×

Nós usamos os cookies para ajudar a melhorar o LingQ. Ao visitar o site, você concorda com a nossa política de cookies.


image

Władysław Stanisław Reymont - WAMPIR, 6

6

Pokój był szary i smutny od dnia rozdeszczonego i mgieł, co jak pasma dymów wciskały się do mieszkania, osnuwając ściany i sprzęty w popielną, lepką i zimną przesłonę, deszcz brzęczał po zapoconych szybach i był jedynym głosem szemrzącym nieustannie w zmartwiałej ciszy.

Joe siedział przy łóżku Zenona razem z doktorem, który co chwila badał puls śpiącego i niecierpliwie spoglądał na zegarek.

Milczenie stawało się już nieopowiedzianie nudne i senne.

– Ciekawym, jak jeszcze długo potrwa ten sen?

– szepnął doktor. – Najdłużej z pół godziny.

– Trzy dni i trzy noce to sen wprost niepojęty!

– Dla medycyny!

– Dla nikogo!

– odparł z naciskiem, podnosząc dumnie głowę. Joe uśmiechnął się ze słodką, lecz zabijającą pobłażliwością.

I znowu zapadła cisza i przydławione zniecierpliwienie; doktor patrzał w okno na szklane, skośne włókna deszczu, trzepiącego w czarne, pochylone drzewa.

Joe siedział nieruchomie, z przymkniętymi powiekami, a chodzący w drugim pokoju mr Smith zaglądał co chwila przez rozchylone portiery, aż wreszcie wsunął się cicho i rzekł lękliwie: – Trzeba, aby zapomniał; to go najpewniej uleczy...

– O czym mam zapomnieć?

– ozwał się naraz Zenon otwierając oczy. – O... własnej chorobie!

– pośpieszył z odpowiedzią Joe biorąc go za rękę. – Jak to, ja jestem chory?

– Zdumienie go ogarnęło. – Już przeszło wszystko, nie sil się na przypomnienie, nic strasznego.

– Ależ niczego sobie nie przypominam.

– Omdlał pan widocznie z przepracowania!

– szepnął mr Smith. – Nie, nie, mr Smith żartuje – zaprzeczał energicznie Joe.

– Omdlałem, kiedy?

– usiłował nawiązać porwane przypomnienie snujące się po mózgu, ale znalazł się nagle w ciemni, nikłe błyski wymknęły mu się ze świadomości jak ratunkowe sznury z rąk tonącego, spojrzał na Joe i zadrżał... usiłował powstać z pościeli... chciał krzyknąć... pragnął coś powiedzieć i pozostał zesztywniały, z wyciągniętą ręką... z pustym dźwiękiem na zbielałych wargach... z przewróconymi oczami... porażony do rdzenia jego stalowym, hipnotyzującym wzrokiem, rozprężył się naraz i padł uśpiony.

– Będziesz spał do rana mocno i spokojnie, obudzisz się zdrowy, nic już nie pamiętasz o niczym, o niczym!

– sugerował mu z siłą, czyniąc nad nim długie, usypiające ruchy rąk. Doktor chciał protestować, ale było już za późno.

Zenon zapadł w kamienny sen, głuchy na wołania i próby budzeń. – Tylko mnie słyszysz i mnie rozumiesz, i mnie odpowiadasz!

– szeptał mu Joe naciskając mu palcami skronie i oczy. – Chciałem, aby wypoczął nieco i pożywił się; jest straszliwie wyczerpany —tłumaczył się doktor.

– Czekałem na jego przebudzenie, aby go uśpić zaraz, zanim zdoła się w nim rozbudzić świadomość, potem byłoby za późno, już by nikt nie spętał rozbudzonej myśli.

– A czyż można ją tak uśpić, że przebudzony nie będzie pamiętał o niczym?

– Ale można ją wyrwać i zatracić w niepamięci.

– Ciekawy, ale wątpliwie skuteczny eksperyment!

– Konieczny dla jego ocalenia i najpewniejszy!

– rzekł twardo. Przeszli do drugiego pokoju.

Doktor jeszcze obmacał puls, zmierzył temperaturę, zajrzał śpiącemu w przewrócone białkami oczy i wyszedł, a mr Smith zamknąwszy za nim drzwi szepnął trwożnie: – Co mu się stało?

Czy to wpływ Daisy? – Nie wiem... boję się, że tak... sprawa zupełnie zagadkowa... sam nic nie wiem i niczego nie rozumiem... ale będę nad nim czuwał ze wszystkich sił... posiedzę przy nim do rana.

Mr Smith zakręcił się po pokoju, obejrzał swoim taksatorskim, głodnym wzrokiem wszystkie obrazy, popieścił lubieżnymi palcami brązy i przysunąwszy się krętym, kocim ruchem, zapytał pokornie:

– Czy naprawdę występujesz z naszego kościoła?

– Wszak napisałem wam o tym wyraźnie i stanowczo.

– Zrywasz z nami na zawsze?

– Nie zrywam, tylko odtąd idę swoją własną drogą.

– Proszę cię w imieniu całej braci, abyś szedł z nami.

– Po co, gdzie, dokąd?

– odrzekł niecierpliwie, prawie z gniewem. – Ty wiesz, któryś razem z nami wznosił świątynię...

– Tak, ale przejrzałem i wychodzę na światło.

– Runie, jeśli ją przestaniesz podtrzymywać.

– Niechaj runie wszystko, co samo nie stoi, czego nie wspiera potęga własnej treści.

Byliście mi etapem w ciężkim pochodzie ku prawdzie, jestem wam za to wdzięczny, ale muszę iść dalej koleją swego przeznaczenia. – Pogardę czuję w tobie – szepnął ze smutkiem.

– Nie, mam tylko dosyć wirujących stołów, pukań, zagrobowych bełkotów i tego kręcenia się wśród kurzawy głupich faktów!

Wasz spirytyzm jest tylko wulgarnym i dzikim fetyszyzmem sił przypadkowych i zjaw halucynacyjnych, jest wiarą ślepych i słabych. Stworzyliście kościół, w którym króluje medium mniej lub więcej oszukujące; kościół, który nie wiedzie do niczego, nic nie rozjaśnia i nikogo nie zbawia! – Zali nie byłeś jego apostołem?

– jęknął mr Smith. – Wczoraj jest tylko cieniem na jaśni d z i s i a j, marzącego o j u t r z e...

– Zali nie pracujemy dla jutra?

– Nie, świat gnije w zbrodni i hańbie, a wy żebrzecie o zmiłowanie u mar struchlałych i pragniecie cudów jedynie na karm rozgorączkowanych wyobraźni.

Jutro wytęsknione przez miliony nie wstanie z tego, bo to tylko poniżający strach przed nieznanym. Nie zbawia się jękiem ni łzami... Zły świat należy zdruzgotać i rozwalić do fundamentów, aby nowy mógł powstać z ruin, a trzeba go stworzyć czynem, czynem woli spotężnionej ł a s k ą. Kto jej nie osiągnie, nawozem jest tylko dla przyszłych pokoleń... Kto chce być, musi zabić własnego trupa; aby się mógł stać, musi zwalczyć życie i samego siebie.

Nieśmiertelność płynie przez wszystko nieskończoną rzeką, ale nieśmiertelna jest tylko wola, prześwietlona ł a s k ą i powracającą tęsknią do Niego. Mówię za wiele i za mało równocześnie, daruj, streszczę się: oto rozeszły się nasze drogi na krzyżowym rozstaju, przy rozpiętym drzewie niechaj pozostaną trwożni i słabi, niechaj oczekują zmiłowania, my pójdziemy w otchłanie! – Pycha jest wiarą twoją!

– rzekł drżąco i wyszedł. – Nie... nie... – szeptał Joe pogrążając się w zadumie.

Zmierzch zaczął z wolna zapadać, turkoty ulic milkły, oddalały się, światła jęły błyskać w mgłach przez nieruchome, oprzędzone w szarość drzewa.

