×

Nós usamos os cookies para ajudar a melhorar o LingQ. Ao visitar o site, você concorda com a nossa política de cookies.


image

Stefan Grabiński - Namiętność, Namiętność, 4

— A potem zstąpili na plac św. Marka, gdy był już zmierzch i „dokoła pod obiegającym czworobok placu korytarzem zaczynało być gwarno, porozświecały się kawiarnie i czekano muzyki przez wojskową kapelę z Czechów zwykle (w owych czasach) złożoną, wykonywanej tu w wieczór”. Do jednej z tych kawiarń, zapewne w podsieniach Procuratie Vecchie weszli…

— A nazajutrz — dokończyła donia — Byczkowski już nie żył.

— Tak. Poszedł na dno — jak córka Hjalmara z Dzikiej kaczki Ibsena — zstąpił w głębiny morza, uświadomiwszy sobie przedtem rozdzierającą prawdę swego żywota. „Zaiste smutny jest ten świat aż do śmierci”…

Umilkłem i zamyślony patrzyłem na czerniejący u naszych stóp tabor gondol, łodzi i motorówek. Tymczasem zmierzchło się zupełnie. Jak na znak dany przez niewidzialną rękę rozjarzyły się nagle elektryczne łuki bań, kloszów i latarń, a od placu św. Marka nadpłynęła serenada kapeli: Wenecja uczciła swój wieczór pochwalnym nokturnem. Na lagunie zaczęły tułać się tam i sam błędne ognie sygnałów; naprzeciw molo jakiś statek wojenny na kotwicy przed basenem wyspy San Giorgio Maggiore, cały we flagach i banderach, święcił imieniny admirała uroczystą iluminacją. Od Punta della Salute, po tamtej stronie kanału, wzbijały się pod niebo wrzeciona rakiet, pękały ulewą iskier ogniste fontanny i bukiety; na Lido rozbłysła wydłużoną linią świateł i kinkietów wieczorna rampa wybrzeża…

Oderwałem oczy od zatoki i spotkałem się z badawczym spojrzeniem Inezy. Wytrzymałem je spokojnie przez chwilę. Wtem ni stąd, ni zowąd nasunęło mi się pytanie:

— Pani wierzy we wróżby?

Chwyciła mnie za rękę i odpowiedziała z akcentem zdumienia:

— Skąd panu przyszło to na myśl właśnie w tej chwili? Czyżby umiał pan czytać w cudzych duszach?

— Narzuciło mi się to jakoś tak znienacka, że nie mogłem się oprzeć. Czasem pewne myśli nadciągają nie wiadomo skąd i dlaczego.

Zaprzeczyła żywo:

— O nie! Pan się myli w tym wypadku. To ja w tej chwili myślałam o starej Cygance z Asturii, która mi wywróżyła przedwczesną śmierć męża.

— A zatem myśl pani przeniosła się na mnie — wyciągnąłem wniosek.

— Do you know something about painter-medium Luigi Bellotti? — usłyszeliśmy nagle oboje wyraźny fragment rozmowy prowadzonej przy sąsiednim stoliku.

Siedziało tam dwóch mężczyzn: jeden w pepitkowym garniturze z monoklem w oku, o charakterystycznych dla Anglików rysach starannie wygolonej twarzy, i drugi znacznie słabiej akcentujący swą przynależność szczepową.

— Też dziwny kaprys przypadku — rzekła donia. — Ten wyjątek z dialogu naszych sąsiadów jest jakby dalszym ciągiem interesującego nas właśnie problemu, a równocześnie przypomnieniem dla mnie.

— Cóż ma wspólnego malarz Bellotti z zajmującą nas sprawą? — zapytałem.

— Nie słyszał pan dotychczas o nim?

— Nie.

— Jest to fenomenalne medium, które w transie z zawiązanymi oczyma maluje obrazy naśladujące do złudzenia manierę starych włoskich mistrzów. Czytałam o nim niedawno ciekawy artykuł w „La Tribuna”.

