×

Usamos cookies para ayudar a mejorar LingQ. Al visitar este sitio, aceptas nuestras politicas de cookie.


image

Opowieść o Dwóch Szlakach, 21 września: Cz 6

21 września: Cz 6

Kilka kilometrów dalej szlak docierał do brzegu morza. Po wielu milach wędrówki wśród gęstwiny drzew nastąpiła wreszcie niezwykle miła zmiana krajobrazu. Wzdłuż brzegu znajdowało się wiele przepięknych plaż. Wędrówkę po plażowym piachu uważałem za bardzo męczącą, zdecydowałem się iść samym brzegiem, po bardziej stabilnym podłożu mokrego piasku. Od czasu do czasu jakaś małą fala nadpływała szybciej, niż zdążałem odskoczyć, mocząc moje buty i nogawki spodni. Nie uznawałem tego jednak za utrudnienie, bo przy okazji woda obmywała błoto z moich nóg i przyjemnie schładzała zmęczone stopy.

Część linii brzegowej stanowiły skalne półki, po których bardzo wygodnie się szło. Mimo, że łatwo można się było poślizgnąć na ich mokrej powierzchni, to twarde podłoże znacznie ułatwiało i przyspieszało stawianie kroków. Gdzieniegdzie, w załamaniach skał, tworzyły się kałuże o głębokości kilku cali. Nagromadzona w nich woda nagrzana była promieniami popołudniowego słońca, więc przyjemnie się przez nie brodziło. Przyglądałem się uważnie wszystkim kałużom w poszukiwaniu rozgwiazd, ukwiałów, krabów i innego rodzaju morskich stworzeń, ponieważ po pierwsze, osberwowanie ich sprawiało mi niesamowitą frajdę, a po drugie, nie chciałem żadnego z nich przez nieuwagę rozdeptać.

Czytając swoje mapy dowiedziałem się, że właśnie przechodziłem nieopodal miejsca zatonięcia w 1893 roku drewnianego parowca Michigan. Była to jednak mało spektakularna katastrofa, w której nikt nie zginął. Później tego samego roku zatonął w tej okolicy parowiec Mascotte. Stanął w płomieniach, próbując wydobyć z wody wrak Michigan. Również i w tym wypadku nikt nie stracił życia. Zacząłem się rozglądać za kawałkami wraków i udało mi się dostrzec stary kocioł na jednej z płycizn. Brakowało mu zarówno piękna, jak i gracji. Był po prostu kawałkiem zardzewiałego metalu, któremu udało się przetrwać ostatnie sto lat z kawałkiem. Starałem się wyobrazić sobie wszystkie niesamowite historie, które ten kawałek złomu mógłby opowiedzieć – gdyby tylko umiał mówić. Historie nie tylko o statku, którego kiedyś był częścią, czy o tym, w jaki sposób znalazł się przy tym odległym i wyludnionym wybrzeżu, ale i opowieści o wszystkich innych wrakach i morskich katastrofach, których z pewnością był świadkiem na przestrzeni minionych dziesięcioleci.

Tuż przed zachodem słońca dotarłem wreszcie do miejsca, gdzie zamierzałem rozbić swoje obozowisko. Miejsce to znajdowało się na brzegu rzeki Darling River, nieopodal punktu, w którym w czasie drugiej wojny światowej, w kwietniu 1943 roku, rozbił się rosyjski frachtowiec Uzbekistan. Katastrofa wydarzyła się w czasach dawnej świetności szlaku utworzonego w celu ułatwienia ratunku rozbitkom. Zastanawiałem się więc, czy ścieżka, którą przyszedłem odegrała ważną rolę w ratowaniu życia załodze frachtowca. Nie dostrzegłem niczego, co przypominałoby wrak Uzbekistanu. W kilku kałużach na skalnych półkach znalazłem jedynie małe kawałki metalu, które najprawdopodobniej pochodziły z wraków, w tym właśnie Uzbekistanu.

Nieopodal zauważyłem troje innych piechurów, w których rozpoznałem swoich współpasażerów z porannego autobusu. Zdążyli już rozbić swoje obozowisko. Nie widziałem tej trójki na szkoleniu przed wejściem na szlak – pewnie uczestniczyli w innym, podobnym, w siedzibie parku w Port Renfrew.

