×

Nós usamos os cookies para ajudar a melhorar o LingQ. Ao visitar o site, você concorda com a nossa política de cookies.


image

Stefan Grabiński - Namiętność, Namiętność, 2

— Signor Giuliano robi jak zwykle świetne interesa — zauważyła, mijając bazar, donia Inez. — Umie zachwalać swój towar.

— Sama tandeta i surogaty — odpowiedziałem.

— Niekoniecznie — zaoponowała — można tu czasem wyłowić i prawdziwą perłę: trzeba tylko znać się na rzeczy i odróżnić ziarno od plewy. Buda Giuliana — to też rodzaj bric à brac starożytności. Powrócimy tutaj jeszcze kiedyś w porze poobiedniej, gdy na Rialto trochę przestronniej. A teraz proszę mnie odprowadzić do gondoli; muszę wracać do siebie.

Przesyceni gwarem i krzykiem zeszliśmy do łodzi. Beppo, pokrzepiony kilku szklanicami piwa i porcją makaronu w przybrzeżnej trattoria, odwiązywał raźno gondolę od palika na bulwarze. Gdy zdjąłem kapelusz i utkwiłem w donię Orpega oczy pełne niemej prośby o najbliższe spotkanie, pociągnęła mnie za sobą w głąb gondoli.

— Podwiezie mnie pan pod moje mieszkanie.

— Jaka pani dobra — szepnąłem, przyciskając ku ustom jej rękę.

Gondola pruła już dzióbem wody kanału. Płynęliśmy z powrotem w kierunku Cannareggio. Po drodze Inez wyznaczyła mi schadzkę tegoż dnia po południu.

— Pan tu jest nowicjuszem — mówiła, przechylając na ramię swą cudną główkę — chcę być pańskim cicerone, chcę pokazać panu wszystkie osobliwości tego miasta. Sama ułożę porządek naszych wędrówek. Zgadza się pan?

— Z najgłębszą wdzięcznością. Od czego zaczniemy?

Uśmiechnęła się.

— To tajemnica. Dowie się pan po południu. Chcę panu zrobić niespodziankę. Proszę zatem oczekiwać mnie o czwartej na Ca d'Oro. Do widzenia!

Gondola przybiła do brzegu; łabędzia jej szyja położyła się na omszałych stopniach schodów, co wiodły pomiędzy kolumny jednego z tych cudnych pałaców, które odbija tak wiernie ciemna fala Canal Grande. Tutaj Inez wysiadła. Podał jej rękę czekający już lokaj, bo schody od pleśni zielone śliskie były i niepewne.

— Beppo, odwieziesz pana do S. Marcuola — poleciła na pożegnanie i posławszy mi czarujący uśmiech, zniknęła za kotarą w głębi krużganka.

------------------------------------------------

Nie mogłem doczekać się utęsknionej godziny. Stan podniecenia, w który mnie wprawiła radosna przygoda, był tak silny, że zapomniałem o obiedzie i nie wróciłem do swego mieszkania obok dworca kolejowego, lecz wałęsałem się nad kanałem w okolicy Złotego Domu; nie mogłem dopuścić do tego, by jakakolwiek banalna czynność przerwała mi rozkoszną ciągłość marzenia o *niej*; nie chciałem pozwolić na to w żaden sposób, by pomiędzy pierwsze a drugie spotkanie z ukochaną wcisnęło się jakiekolwiek prozaiczne zdarzenie. Dlatego wolałem krążyć w pobliżu miejsca wyznaczonego przez nią na schadzkę. Gdy po paru godzinach uczułem dotkliwy głód i zmęczenie, odszedłem na chwilę od przystani Ca d'Oro ciemną, ciasną vicoletto i dopadłszy jakiejś podrzędnej kawiarenki na rogu ulicy Vittorio Emanuele, wychyliłem duszkiem szklankę kawy. W parę minut potem stałem znów na bulwarze i zapuszczałem niecierpliwe spojrzenie w stronę, skąd miała nadpłynąć gondolą Ineza.