— Jeszcze nie widzę związku z naszą rozmową.

— Zaraz go pan ujrzy. Otóż Bellotti podobno pozostaje też w kontakcie z zaświatem i jak sam utrzymuje, słyszy od czasu do czasu głosy zmarłych.

Spojrzałem z odcieniem ironii:

— Pani wierzy w te bajeczki z „duchami”?

— Więc nazwijmy to usymbolizowaniem podświadomej jaźni samego medium, jeśli pan woli. W każdym razie po przeczytaniu artykułu w „La Tribuna” postanowiłam odwiedzić p. Bellottiego. Spodziewam się, że mi coś powie o mojej przyszłości za pośrednictwem swych „głosów”.

— Ach tak, teraz rozumiem — to też rodzaj wróżby.

— Rozmowa tych dwóch panów przypomniała mi zamiar, który uskutecznię w najbliższych dniach. Pan pójdzie tam ze mną, nieprawdaż?

— Jak to pójdę? Czy Bellotti mieszka tu gdzieś niedaleko?

— Przebywa stale w Wenecji: mieszka przy calle della Rosa. Więc będzie mi pan towarzyszył?

— Z prawdziwą przyjemnością. Od pewnego czasu widzę, jak rozwija się przede mną wstęga niezwykłych zdarzeń.

— Tak bywa w życiu, że po okresie szarzyzny i codzienności następuje seria zajść wyjątkowych. Mnie np. jakiś głos wewnęrzny mówi, że żyję w przededniu decydujących o moim losie wypadków. Kto wie, może zawarcie znajomości z panem, signor Polacco, jest pierwszym ogniwem w ich łańcuchu.

— Nie przypuszczam — odparłem z uśmiechem. — Byłoby to dla mnie zbyt pochlebne.

— Co za skromność! Nie wierzę w nią ani trochę. Wy, mężczyźni, wszyscy jesteście urodzonymi obłudnikami w stosunku do nas.

I zaatakowała mnie brylantami swych oczu. Tak na rozmowie upłynął nam wieczór i nie spostrzegliśmy się nawet, jak wskazówki kawiarnianego zegara przesunęły się na godzinę dziesiątą.

— Por Dios! — zawołała nagle, orientując się w czasie. — Pora wracać do domu.

I poszliśmy najpierw rivą, potem przez molo, otarliśmy się o tłum zalegający piazzettę i marmurowy czworobok przed kościołem św. Marka, aż przeszedłszy popod łukiem Torre dell'Orologio, zboczyliśmy na Merceria.

Mimo spóźnionej godziny miasto tętniło pełnią życia. Zdawało się nawet, że puls jego bije teraz silniej niż za dnia pod prażącymi promieniami słońca. Z pootwieranych sklepów, kawiarń i restauracji biła łuna świateł i załamywała się tajemniczo w czarnych wodach kanałów i kanalików. Lokatorowie, kupcy, dozorcy domów i przekupnie, zwłaszcza kobiety i dzieci, wylegli z dusznych nasiąkniętych skwarem mieszkań i obsiedli bramy i wejścia — punkty obserwacyjne nocnego ruchu i ogniska — kuźnie małomiasteczkowych plotek. Bo Wenecja — ta śliczna, przez świat kulturalny podziwiana Wenecja, ze swoimi pałacami, muzeami i galeriami jest mimo wszystko prowincją. I w tym może jej szczególny urok. Właśnie w tym jedynym zestrojeniu wysokiej kultury wieków z prostotą i bezpretensjonalnością małego miasta. Dlatego cudzoziemiec czuje się w Wenecji lepiej niż np. we Florencji lub Rzymie, gdzie przygniatają go chwilami monumentalność i kulturalna „oficjalność” środowiska. I ja ukochałem głęboko perłę Adriatyku właśnie za jej „desinwolturę”. Mimo swą nieporównaną piękność Wenecja pozwalała mi czuć się sobą i nie zmuszała do sztucznej i męczącej odświętności.