Zenon spał snem równym i mocnym, przygaszone, lękliwe światełko przy jego łóżku żarzyło się złotym brzaskiem w ciemnościach, a reszta mieszkania zanurzała się w gruby, nieprzenikniony mrok.

Joe pozamykał drzwi, pospuszczał story u okien i długo stał w najgłębszym skupieniu, w niemej modlitwie, jaką odprawiał zawsze przed seansem, aż wreszcie poszedł do pierwszego pokoju i usiadł na podłodze obok kominka, wspierając się grzbietem o ścianę – w głębi, przez pootwierane drzwi i rozchylone portiery, widniał słaby zarys śpiącego.

Przysiadł na podwiniętych nogach, by się zapaść w siebie i rozdwoić, by się wyłonić na zewnątrz sobowtórem i ujrzeć siebie poza sobą, nie zrywając jedni rozszczepić się i być tej jedni dwiema tożsamościami, podwoić się w rozdwojeniu nie przestając być sobą; były to wstępne praktyki Joe, prowadzone z żelazną konsekwencją pod wpływem i kierunkiem Mahatmy.

Wnet znieruchomiał i jakby zastygał; mimo męki tej pozycji skurczowej nie poruszył się jednak ni razu, nie zadrgał z bólu, przemagał z wolna ciało, zabijał wrażliwość i krzepiąc się cierpieniem znoszonym bez drżenia ściągał rozproszone myśli w jeden punkt, w jedno przerażające mocą pragnienie je zamykał: ujrzenia samego siebie.

Daremnie rozedrgane życiem przypomnienia jakieś budziły się w głębi mózgu; daremnie tłumny szereg obrazów, zdarzeń, zarysy twarzy, dźwięki głosów wydzierały się zgiełkiem na pole świadomości, obsiadając mu duszę zjawami prawie widzialnymi, zabijał je spychając na samo dno zapomnienia, ogarniał siebie coraz potężniej, krzepnął zapadając w świadomie wywoływaną katalepsję.

Otwarte szeroko oczy patrzyły nieruchomo, szklisto a czujnie, napięte strasznym oczekiwaniem widzenia.

Parł się z wolna z siebie, wydzierał z więzów ciała, smagał z nieubłagalnością własnego trupa, szponami woli wyłupywał z siebie własną duszę, stwarzając z niej drugi, swój własny i tylko przez siebie widziany i czuty byt.

Godziny płynęły wolno, cicho, niepostrzeżenie, przesuwały się jak sen nocy po oślepłym zwierciadle, stawały się nie będąc, przychodziły z nieznanych głębin i marły niezapamiętane, wydzwaniał je zegar, gdy już ich nie było i jeszcze nie nadchodziły, stwarzały wszystko same, nie stając się niczym, znaczyły swój ślad błędny tęsknotą i rozmarzeniem, a czasem łzami, a niekiedy śmiercią...

Miasto spało ciężkim snem spracowanych kamieni, spowitych w niepokojące marzenia, głucha noc patrzała ślepą twarzą w ostygły świat.

Zenon spał bez przerwy, w mieszkaniu leżało odrętwiałe, senne milczenie, tylko niekiedy ciemność i cisza przemawiały nikłym cieniem nieopowiedzianego, szemrały dawno pomarłe dźwięki i barwy... jakieś utajone trwożnie życie poczynało się zjawiać... martwe zdawało się żyć... ściany szeptały... brązy śpiewały żałośnie, jakby jękiem dusz błądzących koło swoich cielesnych, awatarów... twarde mahonie podnosiły tęskny glos... a z muszli leżących na kominku promieniowały roztęsknione szumy mórz dalekich, obszarów pławiących się w słońcu, emanacje rozkołysanych głębin, życie inne, życie rzeczy wszelkiej drgało w ciemnościach.

...W cieniach zawsze się kryją straszne zjawy, noc ma wieczną swoją tajemnicę.

Samotność i cisza odkrywa niekiedy nieznane łono, stare zwierciadła zaczynają przemawiać, pokazując to wszystko, co się w nich niegdyś jawiło.

Wszystko, co jest, ma swoją duszę, poślubioną milczeniu i tajemnicy...

Joe siedział wciąż w najwyższym, prawie skamieniałym napięciu woli, był już tylko snem poczynającym samego siebie poza sobą...

Obtulała go cisza mrących z wolna godzin, nie wiedział o niczym, zapatrzony w głąb strasznego pożądania, jego zgięta i we czworo złożona postać zaczynała się wyłaniać z nocy fosforencyjnym obrazem, jaśniał jakby obsypany błękitnawym brzaskiem, oczy mu gorzały zastygłą strugą sinego światła... a z palców zaciśniętych, z włosów, ze wszystkich stawów wydzielał się pył świetlany, promieniował cały!

Naraz drgnął w sobie i jakby jeszcze natężył marzenie... oto zamajaczył przed nim cień jakiś... w czarnej otchłani zawirował mgławy i rozpryśnięty zarys... chwiał się płomieniem... stawał się z wolna... przyjmował kształt ludzki i nieruchomiał... zaczął widzieć kogoś siedzącego naprzeciw i zapatrzonego przed się...

Zrozumiał, że stał się ten cud upragniony, widział się już bowiem siedzącym na podwiniętych nogach, skupionym i nieruchomym, takim samym i tym samym, we własne oczy patrzał i we własną twarz, jakby zwierciadlane odbicie oderwało się i siadło naprzeciw niego...

Zachwiał się naraz, jakaś mgła przysłoniła mu świadomość na mgnienie... że gdy się znowu podniósł w sobie, nie mógł zrozumieć, gdzie jest, którym jest z tych dwóch rozszczepień...

Podniósł się nagle z ziemi pod wpływem świętej radości cudu, ten drugi on podniósł się również, stali naprzeciw siebie z tym samym cichym, szczęsnym uśmiechem, z tym samym czuciem siebie.

Każdy ruch duszy, każda myśl i każde drgnienie czucia było w nim podwójne i tożsame, rozdzielone a jedne.

– To ja tam jestem, ja!

– myślał, czuł raczej, pochylając się naprzód – sobowtór uczynił toż samo i z tym samym uczuciem zdumienia. Posunął się do siebie o krok jeden i przystanął, tamten również, zajrzeli sobie w oczy i długo, mocno, do najtajniejszych głębin patrzyli z tym uczuciem trwożnego podziwu, z jakim człowiek spogląda w siebie niekiedy, bo nie ma nic bardziej przerażającego nad usuwanie się świadome w przepaście własnego ja.

– I gdzie ja jestem – Spostrzegł nagle wiecznie czuwającą myślą, że cały pokój widzi równocześnie z dwóch przeciwległych sobie punktów, że rozpatruje siebie z dwóch przeciwnych stron... czując się w obu zjawach z jednaką mocą i zupełnością.

Przymknął oczy, aby ciszej i radośniej śnić ten cudowny sen o sobie, pogrążał się w marzenie niewyrażalne zgoła, w marzenie o marzeniach.

Niekiedy powracał z nieśmiertelnych krain tęsknoty, jak ptak znużony samotnym lotem w bezmiarach, krążył nad życiem i odlatywał strwożony w nowe otchłanie snów o snach.

Niekiedy otwierał oczy, przyglądał się sobie z uśmiechem niewysłowionej tkliwości, z uśmiechem nadludzkiego szczęścia i znowu śnił nieśmiertelność.

Niekiedy zaś całą pamięcią ciała powracał na ziemię, przypominał sobie życie i wszystko ogarniał, a wtedy to drugie jego ja unosiło się przed nim, krążyło z wolna i nieustannie po mieszkaniu, zajmowało się czymciś nie bardzo rozumianym przez niego, czymciś błahym, pewnie życiowym, bo on spostrzegając ten swój awatar życiowy szeptał prawie rozkazująco:

– Idź, myśli moja... stawaj się życiem... wypełniaj konieczność i przeznaczenie... idź... ja wracam do Niego...