W końcu nadpłynęła. Słodka, smagława, oszałamiająca. Gdy chciałem jej pomóc przy wysiadaniu, potrząsnęła przecząco głową:

— Pojedziemy dalej gondolą. Proszę usiąść tu przy mnie.

I wskazała mi miejsce w łodzi.

— Beppo, cava il felze! — rozkazała gondolierowi.

I podczas gdy sługa spełniając polecenie zwijał ponad naszymi głowami jedwabny baldachim, ona opierając się o moje ramię i zaglądając mi filuternie w oczy, zapytała:

— Czy też pan choć raz pomyślał o mnie od chwili naszego pierwszego rozstania?

— Seniora — odparłem, tonąc oczyma w jej oczach — jestem panią oczarowany.

— Tak trzeba, tak być powinno. Avanti, Beppo!

— Dokąd płyniemy? — rzuciłem odruchowo pytanie.

— W stronę Fondamente Nuove systemem kanałów poprzecznych. Lubię przesuwać się na gondoli po tych cichych ścieżkach wodnych, wijących się pomiędzy starymi, przesiąkniętymi ich wilgocią domami.

Odbiliśmy od przystani. Kierowana wprawnym wiosłem gondoleria łódź trzymała się blisko brzegu, by wkrótce, po dokonaniu zręcznego półobrotu w prawo, porzucić Canal Grande i wcisnąć się we wąską szyję Rio di S. Felice.

— A — oel! — rozległo się ostrzegawcze wołanie wioślarza. — A — oel! Sia stali!

Gondola prześmignęła popod łękiem mostku łączącego ulicę Wiktora Emanuela z placem św. Feliksa i skręciła znów na prawo w Rio di S. Sofia. Zasłuchani w plusk wiosła, rozkoszowaliśmy się w milczeniu żeglugą.

A miała ta przejażdżka pomiędzy kamienicami szczególny urok. Mimo całej życiowej prozy wyzierającej z tych kilkupiętrowych starych, obdrapanych domostw z suszącą się tu i tam na żerdziach i sznurach bielizną było coś tajemniczego w ich atmosferze. Coś taiło się w tych mrocznych, skąpo rozświetlonych językami gazu podsieniach, coś drzemało w ciemnych, gdzieniegdzie przeglądających przez wykroje bram podwórzach, czaiło się w brudnych, zatęchłych od lat basenach. Czasem wychyliła się z okna jakaś ludzka głowa, wyjrzała para oczu namiętnych, południowych i znikała jakby spłoszona widokiem obcych; czasem z głębi zagadkowych wnętrz wypłynęła cudna, tęsknotą wezbrana piosenka, zawibrowała między ścianami domów rozełkanym arpeggio i milkła zawstydzona niewczesną swą urodą.

W czarnej, gęstej, nieruchawej wodzie łączyły się w drżącym uścisku pokraczne odbicia kamienic, snuły się, tęczując pod światło, jakieś brudno-tłuste ściegi i popławy. Miejscami wysuwały się z masywów domostw i budynków nadpowietrzne, kryte galerie, „mosty westchnień” szarej, smutnej codzienności, i jak dłonie podane nad przepaścią sprzęgały ze sobą brzegi kanałów; gdzie indziej łuk kamiennego sklepienia rozpięty spodem nad powierzchnią wody przerzucał się giętkim grzbietem z zaułka w zaułek.

Ciszę uliczek przerywały od czasu do czasu okrzyki gondolierów.

— Sia premi! — Sia stali! — Sia di lungo! — wołali, wymijając się na zakrętach.

Na Rio di S. Andrea musieliśmy się zatrzymać trochę dłużej, bo z łódek stłoczonych na wąskim pasie wody powstał zator; zwłaszcza brzuchata, węglem naładowana barża towarowa nie mogła wywikłać się z duśby; wreszcie otarłszy się bokiem o bulwar, wydostała się z matni i otworzyła przejście. Wpłynęliśmy na Kanał św. Katarzyny.

— Na lewo, Beppo! Pod arkadę ponticello! — poleciła donia.