Dzieląc się wzajemnie uwagami i spostrzeżeniami na temat miasta lagun, minęliśmy linię Ponte Rialto, teatr Malibran, Scuola dell'Angelo Custode i weszliśmy na zawsze rojną calle Vittorio Emanuele.

— Jak to dobrze — rzekła Ineza — że nie ma tu nigdzie miejsca dla aut, tej plagi XX wieku. To cudne miasto leczy mi corocznie przez dwa miesiące moje potargane nerwy.

Przez calle di Traghetto zapuściliśmy się w system ciasnych, poprzecznych uliczek uchodzących ku Canal Grande. Tu było znacznie ciszej: ruch nocny, ześrodkowany w arteriach ulic Wiktora Emanuela i Lista di Spagna, odzywał się w tych nadbrzeżnych odgałęzieniach silnie zmatowanym podźwiękiem. Tylko tu i tam przesunęła się półmrocznym parowem kamienic postać samotnego przechodnia, tu i tam przemknął na przełaj jakiś kot wychudły i zdziczały.

U wylotu jednego z tych zaułków, w tzw. calle dei Preti, czyli uliczce Księżej, bawiła się pod murem domu grupa dzieciaków. Płonąca nad bramą latarnia obejmowała je kręgiem niedokrwistych blasków i z trudem przenoszącym jej siły obdzielała światłem sąsiedni placyk. Nagle wśród dzieci powstał popłoch; zamarła na ustach przerwana w połowie piosenka, opadły połączone w korowód taneczny ręce, a wątłe, wynędzniałe postacie przywarły szeregiem do ściany domu.

— Donna Rotonda passa! Donna Rotonda! — usłyszeliśmy trwożne szepty.

Na czworobok placyku między uliczkami padł fantastycznie wydłużony cień kobiety, która nadchodziła z głębi przyległego zaułka. Była wysoka i trzymała się sztywnie jak kolumna. Kapelusz dzwonowy à la Lindbergh nasunięty do pół czoła z przystułkami na policzkach i podpinką na szyi okrywał tak szczelnie jej głowę, że sprawiał wrażenie hełmu z uchyloną lekko przyłbicą: z małego prostokątnego wykroju pozostawionego z przodu wyglądał tylko fragment śnieżnobiałej, jakby mrozem ściętej twarzy o drobnych, zaciętych ustach: fragmentu tego nieruchomego i surowego jak mumia lub maska tragiczna nie ożywiało żadne spojrzenie; bo oczy osłaniał starannie zapuszczony na brwi brzeg górny kapelusza. I gdyby nie pewność i stanowczość jej ruchów, można by było przypuszczać, że Donna Rotonda jest ślepą.

Dziwaczność powierzchowności potęgował jeszcze strój niemodny, staroświecki: stanik obcisły z bufiastymi rękawami barwy przepalonego piasku i takiegoż koloru suknia na krynolinie. Ta suknia przydługa i szeroka jak umbra, zapylona i postrzępiona nielitościwie, której zapewne zawdzięczała Rotonda swe smutno-śmieszne przezwisko, wlokła się za nią po ziemi z cichym, charakterystycznym szelestem.

Wyprostowana i zimna jak stela grobowa, przeszła krokiem równym, spokojnym, trzymając oburącz na prawym ramieniu wysmukłe naczynie, podobne do greckiej amfory.

— To obłąkana — objaśniła Ineza, gdy Rotonda zniknęła za węgłem kościoła. — Mieszka tu gdzieś w pobliżu. Spotykam ją czasami. Nie bardzo miłe sąsiedztwo.

— Donna Rotonda — powtórzyłem zamyślony. — Okrągła Pani. Nie dziwię się wcale, że wywołuje taki popłoch wśród dzieci. Jest w tej nieszczęśliwej coś niepokojącego. Przeszła mimo jak symbol cierpienia i śmieszności splecionych w tragiczny węzeł.

— I ja nie lubię spotykać jej na swej drodze — zwierzyła mi się cicho Ineza, przyciskając silniej me ramię. — Omijam ją z daleka… Lecz jestem już u siebie. Buena noche, caballero! Hasta luego!


