i odbiłem się od podłoża. Grawitacja zaczęła przenosić zawieszony na linie środek ciężkości mojego ciała wprost pod wodospad. Starałem się temu przeciwdziałać, przechylając ciało jak najdalej w prawo. Nogi zaczynały mi drżeć z wysiłku w tej dziwnej pozycji. Stanąłem więc z powrotem na skale.

Wyglądało na to, że za pierwszym podejściem źle ustawiłem stopy. Spróbowałem ponownie, tym razem opierając prawą stopę o ścianę kanionu. I znów siła grawitacji zaczęła ciągnąć mnie pod wodospad. Próbowałem tak jeszcze kilka razy, ale bezskutecznie. Po paru minutach prób musiałem odpocząć. Moje nogi były wyczerpane wysiłkiem. Zacząłem rozważać wskoczenie do bajora i zaprzestanie tych dziwacznych akrobacji na skałach.

Nie, jeszcze nie! Potrzebowałem więcej zdecydowania. Potrzebowałem chwycić się mocno liny i z całej siły odepchnąć, poza granicę powrotu na bezpieczną skałkę. Tylko w ten sposób wspinaczka na klif mogła się udać!

Raz jeszcze oparłem się prawą stopą o ścianę kanionu i całym ciężarem swojego ciała zawisłem na linie. Lewą stopą starałem się kontrolować swoje położenie, podczas gdy siły grawitacji spychały mnie w kierunku wodospadu. Od teraz nie było już odwrotu. Znajdowałem się bardzo blisko wodospadu, ale jakoś udawało mi się zachować kontrolę i nie wpaść w jego wody. Wisiałem na linie w bardzo niewygodnej pozycji. Moje ciało było pochylone w tył pod kątem 45 stopni. Bolały mnie ręce – musiały utrzymać praktycznie cały ciężar mojego ciała i plecaków. Stopami opierałem się o gładką skalną ścianę, zaledwie kilka cali od warstwy mokrego, śliskiego mchu.

Moja pozycja zdawała się być stabilna, ale nie było mowy, żebym dał radę długo tak wytrzymać. Zacząłem się wspinać w górę skały, podciągając się rękami po linie. Dokładnie w momencie, kiedy dotarłem do skraju klifu, moje ciało przechyliło się wprost pod spadającą wodę. Trochę się zmoczyłem, ale byłem już praktycznie na samej górze, na klifie i mogłem puścić linę.

Odwróciłem się i spojrzałem w dół, na bajoro. Rozpierała mnie radość, że w końcu wygrałem batalię. - Ha! - krzyknąłem w stronę bajora. - Teraz już nie wyglądasz tak groźnie, co?