Gondola podpłynęła do schodków debarkaderu. Wysiedliśmy. Pani zwróciła się do przewoźnika:

— Oczekuj nas za 10 minut w przystani Fondamente Nuove.

— Sta bene, signora, sta bene.

I podczas gdy Inez wsparta o moje ramię wychodziła po stopniach na brzeg, stary gondolier ruszył w dalszą drogę kanałem, by potem wykręcić na północ i przez Stacca della Misericordia wydostać się na pełniejsze wody Nowych Nadbrzeży. My tymczasem przeszliśmy mimo kościoła św. Katarzyny i Jezuitów i zagłębiliśmy się w labirynt zaułków weneckiej suburry.

Popołudniowe słońce skłaniające się powoli ku zachodowi zalewało płynnym złotem kwadratowe płyty bruku i świeciło nam prosto w oczy.

— Jak tu wesoło, jak słonecznie! — zawołała Inez, której wyniosła, elegancka postać rzucała poza siebie cień mocny i długi.

— Szczególnie po wyjściu z mrocznych czeluści kanałów — uzupełniłem jej uwagę.

I jak mogłem, zacząłem opędzać się drobnymi datkami przed gromadką brudnych, obdartych dzieci, które towarzyszyły nam z uporem już od pewnego czasu.

— Un baiocco, bella signora, un baiocco ai poveri bambini! — skamlała w imieniu innych chuda piegowata dziewczyna.

Donia Orpega wyjęła z torebki kilkanaście sztuk półlirowych, zawinęła w papier i śmiejąc się, podrzuciła w górę. Z brzękiem rozsypały się pieniądze po flizach uliczki.

— Teraz uciekajmy, dopóki zajęte zbieraniem.

Skwapliwie zboczyliśmy w sąsiedni zaułek. O parę kroków przed nami zalśniła brylantowymi blaskami laguna.

— Jesteśmy na miejscu. To Fondamente Nuove w pełnej chwale lipcowego popołudnia.

Wyciągnięta w dal linia bulwaru roiła się od ludzi. Przy stolikach porozstawianych przed winiarniami i cukierniami popijano słodko-cierpką marsalę, turmalinowe chianti, purpurową granatinę lub krzepkie nostrano z pobliskich winnic rodem. Gondolierzy w pomarańczowych koszulach i szerokich, czarnych kapeluszach nagabywali przechodniów, proponując przejażdżkę na Lido, Wyspy św. Michała, Murano, Burano lub uroczą isola di S. Francesco del Deserto. Beppo uśmiechnięty i zadowolony, że nas wyprzedził, już czekał w malowniczej pozie, wsparty o wiosło na wyżce swej „Rondinelli”. Skierowałem na Inezę pytające spojrzenie. A ona schodząc do łodzi, zgrabna i wytworna, w obcisłej, satynowej sukni koloru bleu foncé, określiła cel jazdy w dwóch słowach:

— San Michele!

— Na Wyspę Cmentarną? — zapytałem, zajmując obok niej miejsce w gondoli. — Dlaczego właśnie tam?

Podniosła na mnie zdziwione oczy:

— Był pan tam już może?

— Nie, nie byłem — odpowiedziałem, patrząc na nią zamyślony — lecz widzi pani, nie lubię cmentarnych zaciszy.

— A jednak warto obejrzeć; w klasztorze obok jest podobno kilku mnichów Polaków. Cóż, sprzeciwia się pan stanowczo?

— Cóż znowu? — zaprzeczyłem. — Jak można sprzeciwiać się pani? Avanti, signor gondoliere, avanti! Trochę mi tylko nieprzyjemnie, że zaczynamy nasze wycieczki od tego miejsca.

— Por Dios! — rzekła, zasłaniając siebie i mnie parasolką przed natarczywymi promieniami słońca. — Nie lubię przesądnych mężczyzn. Adelante, Beppo! Sia di lungo!

Gondola odbijała od brzegu. Rozcięte pałaszem wiosła fale zalśniły miriadami blasków i rozbiegły się wokół łodzi karbami fałdów w kręgach koncentrycznych.