— A potem zstąpili na plac św. Marka, gdy był już zmierzch i „dokoła pod obiegającym czworobok placu korytarzem zaczynało być gwarno, porozświecały się kawiarnie i czekano muzyki przez wojskową kapelę z Czechów zwykle (w owych czasach) złożoną, wykonywanej tu w wieczór”. Do jednej z tych kawiarń, zapewne w podsieniach Procuratie Vecchie weszli…

— A nazajutrz — dokończyła donia — Byczkowski już nie żył.

— Tak. Poszedł na dno — jak córka Hjalmara z Dzikiej kaczki Ibsena — zstąpił w głębiny morza, uświadomiwszy sobie przedtem rozdzierającą prawdę swego żywota. „Zaiste smutny jest ten świat aż do śmierci”…

Umilkłem i zamyślony patrzyłem na czerniejący u naszych stóp tabor gondol, łodzi i motorówek. Tymczasem zmierzchło się zupełnie. Jak na znak dany przez niewidzialną rękę rozjarzyły się nagle elektryczne łuki bań, kloszów i latarń, a od placu św. Marka nadpłynęła serenada kapeli: Wenecja uczciła swój wieczór pochwalnym nokturnem. Na lagunie zaczęły tułać się tam i sam błędne ognie sygnałów; naprzeciw molo jakiś statek wojenny na kotwicy przed basenem wyspy San Giorgio Maggiore, cały we flagach i banderach, święcił imieniny admirała uroczystą iluminacją. Od Punta della Salute, po tamtej stronie kanału, wzbijały się pod niebo wrzeciona rakiet, pękały ulewą iskier ogniste fontanny i bukiety; na Lido rozbłysła wydłużoną linią świateł i kinkietów wieczorna rampa wybrzeża…

Oderwałem oczy od zatoki i spotkałem się z badawczym spojrzeniem Inezy. Wytrzymałem je spokojnie przez chwilę. Wtem ni stąd, ni zowąd nasunęło mi się pytanie:

— Pani wierzy we wróżby?

Chwyciła mnie za rękę i odpowiedziała z akcentem zdumienia:

— Skąd panu przyszło to na myśl właśnie w tej chwili? Czyżby umiał pan czytać w cudzych duszach?

— Narzuciło mi się to jakoś tak znienacka, że nie mogłem się oprzeć. Czasem pewne myśli nadciągają nie wiadomo skąd i dlaczego.

Zaprzeczyła żywo:

— O nie! Pan się myli w tym wypadku. To ja w tej chwili myślałam o starej Cygance z Asturii, która mi wywróżyła przedwczesną śmierć męża.

— A zatem myśl pani przeniosła się na mnie — wyciągnąłem wniosek.

— Do you know something about painter-medium Luigi Bellotti? — usłyszeliśmy nagle oboje wyraźny fragment rozmowy prowadzonej przy sąsiednim stoliku.

Siedziało tam dwóch mężczyzn: jeden w pepitkowym garniturze z monoklem w oku, o charakterystycznych dla Anglików rysach starannie wygolonej twarzy, i drugi znacznie słabiej akcentujący swą przynależność szczepową.

— Też dziwny kaprys przypadku — rzekła donia. — Ten wyjątek z dialogu naszych sąsiadów jest jakby dalszym ciągiem interesującego nas właśnie problemu, a równocześnie przypomnieniem dla mnie.

— Cóż ma wspólnego malarz Bellotti z zajmującą nas sprawą? — zapytałem.

— Nie słyszał pan dotychczas o nim?

— Nie.

— Jest to fenomenalne medium, które w transie z zawiązanymi oczyma maluje obrazy naśladujące do złudzenia manierę starych włoskich mistrzów. Czytałam o nim niedawno ciekawy artykuł w „La Tribuna”.

— Jeszcze nie widzę związku z naszą rozmową.