Przywitałem się z nimi i przedstawiłem się, po czym nastąpiła kilkuminutowa wymiana zdań. Oni w tym czasie zajęli się rozpalaniem ogniska. Zapytałem, czy mógłbym się do nich przyłączyć przy ogniu i zjeść w ich towarzystwie kolację, na co oni przystali.

Odszedłem na chwilę, by rozbić swoje obozowisko bezpośrednio na plaży, tuż ponad linią przypływu – chrzanić tsunami! Rozpiąłem brezentową płachtę, której używałem jako dachu nad głową. Nie dlatego, żebym spodziewał się deszczu tej nocy, ale chciałem ochronić się przed bryzą, która mogłaby zasypać mnie piaskiem podczas snu. Śledzie, których używałem do mocowania brezentu do podłoża, nie sprawdzały się w sypkim piachu. Musiałem więc każdy z nich przygwoździć ciężkim kawałkiem drewna lub kamieniem. W razie silnego wiatru, na pewno zwiałoby całą konstrukcję, ale nadchodzącej nocy spodziewałem się raczej łagodnych warunków pogodowych.

Po rozstawieniu obozowiska, wróciłem do trójki piechurów, niosąc pod pachą swój mały palnik alkoholowy i jedzenie. Moi towarzysze grzali się już przy ogniu i przygotowywali kolację. Kiedy usiadłem przy ognisku, żaden z nich nie przywitał mnie ani właściwie w żaden sposób nie zwrócił na mnie uwagi – po prostu kontynuowali swoje rozmowy. Zdecydowałem się zignorować ten fakt.

Zacząłem przygotowywać własne jedzenie z paczki i włączyłem się do rozmowy. A przynajmniej próbowałem, przytakując, w momentach kiedy uznawałem to za właściwe, od czasu do czasu rzucając komentarz lub zadając pytanie. Mimo to wciąż czułem się niewidzialny, tak jakby inni wcale nie zauważali mojej obecności. Żaden z nich nie skierował w moją stronę ani jednego pytania i gdybym to ja od czasu do czasu im nie przerywał własnymi pytaniami, nie wiem czy w ogóle zamieniliby ze mną choć jedno słowo. Czułem się niczym duch podsłuchujący rozmowy żywych. Nie czułem się co prawda niemile widziany – raczej tak, jak bym nie istniał.

Wolałbym brać czynny udział w rozmowie, nie tylko ją podsłuchiwać. Po zjedzeniu kolacji, udałem się więc z powrotem do mojego obozowiska. Pomachałem na pożegnanie trójce przy ognisku, ale żadne z nich nie wydawało się tego zauważyć.

Słońce w końcu zaszło, powoli zabierając z sobą jasność dnia. Włączyłem swoją czołówkę, wślizgnąłem do śpiwora i ułożyłem na brzuchu, podpierając łokciami głowę. Wyciągnąłem z plecaka książkę i dałem nura w powieść pełną zbrodni, morderców i procesów sądowych.

Byłem całkowiecie pochłonięty czytaniem thrillera, kiedy nagle poczułem dziwny ruch na plecach. Dziwny ruch… mojego śpiwora? Podmuchu wiatru? Zignorowałem go i wróciłem do czytania. Ale wtedy znów poczułem ten ruch! Tym razem jeszcze wyraźniej, niż poprzednio. Coś wydawało się być nie na miejscu. Może to mój plecak mnie w jakiś sposób trącał? Zacząłem się odwracać, by odsunąć przeszkadzający mi sprzęt na bok i wtedy zobaczyłem mysz spadającą na piach grzbietem w dół. Mysz! Zapiszczała, wydawać by się mogło z poirytowaniem, jakby mi chciała dać do zrozumienia, ze nie miałem prawa się ruszać, kiedy akurat była zajęta zwiedzaniem moich pleców! Mysz odwróciła się powrotem na cztery łapki i uciekła, wydając przy tym ostatni pisk, zdający się informować mnie, że jeszcze tu wróci, już po moim zaśnięciu. Bezwstydny mały gryzoń!