— Ta woda czysta, odświeżana ustawicznie dopływem z pełnego morza, sprawia orzeźwiające wrażenie — przerwałem uwagą milczenie.

— Ani porównania z ospałą, gęstą i cuchnącą wodą kanałów.

— Ale za to tamta ma w sobie coś tajemniczego; jeżeli można mówić o duszy weneckiej laguny, to kryje się ona w tej czarnej, drzemiącej, przesyconej wyziewami miasta topieli.

— Patrz pan! — przerwała mi, wskazując na prawo. — Co za obraz! Jedyny motyw dla malarza!

Obok przepływała obciążona do pół burty krypa pod trójkątnym żaglem latyńskim; wiozła do Wenecji na targ jarzyny z ogrodów wyspy Le Vignole i owoce z sadów jej sąsiadki, zielonej Torcello. Cytrynowożółte płótno żagla z wizerunkiem św. Marka, patrona, wydymało się łagodnie w podmuchach zachodniego wiatru nad kopczykami czerwonoceglastych pomidorów, piramidami marchwi, buraków, rzepy i stożkami winogron, brzoskwiń, renglotów i oliwek.

— Barwy dobrane jak na palecie Claude Moneta.

— Lub naszego Wyczółkowskiego.

W perspektywie wyłonił się biały kontur cmentarnego muru.

— Tu gdzieś w pobliżu — objaśniła mnie donia Inez — uchodzi naczółek mostu pontowego, który dla wygody ludności każe rozpinać w Dnie Zaduszne zarząd miasta między Wenecją a Wyspą św. Michała.

Gondola przesunęła się popod murem obmywanym przez chlupoczącą łagodnie falę i zawinęła do przystani naprzeciw klasztornego portalu. Wysiedliśmy i przekroczywszy bramę opactwa oo. Franciszkanów, weszliśmy w krużganek. W głębi, pomiędzy filarami, przechadzało się kilku mnichów. Postacie ich ujęte w szorstkie linie habitów odrzynały się wyraziście ciemnymi plamami od rozsłonecznionego tła z murów, kolumn i posadzki. Wychylone z szerokich rękawów zakonnej sukni ręce przebierały paciorki różańca lub zanurzone palcami w miąższ brewiarzy przewracały szeleszczące cicho ich kartki. Z wnętrza bazyliki po lewej stronie krużganka szła woń kadzidła i płonących świec — z głębi przedsionka, z prześlicznej Capella Emiliana płynęły słodkie tony harmonium: ktoś grał Ave Maria Gounoda.

Przeszliśmy zamknięty kolumnadą podwórzec i przez drugą, wewnętrzną bramę dostaliśmy się na cmentarz. Była godzina szósta po południu. Zalane potokami zachodu zacisze pławiło się w złocie i bieli: w złocie słońca i bieli marmurów. Przymknąłem na chwilę olśnione oczy. Szliśmy wzdłuż cmentarnego muru inkrustowanego płytami napisów, grobowcowych wnęk i nisz. Pod stopami dudniały nam głucho podziemne komnaty, z boku raziły oślepiająco białe refleksy słonecznych rzutów.

— Jak tu mało zieleni! — rzekłem tonem skargi. — Co za rozpaczliwa posucha bieli! Doprawdy, seniora, ta despotyczna, wszystko sobą przygłuszająca biel jest straszliwa. Zadaje mi niemal fizyczny ból.

Popatrzyła, lekko podnosząc brwi.

— Przemawia z pana syn Północy. Wasze cmentarze muszą mieć wygląd zupełnie odmienny?

— O tak. U nas w miejscach wiecznego spoczynku pełno drzew i krzewów; bujna, soczysta zieleń przegradza domy zmarłych, przykrywa festonami bluszczu, spławami brzóz i kalin martwą biel nagrobków i mauzoleów. Na polskich cmentarzach przyroda otula w macierzyńskie ramiona przybytki śmierci — gdy tu, w tej błogosławionej, wiecznie roześmianej słońcem krainie, nawet w ustroniach zmarłych sztuka święci bezwzględnie swój zimny, marmurowy tryumf: smutny tryumf pobielanych grobów. Ach, jakże mi brak tu zieleni!