I pochylał się roztęskniony w ramiona nieskończoności, padał w tajemnicze, samotnie królujące M i l c z e n i e.

Noc już dochodziła swego kresu, pokój napełniał się z wolna szarym świtem, jakby popielnym brzaskiem rozwianych w pył, pomarłych godzin ciszy... z mroków poczynały się leniwe zarysy sprzętów...

Jeszcze senny ruch budził się w odrętwiałym domu... życie codziennie przytomniało po ciężkim śnie odpoczywania... zjawiały się pierwsze, nieśmiałe głosy dnia... jakiś poranny wiatr z szumem otrząsał zimną rosę z drzew pokurczonych... ulice poczynały bełkotać głucho... dzień spadał na budzących się jak głodny wilk i porywał w drapieżne pazury trudu krwawego.

Tylko Zenon spał wciąż, a Joe siedział pod ścianą na podwiniętych nogach, zesztywniały, z szeroko otwartymi oczyma, ale w zupełnej katalepsji.

Dopiero ostre i gwałtowne dzwonienie u drzwi wchodowych wyrwało go nagle z odrętwienia; porwał się na nogi.

Malajczyk stał w progu, zakłopotany wielce.

– Czego chcesz?

– mówiłem ci, abyś czekał na mnie w domu! – Miss Daisy kazała mi obudzić pana i powiedzieć, że mr Zenon ma już dosyć snu i że trzeba go zostawić samego.

– Spotkałeś ją na schodach?

– zdumiony był tym szczególnym nakazem... – Przychodziła na górę... kazała mi iść – tłumaczył się lękliwie.

– Dobrze, naszykuj kąpiel, zaraz przyjdę.

Zdumiał się jeszcze więcej ujrzawszy Zenona siedzącego na łóżku i zgarniającego palcami rozsypane na kołdrze fiołki.

– Dawno nie śpisz?

– Przed chwilą się przebudziłem.

Kto to przyniósł i rozsypał? – Właśnie o to samo chciałem cię zapytać.

– Śniło mi się, że Daisy rzuciła na mnie pękiem kwiatów, śniło mi się przed chwilą, że przebudziwszy się myślałem, iż to sen te kwiaty.

– Nie, to są rzeczywiste kwiaty, jakiś tajemniczy aport!

– szepnął pomagając mu zbierać fiołki, bo pełno ich było na łóżku, świeżych, wonnych, jeszcze rosą błyszczących, iż zapełniły mieszkanie wiośnianym aromatem. – Jak się czujesz?

– Zupełnie dobrze, ale co mi się stało właściwie, bo nic nie pamiętam?

– Ależ prawie nic, omdlałeś na ulicy... to wszystko...

– Omdlałem?...

dziwnie nic nie mogę sobie przypomnieć... mam jakieś przypomnienia w sobie, ale tak zamglone, że nic dojrzeć nie mogę, czuję tylko ich ruch zgiełkliwy i niepokój... otacza mnie mrok... a teraz te fiołki... – Są od niej!

– Była tutaj, była u mnie?

– wykrzyknął zdumiony. – Zwykły aport.

Nie potrzebowała przychodzić aż tutaj, aby ci je rzucić na piersi. – Być może, ale nie bardzo wierzę w te cudowne aporty.

– Cuda się z tobą dzieją, cuda stają się dokoła ciebie, ty zaś nic nie spostrzegasz, jesteś ślepy na światło – mówił z pewną goryczą.

– Prawda, że ze mną dzieją się rzeczy nadzwyczajne, niewytłumaczone...

Przypomniał sobie naraz jakieś rozproszone strzępy zdarzeń i uczuć.

– Czuwałeś dzisiaj w nocy nade mną?

Bo coś sobie przypominam. – Byłem przy tobie, byłem... – drgnął nagle i rzucił się gwałtownie w tył, bo oto znowu ujrzał samego siebie stojącego naprzeciw.

– Co ci się stało?

– Nic... nic... Powiedz mi, gdzie ja jestem?

– wyszeptał trwożnie, śledząc to drugie swoje ja, również pochylone nad Zenonem i szepczące mu do ucha. – No, tutaj, przy mnie... Nic nie rozumiem... – zaniepokoił się jego wzburzeniem.

– Weź mnie za rękę... mocno trzymaj... silniej... – Jęknął żałośnie, padając na krzesło; z zamkniętymi oczyma, na pół przytomny, długo siedział bez ruchu, w najstraszniejszej trwodze, że skoro otworzy oczy, znowu siebie ujrzy.

– Czy sami jesteśmy?

– .zapytał ledwie dosłyszalnie. – Ależ najzupełniej, nikt nie wszedł...

– Przejrzyj mieszkanie, proszę cię... – strach dygotał mu w głosie.

– Zapewniam cię, że prócz nas nie ma nikogo więcej.

Otworzył wtedy oczy i ze strachem przyczajonym rozglądał się dokoła.

– Strasznie czuję się zmęczony i senny – rzekł po chwili.

– Co ci się stało?

– Zdawało mi się przez chwilę, że ktoś wszedł tutaj – wstrząsnął się nerwowo, rozglądając się po pokoju – ale, jeśli będziesz mógł, jedź dzisiaj do Bartelet Court, tam czekają na ciebie z upragnieniem.

– Z pewnością pojadę; wczoraj nie mogłem przyjechać za tobą, późno, było i...

– Wczoraj!

trzy dni temu byłem... przypomnij sobie... przypomnij... – powtórzył mocno, uderzając w niego stalowymi oczyma. – Trzy dni... więc ja cały ten czas byłem bezprzytomny... Nie mogłem wtedy pojechać do Betsy, bo... tak, wiem już... pamiętam...

Zerwał się, olśniony przypomnieniami, mrok się w nim rozdarł, że nagle ujrzał to wszystko, co przeżył i widział.

– Pamiętasz teraz?

– pytał cicho, chcąc mu wydrzeć tajemnice. – Wszystko, wszystko...

– Opowiedz kolejno, mniej się zmęczysz... – podsunął mu podstępnie, nie zdejmując z niego oczu hipnotyzujących.

– Nie, nie mogę, nie... – bronił się zajadle, bo naraz zabrzmiało mu, jakby tuż nad uszami: „Bądź bez trwogi, milcz”.

– Jeśli to tajemnica, nie żądam jej... ale jeszcze ci raz powiem, że się strzeż Daisy, ona stanie się twoim nieszczęściem – szepnął groźnie.

– To będzie, co przyjdzie... Niechaj się stanie, co się stać ma... Nie w mojej mocy odwrócić przeznaczone – odparł z nieoczekiwaną stanowczością.

– Daruj, ale musiałem spełnić swój przyjacielski obowiązek...

– Nie żal, ale wdzięczność mam tylko dla twoich ostrzeżeń...

– I niczego się nie lękasz?

– zapytał jeszcze. – Nie wiem; zadaje mi się, że zamarła we mnie sama możność obawy.

Joe uścisnął mu rękę i odszedł w milczeniu.

– Niechaj się stanie, co ma się stać – szepnął sam do siebie z jakąś cichą i zupełną determinacją.

Nie bronił się już i nie wydzierał przeznaczeniu, poczuł nagle w głębiach swej istności, jakby w rdzeniu duszy, że musi być posłuszny, więc pochylił się kornie przed n i e z n a n y m i czekał na wyrok bez drżenia.

Pamiętał teraz wszystko i w najdrobniejszych szczegółach, lecz się nie dziwił niczemu ni przerażał, ni chciał zrozumieć otaczające go tajemnice...

Nawet mu na myśl nie przychodziło pytanie: dlaczego?

kto? Zdawał się trwać jak człowiek zabity w bitwie, ściśnięty w szeregi i porwany wichurą żywych, który idzie razem ze wszystkimi, patrzy, spostrzega, coś czyni bezwiednie, coś nawet myśli automatycznie, a gdy się rozerwą szeregi, pada martwy.