21 września: Cz 6 September 21: Ch 6

Kilka kilometrów dalej szlak docierał do brzegu morza. Po wielu milach wędrówki wśród gęstwiny drzew nastąpiła wreszcie niezwykle miła zmiana krajobrazu. Wzdłuż brzegu znajdowało się wiele przepięknych plaż. Wędrówkę po plażowym piachu uważałem za bardzo męczącą, zdecydowałem się iść samym brzegiem, po bardziej stabilnym podłożu mokrego piasku. Od czasu do czasu jakaś małą fala nadpływała szybciej, niż zdążałem odskoczyć, mocząc moje buty i nogawki spodni. Nie uznawałem tego jednak za utrudnienie, bo przy okazji woda obmywała błoto z moich nóg i przyjemnie schładzała zmęczone stopy.

Część linii brzegowej stanowiły skalne półki, po których bardzo wygodnie się szło. Mimo, że łatwo można się było poślizgnąć na ich mokrej powierzchni, to twarde podłoże znacznie ułatwiało i przyspieszało stawianie kroków. Gdzieniegdzie, w załamaniach skał, tworzyły się kałuże o głębokości kilku cali. Nagromadzona w nich woda nagrzana była promieniami popołudniowego słońca, więc przyjemnie się przez nie brodziło. Przyglądałem się uważnie wszystkim kałużom w poszukiwaniu rozgwiazd, ukwiałów, krabów i innego rodzaju morskich stworzeń, ponieważ po pierwsze, osberwowanie ich sprawiało mi niesamowitą frajdę, a po drugie, nie chciałem żadnego z nich przez nieuwagę rozdeptać.

Czytając swoje mapy dowiedziałem się, że właśnie przechodziłem nieopodal miejsca zatonięcia w 1893 roku drewnianego parowca __Michigan__. Była to jednak mało spektakularna katastrofa, w której nikt nie zginął. Później tego samego roku zatonął w tej okolicy parowiec __Mascotte__. Stanął w płomieniach, próbując wydobyć z wody wrak Michigan. Również i w tym wypadku nikt nie stracił życia. Zacząłem się rozglądać za kawałkami wraków i udało mi się dostrzec stary kocioł na jednej z płycizn. Brakowało mu zarówno piękna, jak i gracji. Był po prostu kawałkiem zardzewiałego metalu, któremu udało się przetrwać ostatnie sto lat z kawałkiem. Starałem się wyobrazić sobie wszystkie niesamowite historie, które ten kawałek złomu mógłby opowiedzieć – gdyby tylko umiał mówić. Historie nie tylko o statku, którego kiedyś był częścią, czy o tym, w jaki sposób znalazł się przy tym odległym i wyludnionym wybrzeżu, ale i opowieści o wszystkich innych wrakach i morskich katastrofach, których z pewnością był świadkiem na przestrzeni minionych dziesięcioleci.

Tuż przed zachodem słońca dotarłem wreszcie do miejsca, gdzie zamierzałem rozbić swoje obozowisko. Miejsce to znajdowało się na brzegu rzeki Darling River, nieopodal punktu, w którym w czasie drugiej wojny światowej, w kwietniu 1943 roku, rozbił się rosyjski frachtowiec __Uzbekistan__. Katastrofa wydarzyła się w czasach dawnej świetności szlaku utworzonego w celu ułatwienia ratunku rozbitkom. Zastanawiałem się więc, czy ścieżka, którą przyszedłem odegrała ważną rolę w ratowaniu życia załodze frachtowca. Nie dostrzegłem niczego, co przypominałoby wrak __Uzbekistanu__. W kilku kałużach na skalnych półkach znalazłem jedynie małe kawałki metalu, które najprawdopodobniej pochodziły z wraków, w tym właśnie __Uzbekistanu__.

Nieopodal zauważyłem troje innych piechurów, w których rozpoznałem swoich współpasażerów z porannego autobusu. Zdążyli już rozbić swoje obozowisko. Nie widziałem tej trójki na szkoleniu przed wejściem na szlak – pewnie uczestniczyli w innym, podobnym, w siedzibie parku w Port Renfrew.