— Signor Giuliano robi jak zwykle świetne interesa — zauważyła, mijając bazar, donia Inez. — Umie zachwalać swój towar.

— Sama tandeta i surogaty — odpowiedziałem.

— Niekoniecznie — zaoponowała — można tu czasem wyłowić i prawdziwą perłę: trzeba tylko znać się na rzeczy i odróżnić ziarno od plewy. Buda Giuliana — to też rodzaj bric à brac starożytności. Powrócimy tutaj jeszcze kiedyś w porze poobiedniej, gdy na Rialto trochę przestronniej. A teraz proszę mnie odprowadzić do gondoli; muszę wracać do siebie.

Przesyceni gwarem i krzykiem zeszliśmy do łodzi. Beppo, pokrzepiony kilku szklanicami piwa i porcją makaronu w przybrzeżnej trattoria, odwiązywał raźno gondolę od palika na bulwarze. Gdy zdjąłem kapelusz i utkwiłem w donię Orpega oczy pełne niemej prośby o najbliższe spotkanie, pociągnęła mnie za sobą w głąb gondoli.

— Podwiezie mnie pan pod moje mieszkanie.

— Jaka pani dobra — szepnąłem, przyciskając ku ustom jej rękę.

Gondola pruła już dzióbem wody kanału. Płynęliśmy z powrotem w kierunku Cannareggio. Po drodze Inez wyznaczyła mi schadzkę tegoż dnia po południu.

— Pan tu jest nowicjuszem — mówiła, przechylając na ramię swą cudną główkę — chcę być pańskim cicerone, chcę pokazać panu wszystkie osobliwości tego miasta. Sama ułożę porządek naszych wędrówek. Zgadza się pan?

— Z najgłębszą wdzięcznością. Od czego zaczniemy?

Uśmiechnęła się.

— To tajemnica. Dowie się pan po południu. Chcę panu zrobić niespodziankę. Proszę zatem oczekiwać mnie o czwartej na Ca d'Oro. Do widzenia!

Gondola przybiła do brzegu; łabędzia jej szyja położyła się na omszałych stopniach schodów, co wiodły pomiędzy kolumny jednego z tych cudnych pałaców, które odbija tak wiernie ciemna fala Canal Grande. Tutaj Inez wysiadła. Podał jej rękę czekający już lokaj, bo schody od pleśni zielone śliskie były i niepewne.

— Beppo, odwieziesz pana do S. Marcuola — poleciła na pożegnanie i posławszy mi czarujący uśmiech, zniknęła za kotarą w głębi krużganka.

------------------------------------------------

Nie mogłem doczekać się utęsknionej godziny. Stan podniecenia, w który mnie wprawiła radosna przygoda, był tak silny, że zapomniałem o obiedzie i nie wróciłem do swego mieszkania obok dworca kolejowego, lecz wałęsałem się nad kanałem w okolicy Złotego Domu; nie mogłem dopuścić do tego, by jakakolwiek banalna czynność przerwała mi rozkoszną ciągłość marzenia o *niej*; nie chciałem pozwolić na to w żaden sposób, by pomiędzy pierwsze a drugie spotkanie z ukochaną wcisnęło się jakiekolwiek prozaiczne zdarzenie. Dlatego wolałem krążyć w pobliżu miejsca wyznaczonego przez nią na schadzkę. Gdy po paru godzinach uczułem dotkliwy głód i zmęczenie, odszedłem na chwilę od przystani Ca d'Oro ciemną, ciasną vicoletto i dopadłszy jakiejś podrzędnej kawiarenki na rogu ulicy Vittorio Emanuele, wychyliłem duszkiem szklankę kawy. W parę minut potem stałem znów na bulwarze i zapuszczałem niecierpliwe spojrzenie w stronę, skąd miała nadpłynąć gondolą Ineza.

W końcu nadpłynęła. Słodka, smagława, oszałamiająca. Gdy chciałem jej pomóc przy wysiadaniu, potrząsnęła przecząco głową:

— Pojedziemy dalej gondolą. Proszę usiąść tu przy mnie.