Czuł się tylko dziwnie słaby fizycznie i tak roztkliwiony, że odczytując listy Betsy, rozpłakał się nad jej troskliwością.

– Biedne dziecko – rozmyślał o niej ze współczuciem bardzo silnym, nie wiedząc sam, dlaczego się nad nią lituje.

Niedługo to jednak trwało, ustępując miejsca niewytłumaczonemu niepokojowi i zdenerwowaniu;

nie potrafił myśleć o niczym i nie był wstanie zająć się czymkolwiek; zrywał się co chwila z miejsca, bo zdawało mu się, że go ktoś woła w przestrzeni, że musi gdzieś biec... coś robić... z kimś się spotkać... Przypomniał sobie jakieś pilne sprawy i zapomniał o wszystkim,

bo ten nawołujący głos brzmiał w nim coraz wyraźniej.

Ale kto wołał i gdzie, nie mógł zrozumieć. Stawał bezradnie, nasłuchując w skupieniu najgłębszym.

Tak, był już zupełnie pewny, że woła go jakiś głos przytłumiony, daleki, że ktoś na niego czeka i myśli o nim.

Tysiąc razy rzucał się wytężoną, szukającą myślą w próżnię odgadywań i tysiąc razy opadał, zniechęcony daremnym wysiłkiem.

– Kto mnie woła?

– pytał głośno w najwyższym zniecierpliwieniu... Odpowiedzi nie było, ale i to wołanie głuche nie ustawało ani na mgnienie, drgało mu w sercu jak daleki, daleki krzyk tęsknoty.

A chwilami słyszał tak wyraźnie, jakby kto wołał za oknem, przez ścianę lub na korytarzu, ale pod oknami drzewa szumiały rozkołysane i szczebiotały tylko zziębłe ptaki, a na korytarzach było prawie pusto.

Wracał do mieszkania rozdrażniony coraz więcej i tak znużony wysiłkami daremnych odgadywań, że położył się w końcu na otomanie i zasnął.

Przeszło południe i zmrok już zapadał, gdy się przebudził.

– Pójdź!

– zabrzmiał mu głos jakiś nad uchem. Śpiesznie się podniósł i rozglądał nieprzytomnymi oczyma po pokoju.

Nie było nikogo, mrok się już rozpościerał gęsty, szare, smutne tumany przysłaniały wszystko, meble zaledwie widoczne były zarysami, a zwierciadła szarzały jak mętne tafle lodowe. Jeszcze słuchał tych mrących w ciszy dźwięków, gdy nagle zwierciadło zamigotało błyskawicą;

w lustrzanej głębi poczęło się coś stawać, gąszcze drzew i kwiatów wyłamały się jakby z przesłonecznionych mgieł.

Obejrzał się trwożnie, pokój ciemniał z wolna i zapadał w nocy, ale tam, za zwierciadlaną powierzchnią, w dziwnej rozbłyskującej jaśni, wychylała się jakby wizja podzwrotnikowego lasu, wyniosły tłum palm pierzastych osłaniał nieskończoną drogę jakby tunel zielony.

Przysunął się bliżej, nie mogąc oderwać oczu, bo z tych głębin, wprost ku niemu, nadchodziła Daisy.

– Pójdź!

Widział poruszenie jej ust i przyzywające, rozgorzałe oczy.

Zadrżał do głębi, rozpoznał głos i poszedł jakby wprost przed siebie do niej, poszedł jakby w tę głąb zwierciadlaną, straciwszy świadomość, co się z nim dzieje, ale z tym radosnym drżeniem, że odnalazł wreszcie poszukiwaną.

Przeszedł jadalnię ciemną, niby przez zwały nierozpoznanych rzeczy, wpatrzony wciąż w Daisy zbliżającą się ku niemu.

Oprzytomniał naraz, znalazłszy się w oranżerii.

Tak.

Daisy tam czekała na niego przy fontannie z kwiatem magnolii w ręce; Bagh tuliła się miłośnie do jej kolan, zaglądając w oczy. – Jestem!

– szepnął stając przed nią. – Ma pan oporną duszę.

Spojrzał na nią nie rozumiejąc.

– Dawno pragnęłam pana ujrzeć, dawno już przyzywałam.

– Słyszałem nie wiedząc, kto mnie woła!

Fontanna szemrała cicho, rozpryskując rosisty pył na kwiaty migdałów, które jak różowy obłok wznosiły się z zielonych głębin gąszczów; mocne, przenikające zapachy kwiatów przepełniały oranżerię.

– Pamięta pan?

– zapytała dotykając jego ręki. – Wszystko...

– Kto tam był ze mną, jest Jego!

– Jestem twój, pani, twój!

– powtórzył chyląc przed nią głowę. Uśmiech jak radosna błyskawica rozjaśnił jej twarz bladą, oczy strzeliły potężnym płomieniem, a purpurowe usta zaszemrały:

– Więc niechaj się stanie, czy tak?

– Co się ma stać!

Tak, tak, myślałem, tego pragnę. – I jesteś gotów?

– Choćby na śmierć!

– zawołał namiętnie, zapominając o całym świecie. Utopił w niej całą duszę. Patrzał w nią pokornie niewolniczymi oczyma oddania i zależności, czując, iż jest związany z jej duszą na zawsze, że jeśli ona powie: Umrzyj!

– to spełni ten nakaz z rozkoszą. Ujęła go za rękę, wiodąc w zaciemnioną głąb, pod bambusowe krzewy.

Tam usiedli: pantera patrzała na nich zielonymi, stróżującymi oczyma. – Mam kilka słów do powiedzenia, kilka ważnych słów.

– Czekałem na nie z utęsknieniem...

– Jeżeli chcesz, możemy pojechać na ten słoneczny brzeg, o którym niegdyś opowiadałeś...

Parę tygodni... przepadniemy dla ludzi... będziemy śnili nadludzkie szczęście...

– To droga wykreślona wtedy na mapie tam wiodła?

– Do wykradzionego od życia szczęścia wiodła!...

– szepnęła. – Nie mogę się przebudzić!

– ozwał się ściskając sobie głowę. – Zginiemy na kilka tygodni, ale potem pamięć tego czasu musi w nas umrzeć... Będziemy dla ciebie tak obcy i dalecy jak dotychczas.

– Jakże pamięć szczęścia może w nas umrzeć!

– Chcesz?...

– zapytała znowu, zaglądając mu z bliska w twarz. Pochwycił jej ręce i przycisnął do ust.

– Mów do mnie, obudź mnie, niech uwierzę, iż to nie sen, błagam cię... – szeptał nieprzytomnie i gorączkowo.

Wpatrzyła się w niego rozgorzałymi jak płomienne otchłanie oczyma, stała się jak kwiat cudny, rozkwitły nagle przepychem barw i dyszący upajającymi aromatami, usta jej drgały, aż nachylając je prawie do jego ust, szepnęła:

– Tylko sen możemy śnić razem; życia nam nie wolno.

– I kiedy się ma to stać?

– pytał z lękiem, że wnet się rozwieje wszystko. – Może dzisiaj jeszcze... może jutro... Nie wiem, ale kiedy nadejdzie ta chwila, zjawię się przed tobą, i ty...

– A ja pójdę za tobą!

O Daisy! O Daisy! ja śnię rzeczy nieopowiedziane... – Będziemy śnili o sobie... prześnimy nasze dawne istnienia i awatary.

– Słowa twoje mnie budzą, zmartwychwstaję w tobie...

– Bom jest tobą, jak kwiatem jest jego aromat!

– Musiałem cię już dawniej kochać, dawniej i zawsze...

– Bo zawsze byłam przy tobie i zawsze byłam twoją duszą...

– Wiem... przed czasami... przed istnieniem... musiałem być słońcem i zgasłem, utonąłem w bezmiarach twojej źrenicy świętej.

– Pójdziesz ze mną?