— Zaraz go pan ujrzy. Otóż Bellotti podobno pozostaje też w kontakcie z zaświatem i jak sam utrzymuje, słyszy od czasu do czasu głosy zmarłych.

Spojrzałem z odcieniem ironii:

— Pani wierzy w te bajeczki z „duchami”?

— Więc nazwijmy to usymbolizowaniem podświadomej jaźni samego medium, jeśli pan woli. W każdym razie po przeczytaniu artykułu w „La Tribuna” postanowiłam odwiedzić p. Bellottiego. Spodziewam się, że mi coś powie o mojej przyszłości za pośrednictwem swych „głosów”.

— Ach tak, teraz rozumiem — to też rodzaj wróżby.

— Rozmowa tych dwóch panów przypomniała mi zamiar, który uskutecznię w najbliższych dniach. Pan pójdzie tam ze mną, nieprawdaż?

— Jak to pójdę? Czy Bellotti mieszka tu gdzieś niedaleko?

— Przebywa stale w Wenecji: mieszka przy calle della Rosa. Więc będzie mi pan towarzyszył?

— Z prawdziwą przyjemnością. Od pewnego czasu widzę, jak rozwija się przede mną wstęga niezwykłych zdarzeń.

— Tak bywa w życiu, że po okresie szarzyzny i codzienności następuje seria zajść wyjątkowych. Mnie np. jakiś głos wewnęrzny mówi, że żyję w przededniu decydujących o moim losie wypadków. Kto wie, może zawarcie znajomości z panem, signor Polacco, jest pierwszym ogniwem w ich łańcuchu.

— Nie przypuszczam — odparłem z uśmiechem. — Byłoby to dla mnie zbyt pochlebne.

— Co za skromność! Nie wierzę w nią ani trochę. Wy, mężczyźni, wszyscy jesteście urodzonymi obłudnikami w stosunku do nas.

I zaatakowała mnie brylantami swych oczu. Tak na rozmowie upłynął nam wieczór i nie spostrzegliśmy się nawet, jak wskazówki kawiarnianego zegara przesunęły się na godzinę dziesiątą.

— Por Dios! — zawołała nagle, orientując się w czasie. — Pora wracać do domu.

I poszliśmy najpierw rivą, potem przez molo, otarliśmy się o tłum zalegający piazzettę i marmurowy czworobok przed kościołem św. Marka, aż przeszedłszy popod łukiem Torre dell'Orologio, zboczyliśmy na Merceria.

Mimo spóźnionej godziny miasto tętniło pełnią życia. Zdawało się nawet, że puls jego bije teraz silniej niż za dnia pod prażącymi promieniami słońca. Z pootwieranych sklepów, kawiarń i restauracji biła łuna świateł i załamywała się tajemniczo w czarnych wodach kanałów i kanalików. Lokatorowie, kupcy, dozorcy domów i przekupnie, zwłaszcza kobiety i dzieci, wylegli z dusznych nasiąkniętych skwarem mieszkań i obsiedli bramy i wejścia — punkty obserwacyjne nocnego ruchu i ogniska — kuźnie małomiasteczkowych plotek. Bo Wenecja — ta śliczna, przez świat kulturalny podziwiana Wenecja, ze swoimi pałacami, muzeami i galeriami jest mimo wszystko prowincją. I w tym może jej szczególny urok. Właśnie w tym jedynym zestrojeniu wysokiej kultury wieków z prostotą i bezpretensjonalnością małego miasta. Dlatego cudzoziemiec czuje się w Wenecji lepiej niż np. we Florencji lub Rzymie, gdzie przygniatają go chwilami monumentalność i kulturalna „oficjalność” środowiska. I ja ukochałem głęboko perłę Adriatyku właśnie za jej „desinwolturę”. Mimo swą nieporównaną piękność Wenecja pozwalała mi czuć się sobą i nie zmuszała do sztucznej i męczącej odświętności.

Dzieląc się wzajemnie uwagami i spostrzeżeniami na temat miasta lagun, minęliśmy linię Ponte Rialto, teatr Malibran, Scuola dell'Angelo Custode i weszliśmy na zawsze rojną calle Vittorio Emanuele.