I wskazała mi miejsce w łodzi.

— Beppo, cava il felze! — rozkazała gondolierowi.

I podczas gdy sługa spełniając polecenie zwijał ponad naszymi głowami jedwabny baldachim, ona opierając się o moje ramię i zaglądając mi filuternie w oczy, zapytała:

— Czy też pan choć raz pomyślał o mnie od chwili naszego pierwszego rozstania?

— Seniora — odparłem, tonąc oczyma w jej oczach — jestem panią oczarowany.

— Tak trzeba, tak być powinno. Avanti, Beppo!

— Dokąd płyniemy? — rzuciłem odruchowo pytanie.

— W stronę Fondamente Nuove systemem kanałów poprzecznych. Lubię przesuwać się na gondoli po tych cichych ścieżkach wodnych, wijących się pomiędzy starymi, przesiąkniętymi ich wilgocią domami.

Odbiliśmy od przystani. Kierowana wprawnym wiosłem gondoleria łódź trzymała się blisko brzegu, by wkrótce, po dokonaniu zręcznego półobrotu w prawo, porzucić Canal Grande i wcisnąć się we wąską szyję Rio di S. Felice.

— A — oel! — rozległo się ostrzegawcze wołanie wioślarza. — A — oel! Sia stali!

Gondola prześmignęła popod łękiem mostku łączącego ulicę Wiktora Emanuela z placem św. Feliksa i skręciła znów na prawo w Rio di S. Sofia. Zasłuchani w plusk wiosła, rozkoszowaliśmy się w milczeniu żeglugą.

A miała ta przejażdżka pomiędzy kamienicami szczególny urok. Mimo całej życiowej prozy wyzierającej z tych kilkupiętrowych starych, obdrapanych domostw z suszącą się tu i tam na żerdziach i sznurach bielizną było coś tajemniczego w ich atmosferze. Coś taiło się w tych mrocznych, skąpo rozświetlonych językami gazu podsieniach, coś drzemało w ciemnych, gdzieniegdzie przeglądających przez wykroje bram podwórzach, czaiło się w brudnych, zatęchłych od lat basenach. Czasem wychyliła się z okna jakaś ludzka głowa, wyjrzała para oczu namiętnych, południowych i znikała jakby spłoszona widokiem obcych; czasem z głębi zagadkowych wnętrz wypłynęła cudna, tęsknotą wezbrana piosenka, zawibrowała między ścianami domów rozełkanym arpeggio i milkła zawstydzona niewczesną swą urodą.

W czarnej, gęstej, nieruchawej wodzie łączyły się w drżącym uścisku pokraczne odbicia kamienic, snuły się, tęczując pod światło, jakieś brudno-tłuste ściegi i popławy. Miejscami wysuwały się z masywów domostw i budynków nadpowietrzne, kryte galerie, „mosty westchnień” szarej, smutnej codzienności, i jak dłonie podane nad przepaścią sprzęgały ze sobą brzegi kanałów; gdzie indziej łuk kamiennego sklepienia rozpięty spodem nad powierzchnią wody przerzucał się giętkim grzbietem z zaułka w zaułek.

Ciszę uliczek przerywały od czasu do czasu okrzyki gondolierów.

— Sia premi! — Sia stali! — Sia di lungo! — wołali, wymijając się na zakrętach.

Na Rio di S. Andrea musieliśmy się zatrzymać trochę dłużej, bo z łódek stłoczonych na wąskim pasie wody powstał zator; zwłaszcza brzuchata, węglem naładowana barża towarowa nie mogła wywikłać się z duśby; wreszcie otarłszy się bokiem o bulwar, wydostała się z matni i otworzyła przejście. Wpłynęliśmy na Kanał św. Katarzyny.

— Na lewo, Beppo! Pod arkadę ponticello! — poleciła donia.

Gondola podpłynęła do schodków debarkaderu. Wysiedliśmy. Pani zwróciła się do przewoźnika:

— Oczekuj nas za 10 minut w przystani Fondamente Nuove.