– wsparła oczy swoje ma jego oczach nieruchomych. – Choćby w śmierć!

Kochasz mnie? – zamierał z nadludzkich wzruszeń. Ale Daisy porwała się z miejsca, bo pantera podniosła się nagle i wsparłszy się łapami o basen fontanny, zaczęła ponuro wyć... a jemu się wydało, że spoza strug wody wychyla się smutna i groźna twarz Bafometa, rozbłysła krwawymi oczami...

– Idę w wieczny sen o tobie!

– majaczył padając na ławkę.


6 6

Pokój był szary i smutny od dnia rozdeszczonego i mgieł, co jak pasma dymów wciskały się do mieszkania, osnuwając ściany i sprzęty w popielną, lepką i zimną przesłonę, deszcz brzęczał po zapoconych szybach i był jedynym głosem szemrzącym nieustannie w zmartwiałej ciszy.

Joe siedział przy łóżku Zenona razem z doktorem, który co chwila badał puls śpiącego i niecierpliwie spoglądał na zegarek.

Milczenie stawało się już nieopowiedzianie nudne i senne.

– Ciekawym, jak jeszcze długo potrwa ten sen?

– szepnął doktor. – Najdłużej z pół godziny.

– Trzy dni i trzy noce to sen wprost niepojęty!

– Dla medycyny!

– Dla nikogo!

– odparł z naciskiem, podnosząc dumnie głowę. Joe uśmiechnął się ze słodką, lecz zabijającą pobłażliwością.

I znowu zapadła cisza i przydławione zniecierpliwienie; doktor patrzał w okno na szklane, skośne włókna deszczu, trzepiącego w czarne, pochylone drzewa.

Joe siedział nieruchomie, z przymkniętymi powiekami, a chodzący w drugim pokoju mr Smith zaglądał co chwila przez rozchylone portiery, aż wreszcie wsunął się cicho i rzekł lękliwie: – Trzeba, aby zapomniał; to go najpewniej uleczy...

– O czym mam zapomnieć?

– ozwał się naraz Zenon otwierając oczy. – O... własnej chorobie!

– pośpieszył z odpowiedzią Joe biorąc go za rękę. – Jak to, ja jestem chory?

– Zdumienie go ogarnęło. – Już przeszło wszystko, nie sil się na przypomnienie, nic strasznego.

– Ależ niczego sobie nie przypominam.

– Omdlał pan widocznie z przepracowania!

– szepnął mr Smith. – Nie, nie, mr Smith żartuje – zaprzeczał energicznie Joe.

– Omdlałem, kiedy?

– usiłował nawiązać porwane przypomnienie snujące się po mózgu, ale znalazł się nagle w ciemni, nikłe błyski wymknęły mu się ze świadomości jak ratunkowe sznury z rąk tonącego, spojrzał na Joe i zadrżał... usiłował powstać z pościeli... chciał krzyknąć... pragnął coś powiedzieć i pozostał zesztywniały, z wyciągniętą ręką... z pustym dźwiękiem na zbielałych wargach... z przewróconymi oczami... porażony do rdzenia jego stalowym, hipnotyzującym wzrokiem, rozprężył się naraz i padł uśpiony.

– Będziesz spał do rana mocno i spokojnie, obudzisz się zdrowy, nic już nie pamiętasz o niczym, o niczym!

– sugerował mu z siłą, czyniąc nad nim długie, usypiające ruchy rąk. Doktor chciał protestować, ale było już za późno.

Zenon zapadł w kamienny sen, głuchy na wołania i próby budzeń. – Tylko mnie słyszysz i mnie rozumiesz, i mnie odpowiadasz!

– szeptał mu Joe naciskając mu palcami skronie i oczy. – Chciałem, aby wypoczął nieco i pożywił się; jest straszliwie wyczerpany —tłumaczył się doktor.

– Czekałem na jego przebudzenie, aby go uśpić zaraz, zanim zdoła się w nim rozbudzić świadomość, potem byłoby za późno, już by nikt nie spętał rozbudzonej myśli.

– A czyż można ją tak uśpić, że przebudzony nie będzie pamiętał o niczym?

– Ale można ją wyrwać i zatracić w niepamięci.

– Ciekawy, ale wątpliwie skuteczny eksperyment!

– Konieczny dla jego ocalenia i najpewniejszy!

– rzekł twardo. Przeszli do drugiego pokoju.

Doktor jeszcze obmacał puls, zmierzył temperaturę, zajrzał śpiącemu w przewrócone białkami oczy i wyszedł, a mr Smith zamknąwszy za nim drzwi szepnął trwożnie: – Co mu się stało?

Czy to wpływ Daisy? – Nie wiem... boję się, że tak... sprawa zupełnie zagadkowa... sam nic nie wiem i niczego nie rozumiem... ale będę nad nim czuwał ze wszystkich sił... posiedzę przy nim do rana.

Mr Smith zakręcił się po pokoju, obejrzał swoim taksatorskim, głodnym wzrokiem wszystkie obrazy, popieścił lubieżnymi palcami brązy i przysunąwszy się krętym, kocim ruchem, zapytał pokornie:

– Czy naprawdę występujesz z naszego kościoła?

– Wszak napisałem wam o tym wyraźnie i stanowczo.

– Zrywasz z nami na zawsze?

– Nie zrywam, tylko odtąd idę swoją własną drogą.

– Proszę cię w imieniu całej braci, abyś szedł z nami.

– Po co, gdzie, dokąd?

– odrzekł niecierpliwie, prawie z gniewem. – Ty wiesz, któryś razem z nami wznosił świątynię...

– Tak, ale przejrzałem i wychodzę na światło.

– Runie, jeśli ją przestaniesz podtrzymywać.

– Niechaj runie wszystko, co samo nie stoi, czego nie wspiera potęga własnej treści.

Byliście mi etapem w ciężkim pochodzie ku prawdzie, jestem wam za to wdzięczny, ale muszę iść dalej koleją swego przeznaczenia. – Pogardę czuję w tobie – szepnął ze smutkiem.

– Nie, mam tylko dosyć wirujących stołów, pukań, zagrobowych bełkotów i tego kręcenia się wśród kurzawy głupich faktów!

Wasz spirytyzm jest tylko wulgarnym i dzikim fetyszyzmem sił przypadkowych i zjaw halucynacyjnych, jest wiarą ślepych i słabych. Stworzyliście kościół, w którym króluje medium mniej lub więcej oszukujące; kościół, który nie wiedzie do niczego, nic nie rozjaśnia i nikogo nie zbawia! – Zali nie byłeś jego apostołem?

– jęknął mr Smith. – Wczoraj jest tylko cieniem na jaśni d z i s i a j, marzącego o j u t r z e...

– Zali nie pracujemy dla jutra?

– Nie, świat gnije w zbrodni i hańbie, a wy żebrzecie o zmiłowanie u mar struchlałych i pragniecie cudów jedynie na karm rozgorączkowanych wyobraźni.

Jutro wytęsknione przez miliony nie wstanie z tego, bo to tylko poniżający strach przed nieznanym. Nie zbawia się jękiem ni łzami... Zły świat należy zdruzgotać i rozwalić do fundamentów, aby nowy mógł powstać z ruin, a trzeba go stworzyć czynem, czynem woli spotężnionej ł a s k ą. Kto jej nie osiągnie, nawozem jest tylko dla przyszłych pokoleń... Kto chce być, musi zabić własnego trupa; aby się mógł stać, musi zwalczyć życie i samego siebie.

Nieśmiertelność płynie przez wszystko nieskończoną rzeką, ale nieśmiertelna jest tylko wola, prześwietlona ł a s k ą i powracającą tęsknią do Niego. Mówię za wiele i za mało równocześnie, daruj, streszczę się: oto rozeszły się nasze drogi na krzyżowym rozstaju, przy rozpiętym drzewie niechaj pozostaną trwożni i słabi, niechaj oczekują zmiłowania, my pójdziemy w otchłanie! – Pycha jest wiarą twoją!