Przywitałem się z nimi i przedstawiłem się, po czym nastąpiła kilkuminutowa wymiana zdań. Oni w tym czasie zajęli się rozpalaniem ogniska. Zapytałem, czy mógłbym się do nich przyłączyć przy ogniu i zjeść w ich towarzystwie kolację, na co oni przystali.

Odszedłem na chwilę, by rozbić swoje obozowisko bezpośrednio na plaży, tuż ponad linią przypływu – chrzanić tsunami! I left for a while to set up my encampment directly on the beach, just above the high tide line - horseradish the tsunami! Rozpiąłem brezentową płachtę, której używałem jako dachu nad głową. Nie dlatego, żebym spodziewał się deszczu tej nocy, ale chciałem ochronić się przed bryzą, która mogłaby zasypać mnie piaskiem podczas snu. Śledzie, których używałem do mocowania brezentu do podłoża, nie sprawdzały się w sypkim piachu. Musiałem więc każdy z nich przygwoździć ciężkim kawałkiem drewna lub kamieniem. W razie silnego wiatru, na pewno zwiałoby całą konstrukcję, ale nadchodzącej nocy spodziewałem się raczej łagodnych warunków pogodowych.

Po rozstawieniu obozowiska, wróciłem do trójki piechurów, niosąc pod pachą swój mały palnik alkoholowy i jedzenie. Moi towarzysze grzali się już przy ogniu i przygotowywali kolację. Kiedy usiadłem przy ognisku, żaden z nich nie przywitał mnie ani właściwie w żaden sposób nie zwrócił na mnie uwagi – po prostu kontynuowali swoje rozmowy. Zdecydowałem się zignorować ten fakt.

Zacząłem przygotowywać własne jedzenie z paczki i włączyłem się do rozmowy. A przynajmniej próbowałem, przytakując, w momentach kiedy uznawałem to za właściwe, od czasu do czasu rzucając komentarz lub zadając pytanie. Mimo to wciąż czułem się niewidzialny, tak jakby inni wcale nie zauważali mojej obecności. Żaden z nich nie skierował w moją stronę ani jednego pytania i gdybym to ja od czasu do czasu im nie przerywał własnymi pytaniami, nie wiem czy w ogóle zamieniliby ze mną choć jedno słowo. Czułem się niczym duch podsłuchujący rozmowy żywych. Nie czułem się co prawda niemile widziany – raczej tak, jak bym nie istniał.

Wolałbym brać czynny udział w rozmowie, nie tylko ją podsłuchiwać. Po zjedzeniu kolacji, udałem się więc z powrotem do mojego obozowiska. Pomachałem na pożegnanie trójce przy ognisku, ale żadne z nich nie wydawało się tego zauważyć.

Słońce w końcu zaszło, powoli zabierając z sobą jasność dnia. Włączyłem swoją czołówkę, wślizgnąłem do śpiwora i ułożyłem na brzuchu, podpierając łokciami głowę. Wyciągnąłem z plecaka książkę i dałem nura w powieść pełną zbrodni, morderców i procesów sądowych.

Byłem całkowiecie pochłonięty czytaniem thrillera, kiedy nagle poczułem dziwny ruch na plecach. Dziwny ruch… mojego śpiwora? Podmuchu wiatru? Zignorowałem go i wróciłem do czytania. Ale wtedy znów poczułem ten ruch! Tym razem jeszcze wyraźniej, niż poprzednio. Coś wydawało się być nie na miejscu. Może to mój plecak mnie w jakiś sposób trącał? Zacząłem się odwracać, by odsunąć przeszkadzający mi sprzęt na bok i wtedy zobaczyłem mysz spadającą na piach grzbietem w dół. Mysz! Zapiszczała, wydawać by się mogło z poirytowaniem, jakby mi chciała dać do zrozumienia, ze nie miałem prawa się ruszać, kiedy akurat była zajęta zwiedzaniem moich pleców! Mysz odwróciła się powrotem na cztery łapki i uciekła, wydając przy tym ostatni pisk, zdający się informować mnie, że jeszcze tu wróci, już po moim zaśnięciu. Bezwstydny mały gryzoń!