— Sta bene, signora, sta bene.

I podczas gdy Inez wsparta o moje ramię wychodziła po stopniach na brzeg, stary gondolier ruszył w dalszą drogę kanałem, by potem wykręcić na północ i przez Stacca della Misericordia wydostać się na pełniejsze wody Nowych Nadbrzeży. My tymczasem przeszliśmy mimo kościoła św. Katarzyny i Jezuitów i zagłębiliśmy się w labirynt zaułków weneckiej suburry.

Popołudniowe słońce skłaniające się powoli ku zachodowi zalewało płynnym złotem kwadratowe płyty bruku i świeciło nam prosto w oczy.

— Jak tu wesoło, jak słonecznie! — zawołała Inez, której wyniosła, elegancka postać rzucała poza siebie cień mocny i długi.

— Szczególnie po wyjściu z mrocznych czeluści kanałów — uzupełniłem jej uwagę.

I jak mogłem, zacząłem opędzać się drobnymi datkami przed gromadką brudnych, obdartych dzieci, które towarzyszyły nam z uporem już od pewnego czasu.

— Un baiocco, bella signora, un baiocco ai poveri bambini! — skamlała w imieniu innych chuda piegowata dziewczyna.

Donia Orpega wyjęła z torebki kilkanaście sztuk półlirowych, zawinęła w papier i śmiejąc się, podrzuciła w górę. Z brzękiem rozsypały się pieniądze po flizach uliczki.

— Teraz uciekajmy, dopóki zajęte zbieraniem.

Skwapliwie zboczyliśmy w sąsiedni zaułek. O parę kroków przed nami zalśniła brylantowymi blaskami laguna.

— Jesteśmy na miejscu. To Fondamente Nuove w pełnej chwale lipcowego popołudnia.

Wyciągnięta w dal linia bulwaru roiła się od ludzi. Przy stolikach porozstawianych przed winiarniami i cukierniami popijano słodko-cierpką marsalę, turmalinowe chianti, purpurową granatinę lub krzepkie nostrano z pobliskich winnic rodem. Gondolierzy w pomarańczowych koszulach i szerokich, czarnych kapeluszach nagabywali przechodniów, proponując przejażdżkę na Lido, Wyspy św. Michała, Murano, Burano lub uroczą isola di S. Francesco del Deserto. Beppo uśmiechnięty i zadowolony, że nas wyprzedził, już czekał w malowniczej pozie, wsparty o wiosło na wyżce swej „Rondinelli”. Skierowałem na Inezę pytające spojrzenie. A ona schodząc do łodzi, zgrabna i wytworna, w obcisłej, satynowej sukni koloru bleu foncé, określiła cel jazdy w dwóch słowach:

— San Michele!

— Na Wyspę Cmentarną? — zapytałem, zajmując obok niej miejsce w gondoli. — Dlaczego właśnie tam?

Podniosła na mnie zdziwione oczy:

— Był pan tam już może?

— Nie, nie byłem — odpowiedziałem, patrząc na nią zamyślony — lecz widzi pani, nie lubię cmentarnych zaciszy.

— A jednak warto obejrzeć; w klasztorze obok jest podobno kilku mnichów Polaków. Cóż, sprzeciwia się pan stanowczo?

— Cóż znowu? — zaprzeczyłem. — Jak można sprzeciwiać się pani? Avanti, signor gondoliere, avanti! Trochę mi tylko nieprzyjemnie, że zaczynamy nasze wycieczki od tego miejsca.

— Por Dios! — rzekła, zasłaniając siebie i mnie parasolką przed natarczywymi promieniami słońca. — Nie lubię przesądnych mężczyzn. Adelante, Beppo! Sia di lungo!

Gondola odbijała od brzegu. Rozcięte pałaszem wiosła fale zalśniły miriadami blasków i rozbiegły się wokół łodzi karbami fałdów w kręgach koncentrycznych.

— Ta woda czysta, odświeżana ustawicznie dopływem z pełnego morza, sprawia orzeźwiające wrażenie — przerwałem uwagą milczenie.