– rzekł drżąco i wyszedł. – Nie... nie... – szeptał Joe pogrążając się w zadumie.

Zmierzch zaczął z wolna zapadać, turkoty ulic milkły, oddalały się, światła jęły błyskać w mgłach przez nieruchome, oprzędzone w szarość drzewa.

Zenon spał snem równym i mocnym, przygaszone, lękliwe światełko przy jego łóżku żarzyło się złotym brzaskiem w ciemnościach, a reszta mieszkania zanurzała się w gruby, nieprzenikniony mrok.

Joe pozamykał drzwi, pospuszczał story u okien i długo stał w najgłębszym skupieniu, w niemej modlitwie, jaką odprawiał zawsze przed seansem, aż wreszcie poszedł do pierwszego pokoju i usiadł na podłodze obok kominka, wspierając się grzbietem o ścianę – w głębi, przez pootwierane drzwi i rozchylone portiery, widniał słaby zarys śpiącego.

Przysiadł na podwiniętych nogach, by się zapaść w siebie i rozdwoić, by się wyłonić na zewnątrz sobowtórem i ujrzeć siebie poza sobą, nie zrywając jedni rozszczepić się i być tej jedni dwiema tożsamościami, podwoić się w rozdwojeniu nie przestając być sobą; były to wstępne praktyki Joe, prowadzone z żelazną konsekwencją pod wpływem i kierunkiem Mahatmy.

Wnet znieruchomiał i jakby zastygał; mimo męki tej pozycji skurczowej nie poruszył się jednak ni razu, nie zadrgał z bólu, przemagał z wolna ciało, zabijał wrażliwość i krzepiąc się cierpieniem znoszonym bez drżenia ściągał rozproszone myśli w jeden punkt, w jedno przerażające mocą pragnienie je zamykał: ujrzenia samego siebie.

Daremnie rozedrgane życiem przypomnienia jakieś budziły się w głębi mózgu; daremnie tłumny szereg obrazów, zdarzeń, zarysy twarzy, dźwięki głosów wydzierały się zgiełkiem na pole świadomości, obsiadając mu duszę zjawami prawie widzialnymi, zabijał je spychając na samo dno zapomnienia, ogarniał siebie coraz potężniej, krzepnął zapadając w świadomie wywoływaną katalepsję.

Otwarte szeroko oczy patrzyły nieruchomo, szklisto a czujnie, napięte strasznym oczekiwaniem widzenia.

Parł się z wolna z siebie, wydzierał z więzów ciała, smagał z nieubłagalnością własnego trupa, szponami woli wyłupywał z siebie własną duszę, stwarzając z niej drugi, swój własny i tylko przez siebie widziany i czuty byt.

Godziny płynęły wolno, cicho, niepostrzeżenie, przesuwały się jak sen nocy po oślepłym zwierciadle, stawały się nie będąc, przychodziły z nieznanych głębin i marły niezapamiętane, wydzwaniał je zegar, gdy już ich nie było i jeszcze nie nadchodziły, stwarzały wszystko same, nie stając się niczym, znaczyły swój ślad błędny tęsknotą i rozmarzeniem, a czasem łzami, a niekiedy śmiercią...

Miasto spało ciężkim snem spracowanych kamieni, spowitych w niepokojące marzenia, głucha noc patrzała ślepą twarzą w ostygły świat.

Zenon spał bez przerwy, w mieszkaniu leżało odrętwiałe, senne milczenie, tylko niekiedy ciemność i cisza przemawiały nikłym cieniem nieopowiedzianego, szemrały dawno pomarłe dźwięki i barwy... jakieś utajone trwożnie życie poczynało się zjawiać... martwe zdawało się żyć... ściany szeptały... brązy śpiewały żałośnie, jakby jękiem dusz błądzących koło swoich cielesnych, awatarów... twarde mahonie podnosiły tęskny glos... a z muszli leżących na kominku promieniowały roztęsknione szumy mórz dalekich, obszarów pławiących się w słońcu, emanacje rozkołysanych głębin, życie inne, życie rzeczy wszelkiej drgało w ciemnościach.

...W cieniach zawsze się kryją straszne zjawy, noc ma wieczną swoją tajemnicę.

Samotność i cisza odkrywa niekiedy nieznane łono, stare zwierciadła zaczynają przemawiać, pokazując to wszystko, co się w nich niegdyś jawiło.

Wszystko, co jest, ma swoją duszę, poślubioną milczeniu i tajemnicy...

Joe siedział wciąż w najwyższym, prawie skamieniałym napięciu woli, był już tylko snem poczynającym samego siebie poza sobą...

Obtulała go cisza mrących z wolna godzin, nie wiedział o niczym, zapatrzony w głąb strasznego pożądania, jego zgięta i we czworo złożona postać zaczynała się wyłaniać z nocy fosforencyjnym obrazem, jaśniał jakby obsypany błękitnawym brzaskiem, oczy mu gorzały zastygłą strugą sinego światła... a z palców zaciśniętych, z włosów, ze wszystkich stawów wydzielał się pył świetlany, promieniował cały!

Naraz drgnął w sobie i jakby jeszcze natężył marzenie... oto zamajaczył przed nim cień jakiś... w czarnej otchłani zawirował mgławy i rozpryśnięty zarys... chwiał się płomieniem... stawał się z wolna... przyjmował kształt ludzki i nieruchomiał... zaczął widzieć kogoś siedzącego naprzeciw i zapatrzonego przed się...

Zrozumiał, że stał się ten cud upragniony, widział się już bowiem siedzącym na podwiniętych nogach, skupionym i nieruchomym, takim samym i tym samym, we własne oczy patrzał i we własną twarz, jakby zwierciadlane odbicie oderwało się i siadło naprzeciw niego...

Zachwiał się naraz, jakaś mgła przysłoniła mu świadomość na mgnienie... że gdy się znowu podniósł w sobie, nie mógł zrozumieć, gdzie jest, którym jest z tych dwóch rozszczepień...

Podniósł się nagle z ziemi pod wpływem świętej radości cudu, ten drugi on podniósł się również, stali naprzeciw siebie z tym samym cichym, szczęsnym uśmiechem, z tym samym czuciem siebie.

Każdy ruch duszy, każda myśl i każde drgnienie czucia było w nim podwójne i tożsame, rozdzielone a jedne.

– To ja tam jestem, ja!

– myślał, czuł raczej, pochylając się naprzód – sobowtór uczynił toż samo i z tym samym uczuciem zdumienia. Posunął się do siebie o krok jeden i przystanął, tamten również, zajrzeli sobie w oczy i długo, mocno, do najtajniejszych głębin patrzyli z tym uczuciem trwożnego podziwu, z jakim człowiek spogląda w siebie niekiedy, bo nie ma nic bardziej przerażającego nad usuwanie się świadome w przepaście własnego ja.

– I gdzie ja jestem – Spostrzegł nagle wiecznie czuwającą myślą, że cały pokój widzi równocześnie z dwóch przeciwległych sobie punktów, że rozpatruje siebie z dwóch przeciwnych stron... czując się w obu zjawach z jednaką mocą i zupełnością.

Przymknął oczy, aby ciszej i radośniej śnić ten cudowny sen o sobie, pogrążał się w marzenie niewyrażalne zgoła, w marzenie o marzeniach.

Niekiedy powracał z nieśmiertelnych krain tęsknoty, jak ptak znużony samotnym lotem w bezmiarach, krążył nad życiem i odlatywał strwożony w nowe otchłanie snów o snach.

Niekiedy otwierał oczy, przyglądał się sobie z uśmiechem niewysłowionej tkliwości, z uśmiechem nadludzkiego szczęścia i znowu śnił nieśmiertelność.