— Jak to dobrze — rzekła Ineza — że nie ma tu nigdzie miejsca dla aut, tej plagi XX wieku. To cudne miasto leczy mi corocznie przez dwa miesiące moje potargane nerwy.

Przez calle di Traghetto zapuściliśmy się w system ciasnych, poprzecznych uliczek uchodzących ku Canal Grande. Tu było znacznie ciszej: ruch nocny, ześrodkowany w arteriach ulic Wiktora Emanuela i Lista di Spagna, odzywał się w tych nadbrzeżnych odgałęzieniach silnie zmatowanym podźwiękiem. Tylko tu i tam przesunęła się półmrocznym parowem kamienic postać samotnego przechodnia, tu i tam przemknął na przełaj jakiś kot wychudły i zdziczały.

U wylotu jednego z tych zaułków, w tzw. calle dei Preti, czyli uliczce Księżej, bawiła się pod murem domu grupa dzieciaków. Płonąca nad bramą latarnia obejmowała je kręgiem niedokrwistych blasków i z trudem przenoszącym jej siły obdzielała światłem sąsiedni placyk. Nagle wśród dzieci powstał popłoch; zamarła na ustach przerwana w połowie piosenka, opadły połączone w korowód taneczny ręce, a wątłe, wynędzniałe postacie przywarły szeregiem do ściany domu.

— Donna Rotonda passa! Donna Rotonda! — usłyszeliśmy trwożne szepty.

Na czworobok placyku między uliczkami padł fantastycznie wydłużony cień kobiety, która nadchodziła z głębi przyległego zaułka. Była wysoka i trzymała się sztywnie jak kolumna. Kapelusz dzwonowy à la Lindbergh nasunięty do pół czoła z przystułkami na policzkach i podpinką na szyi okrywał tak szczelnie jej głowę, że sprawiał wrażenie hełmu z uchyloną lekko przyłbicą: z małego prostokątnego wykroju pozostawionego z przodu wyglądał tylko fragment śnieżnobiałej, jakby mrozem ściętej twarzy o drobnych, zaciętych ustach: fragmentu tego nieruchomego i surowego jak mumia lub maska tragiczna nie ożywiało żadne spojrzenie; bo oczy osłaniał starannie zapuszczony na brwi brzeg górny kapelusza. I gdyby nie pewność i stanowczość jej ruchów, można by było przypuszczać, że Donna Rotonda jest ślepą.

Dziwaczność powierzchowności potęgował jeszcze strój niemodny, staroświecki: stanik obcisły z bufiastymi rękawami barwy przepalonego piasku i takiegoż koloru suknia na krynolinie. Ta suknia przydługa i szeroka jak umbra, zapylona i postrzępiona nielitościwie, której zapewne zawdzięczała Rotonda swe smutno-śmieszne przezwisko, wlokła się za nią po ziemi z cichym, charakterystycznym szelestem.

Wyprostowana i zimna jak stela grobowa, przeszła krokiem równym, spokojnym, trzymając oburącz na prawym ramieniu wysmukłe naczynie, podobne do greckiej amfory.

— To obłąkana — objaśniła Ineza, gdy Rotonda zniknęła za węgłem kościoła. — Mieszka tu gdzieś w pobliżu. Spotykam ją czasami. Nie bardzo miłe sąsiedztwo.

— Donna Rotonda — powtórzyłem zamyślony. — Okrągła Pani. Nie dziwię się wcale, że wywołuje taki popłoch wśród dzieci. Jest w tej nieszczęśliwej coś niepokojącego. Przeszła mimo jak symbol cierpienia i śmieszności splecionych w tragiczny węzeł.

— I ja nie lubię spotykać jej na swej drodze — zwierzyła mi się cicho Ineza, przyciskając silniej me ramię. — Omijam ją z daleka… Lecz jestem już u siebie. Buena noche, caballero! Hasta luego!