— Ani porównania z ospałą, gęstą i cuchnącą wodą kanałów.

— Ale za to tamta ma w sobie coś tajemniczego; jeżeli można mówić o duszy weneckiej laguny, to kryje się ona w tej czarnej, drzemiącej, przesyconej wyziewami miasta topieli.

— Patrz pan! — przerwała mi, wskazując na prawo. — Co za obraz! Jedyny motyw dla malarza!

Obok przepływała obciążona do pół burty krypa pod trójkątnym żaglem latyńskim; wiozła do Wenecji na targ jarzyny z ogrodów wyspy Le Vignole i owoce z sadów jej sąsiadki, zielonej Torcello. Cytrynowożółte płótno żagla z wizerunkiem św. Marka, patrona, wydymało się łagodnie w podmuchach zachodniego wiatru nad kopczykami czerwonoceglastych pomidorów, piramidami marchwi, buraków, rzepy i stożkami winogron, brzoskwiń, renglotów i oliwek.

— Barwy dobrane jak na palecie Claude Moneta.

— Lub naszego Wyczółkowskiego.

W perspektywie wyłonił się biały kontur cmentarnego muru.

— Tu gdzieś w pobliżu — objaśniła mnie donia Inez — uchodzi naczółek mostu pontowego, który dla wygody ludności każe rozpinać w Dnie Zaduszne zarząd miasta między Wenecją a Wyspą św. Michała.

Gondola przesunęła się popod murem obmywanym przez chlupoczącą łagodnie falę i zawinęła do przystani naprzeciw klasztornego portalu. Wysiedliśmy i przekroczywszy bramę opactwa oo. Franciszkanów, weszliśmy w krużganek. W głębi, pomiędzy filarami, przechadzało się kilku mnichów. Postacie ich ujęte w szorstkie linie habitów odrzynały się wyraziście ciemnymi plamami od rozsłonecznionego tła z murów, kolumn i posadzki. Wychylone z szerokich rękawów zakonnej sukni ręce przebierały paciorki różańca lub zanurzone palcami w miąższ brewiarzy przewracały szeleszczące cicho ich kartki. Z wnętrza bazyliki po lewej stronie krużganka szła woń kadzidła i płonących świec — z głębi przedsionka, z prześlicznej Capella Emiliana płynęły słodkie tony harmonium: ktoś grał Ave Maria Gounoda.

Przeszliśmy zamknięty kolumnadą podwórzec i przez drugą, wewnętrzną bramę dostaliśmy się na cmentarz. Była godzina szósta po południu. Zalane potokami zachodu zacisze pławiło się w złocie i bieli: w złocie słońca i bieli marmurów. Przymknąłem na chwilę olśnione oczy. Szliśmy wzdłuż cmentarnego muru inkrustowanego płytami napisów, grobowcowych wnęk i nisz. Pod stopami dudniały nam głucho podziemne komnaty, z boku raziły oślepiająco białe refleksy słonecznych rzutów.

— Jak tu mało zieleni! — rzekłem tonem skargi. — Co za rozpaczliwa posucha bieli! Doprawdy, seniora, ta despotyczna, wszystko sobą przygłuszająca biel jest straszliwa. Zadaje mi niemal fizyczny ból.

Popatrzyła, lekko podnosząc brwi.

— Przemawia z pana syn Północy. Wasze cmentarze muszą mieć wygląd zupełnie odmienny?

— O tak. U nas w miejscach wiecznego spoczynku pełno drzew i krzewów; bujna, soczysta zieleń przegradza domy zmarłych, przykrywa festonami bluszczu, spławami brzóz i kalin martwą biel nagrobków i mauzoleów. Na polskich cmentarzach przyroda otula w macierzyńskie ramiona przybytki śmierci — gdy tu, w tej błogosławionej, wiecznie roześmianej słońcem krainie, nawet w ustroniach zmarłych sztuka święci bezwzględnie swój zimny, marmurowy tryumf: smutny tryumf pobielanych grobów. Ach, jakże mi brak tu zieleni!