Niekiedy zaś całą pamięcią ciała powracał na ziemię, przypominał sobie życie i wszystko ogarniał, a wtedy to drugie jego ja unosiło się przed nim, krążyło z wolna i nieustannie po mieszkaniu, zajmowało się czymciś nie bardzo rozumianym przez niego, czymciś błahym, pewnie życiowym, bo on spostrzegając ten swój awatar życiowy szeptał prawie rozkazująco:

– Idź, myśli moja... stawaj się życiem... wypełniaj konieczność i przeznaczenie... idź... ja wracam do Niego...

I pochylał się roztęskniony w ramiona nieskończoności, padał w tajemnicze, samotnie królujące M i l c z e n i e.

Noc już dochodziła swego kresu, pokój napełniał się z wolna szarym świtem, jakby popielnym brzaskiem rozwianych w pył, pomarłych godzin ciszy... z mroków poczynały się leniwe zarysy sprzętów...

Jeszcze senny ruch budził się w odrętwiałym domu... życie codziennie przytomniało po ciężkim śnie odpoczywania... zjawiały się pierwsze, nieśmiałe głosy dnia... jakiś poranny wiatr z szumem otrząsał zimną rosę z drzew pokurczonych... ulice poczynały bełkotać głucho... dzień spadał na budzących się jak głodny wilk i porywał w drapieżne pazury trudu krwawego.

Tylko Zenon spał wciąż, a Joe siedział pod ścianą na podwiniętych nogach, zesztywniały, z szeroko otwartymi oczyma, ale w zupełnej katalepsji.

Dopiero ostre i gwałtowne dzwonienie u drzwi wchodowych wyrwało go nagle z odrętwienia; porwał się na nogi.

Malajczyk stał w progu, zakłopotany wielce.

– Czego chcesz?

– mówiłem ci, abyś czekał na mnie w domu! – Miss Daisy kazała mi obudzić pana i powiedzieć, że mr Zenon ma już dosyć snu i że trzeba go zostawić samego.

– Spotkałeś ją na schodach?

– zdumiony był tym szczególnym nakazem... – Przychodziła na górę... kazała mi iść – tłumaczył się lękliwie.

– Dobrze, naszykuj kąpiel, zaraz przyjdę.

Zdumiał się jeszcze więcej ujrzawszy Zenona siedzącego na łóżku i zgarniającego palcami rozsypane na kołdrze fiołki.

– Dawno nie śpisz?

– Przed chwilą się przebudziłem.

Kto to przyniósł i rozsypał? – Właśnie o to samo chciałem cię zapytać.

– Śniło mi się, że Daisy rzuciła na mnie pękiem kwiatów, śniło mi się przed chwilą, że przebudziwszy się myślałem, iż to sen te kwiaty.

– Nie, to są rzeczywiste kwiaty, jakiś tajemniczy aport!

– szepnął pomagając mu zbierać fiołki, bo pełno ich było na łóżku, świeżych, wonnych, jeszcze rosą błyszczących, iż zapełniły mieszkanie wiośnianym aromatem. – Jak się czujesz?

– Zupełnie dobrze, ale co mi się stało właściwie, bo nic nie pamiętam?

– Ależ prawie nic, omdlałeś na ulicy... to wszystko...

– Omdlałem?...

dziwnie nic nie mogę sobie przypomnieć... mam jakieś przypomnienia w sobie, ale tak zamglone, że nic dojrzeć nie mogę, czuję tylko ich ruch zgiełkliwy i niepokój... otacza mnie mrok... a teraz te fiołki... – Są od niej!

– Była tutaj, była u mnie?

– wykrzyknął zdumiony. – Zwykły aport.

Nie potrzebowała przychodzić aż tutaj, aby ci je rzucić na piersi. – Być może, ale nie bardzo wierzę w te cudowne aporty.

– Cuda się z tobą dzieją, cuda stają się dokoła ciebie, ty zaś nic nie spostrzegasz, jesteś ślepy na światło – mówił z pewną goryczą.

– Prawda, że ze mną dzieją się rzeczy nadzwyczajne, niewytłumaczone...

Przypomniał sobie naraz jakieś rozproszone strzępy zdarzeń i uczuć.

– Czuwałeś dzisiaj w nocy nade mną?

Bo coś sobie przypominam. – Byłem przy tobie, byłem... – drgnął nagle i rzucił się gwałtownie w tył, bo oto znowu ujrzał samego siebie stojącego naprzeciw.

– Co ci się stało?

– Nic... nic... Powiedz mi, gdzie ja jestem?

– wyszeptał trwożnie, śledząc to drugie swoje ja, również pochylone nad Zenonem i szepczące mu do ucha. – No, tutaj, przy mnie... Nic nie rozumiem... – zaniepokoił się jego wzburzeniem.

– Weź mnie za rękę... mocno trzymaj... silniej... – Jęknął żałośnie, padając na krzesło; z zamkniętymi oczyma, na pół przytomny, długo siedział bez ruchu, w najstraszniejszej trwodze, że skoro otworzy oczy, znowu siebie ujrzy.

– Czy sami jesteśmy?

– .zapytał ledwie dosłyszalnie. – Ależ najzupełniej, nikt nie wszedł...

– Przejrzyj mieszkanie, proszę cię... – strach dygotał mu w głosie.

– Zapewniam cię, że prócz nas nie ma nikogo więcej.

Otworzył wtedy oczy i ze strachem przyczajonym rozglądał się dokoła.

– Strasznie czuję się zmęczony i senny – rzekł po chwili.

– Co ci się stało?

– Zdawało mi się przez chwilę, że ktoś wszedł tutaj – wstrząsnął się nerwowo, rozglądając się po pokoju – ale, jeśli będziesz mógł, jedź dzisiaj do Bartelet Court, tam czekają na ciebie z upragnieniem.

– Z pewnością pojadę; wczoraj nie mogłem przyjechać za tobą, późno, było i...

– Wczoraj!

trzy dni temu byłem... przypomnij sobie... przypomnij... – powtórzył mocno, uderzając w niego stalowymi oczyma. – Trzy dni... więc ja cały ten czas byłem bezprzytomny... Nie mogłem wtedy pojechać do Betsy, bo... tak, wiem już... pamiętam...

Zerwał się, olśniony przypomnieniami, mrok się w nim rozdarł, że nagle ujrzał to wszystko, co przeżył i widział.

– Pamiętasz teraz?

– pytał cicho, chcąc mu wydrzeć tajemnice. – Wszystko, wszystko...

– Opowiedz kolejno, mniej się zmęczysz... – podsunął mu podstępnie, nie zdejmując z niego oczu hipnotyzujących.

– Nie, nie mogę, nie... – bronił się zajadle, bo naraz zabrzmiało mu, jakby tuż nad uszami: „Bądź bez trwogi, milcz”.

– Jeśli to tajemnica, nie żądam jej... ale jeszcze ci raz powiem, że się strzeż Daisy, ona stanie się twoim nieszczęściem – szepnął groźnie.

– To będzie, co przyjdzie... Niechaj się stanie, co się stać ma... Nie w mojej mocy odwrócić przeznaczone – odparł z nieoczekiwaną stanowczością.

– Daruj, ale musiałem spełnić swój przyjacielski obowiązek...

– Nie żal, ale wdzięczność mam tylko dla twoich ostrzeżeń...

– I niczego się nie lękasz?

– zapytał jeszcze. – Nie wiem; zadaje mi się, że zamarła we mnie sama możność obawy.

Joe uścisnął mu rękę i odszedł w milczeniu.

– Niechaj się stanie, co ma się stać – szepnął sam do siebie z jakąś cichą i zupełną determinacją.

Nie bronił się już i nie wydzierał przeznaczeniu, poczuł nagle w głębiach swej istności, jakby w rdzeniu duszy, że musi być posłuszny, więc pochylił się kornie przed n i e z n a n y m i czekał na wyrok bez drżenia.

Pamiętał teraz wszystko i w najdrobniejszych szczegółach, lecz się nie dziwił niczemu ni przerażał, ni chciał zrozumieć otaczające go tajemnice...

Nawet mu na myśl nie przychodziło pytanie: dlaczego?

kto? Zdawał się trwać jak człowiek zabity w bitwie, ściśnięty w szeregi i porwany wichurą żywych, który idzie razem ze wszystkimi, patrzy, spostrzega, coś czyni bezwiednie, coś nawet myśli automatycznie, a gdy się rozerwą szeregi, pada martwy.

Czuł się tylko dziwnie słaby fizycznie i tak roztkliwiony, że odczytując listy Betsy, rozpłakał się nad jej troskliwością.

– Biedne dziecko – rozmyślał o niej ze współczuciem bardzo silnym, nie wiedząc sam, dlaczego się nad nią lituje.

Niedługo to jednak trwało, ustępując miejsca niewytłumaczonemu niepokojowi i zdenerwowaniu;

nie potrafił myśleć o niczym i nie był wstanie zająć się czymkolwiek; zrywał się co chwila z miejsca, bo zdawało mu się, że go ktoś woła w przestrzeni, że musi gdzieś biec... coś robić... z kimś się spotkać... Przypomniał sobie jakieś pilne sprawy i zapomniał o wszystkim,

bo ten nawołujący głos brzmiał w nim coraz wyraźniej.

Ale kto wołał i gdzie, nie mógł zrozumieć. Stawał bezradnie, nasłuchując w skupieniu najgłębszym.

Tak, był już zupełnie pewny, że woła go jakiś głos przytłumiony, daleki, że ktoś na niego czeka i myśli o nim.

Tysiąc razy rzucał się wytężoną, szukającą myślą w próżnię odgadywań i tysiąc razy opadał, zniechęcony daremnym wysiłkiem.

– Kto mnie woła?

– pytał głośno w najwyższym zniecierpliwieniu... Odpowiedzi nie było, ale i to wołanie głuche nie ustawało ani na mgnienie, drgało mu w sercu jak daleki, daleki krzyk tęsknoty.

A chwilami słyszał tak wyraźnie, jakby kto wołał za oknem, przez ścianę lub na korytarzu, ale pod oknami drzewa szumiały rozkołysane i szczebiotały tylko zziębłe ptaki, a na korytarzach było prawie pusto.

Wracał do mieszkania rozdrażniony coraz więcej i tak znużony wysiłkami daremnych odgadywań, że położył się w końcu na otomanie i zasnął.

Przeszło południe i zmrok już zapadał, gdy się przebudził.

– Pójdź!

– zabrzmiał mu głos jakiś nad uchem. Śpiesznie się podniósł i rozglądał nieprzytomnymi oczyma po pokoju.

Nie było nikogo, mrok się już rozpościerał gęsty, szare, smutne tumany przysłaniały wszystko, meble zaledwie widoczne były zarysami, a zwierciadła szarzały jak mętne tafle lodowe. Jeszcze słuchał tych mrących w ciszy dźwięków, gdy nagle zwierciadło zamigotało błyskawicą;

w lustrzanej głębi poczęło się coś stawać, gąszcze drzew i kwiatów wyłamały się jakby z przesłonecznionych mgieł.

Obejrzał się trwożnie, pokój ciemniał z wolna i zapadał w nocy, ale tam, za zwierciadlaną powierzchnią, w dziwnej rozbłyskującej jaśni, wychylała się jakby wizja podzwrotnikowego lasu, wyniosły tłum palm pierzastych osłaniał nieskończoną drogę jakby tunel zielony.

Przysunął się bliżej, nie mogąc oderwać oczu, bo z tych głębin, wprost ku niemu, nadchodziła Daisy.

– Pójdź!

Widział poruszenie jej ust i przyzywające, rozgorzałe oczy.

Zadrżał do głębi, rozpoznał głos i poszedł jakby wprost przed siebie do niej, poszedł jakby w tę głąb zwierciadlaną, straciwszy świadomość, co się z nim dzieje, ale z tym radosnym drżeniem, że odnalazł wreszcie poszukiwaną.

Przeszedł jadalnię ciemną, niby przez zwały nierozpoznanych rzeczy, wpatrzony wciąż w Daisy zbliżającą się ku niemu.

Oprzytomniał naraz, znalazłszy się w oranżerii.

Tak.

Daisy tam czekała na niego przy fontannie z kwiatem magnolii w ręce; Bagh tuliła się miłośnie do jej kolan, zaglądając w oczy. – Jestem!

– szepnął stając przed nią. – Ma pan oporną duszę.

Spojrzał na nią nie rozumiejąc.

– Dawno pragnęłam pana ujrzeć, dawno już przyzywałam.

– Słyszałem nie wiedząc, kto mnie woła!

Fontanna szemrała cicho, rozpryskując rosisty pył na kwiaty migdałów, które jak różowy obłok wznosiły się z zielonych głębin gąszczów; mocne, przenikające zapachy kwiatów przepełniały oranżerię.

– Pamięta pan?

– zapytała dotykając jego ręki. – Wszystko...

– Kto tam był ze mną, jest Jego!

– Jestem twój, pani, twój!

– powtórzył chyląc przed nią głowę. Uśmiech jak radosna błyskawica rozjaśnił jej twarz bladą, oczy strzeliły potężnym płomieniem, a purpurowe usta zaszemrały:

– Więc niechaj się stanie, czy tak?

– Co się ma stać!

Tak, tak, myślałem, tego pragnę. – I jesteś gotów?

– Choćby na śmierć!

– zawołał namiętnie, zapominając o całym świecie. Utopił w niej całą duszę. Patrzał w nią pokornie niewolniczymi oczyma oddania i zależności, czując, iż jest związany z jej duszą na zawsze, że jeśli ona powie: Umrzyj!

– to spełni ten nakaz z rozkoszą. Ujęła go za rękę, wiodąc w zaciemnioną głąb, pod bambusowe krzewy.

Tam usiedli: pantera patrzała na nich zielonymi, stróżującymi oczyma. – Mam kilka słów do powiedzenia, kilka ważnych słów.

– Czekałem na nie z utęsknieniem...

– Jeżeli chcesz, możemy pojechać na ten słoneczny brzeg, o którym niegdyś opowiadałeś...

Parę tygodni... przepadniemy dla ludzi... będziemy śnili nadludzkie szczęście...

– To droga wykreślona wtedy na mapie tam wiodła?

– Do wykradzionego od życia szczęścia wiodła!...

– szepnęła. – Nie mogę się przebudzić!

– ozwał się ściskając sobie głowę. – Zginiemy na kilka tygodni, ale potem pamięć tego czasu musi w nas umrzeć... Będziemy dla ciebie tak obcy i dalecy jak dotychczas.

– Jakże pamięć szczęścia może w nas umrzeć!

– Chcesz?...

– zapytała znowu, zaglądając mu z bliska w twarz. Pochwycił jej ręce i przycisnął do ust.

– Mów do mnie, obudź mnie, niech uwierzę, iż to nie sen, błagam cię... – szeptał nieprzytomnie i gorączkowo.

Wpatrzyła się w niego rozgorzałymi jak płomienne otchłanie oczyma, stała się jak kwiat cudny, rozkwitły nagle przepychem barw i dyszący upajającymi aromatami, usta jej drgały, aż nachylając je prawie do jego ust, szepnęła:

– Tylko sen możemy śnić razem; życia nam nie wolno.

– I kiedy się ma to stać?

– pytał z lękiem, że wnet się rozwieje wszystko. – Może dzisiaj jeszcze... może jutro... Nie wiem, ale kiedy nadejdzie ta chwila, zjawię się przed tobą, i ty...

– A ja pójdę za tobą!

O Daisy! O Daisy! ja śnię rzeczy nieopowiedziane... – Będziemy śnili o sobie... prześnimy nasze dawne istnienia i awatary.

– Słowa twoje mnie budzą, zmartwychwstaję w tobie...

– Bom jest tobą, jak kwiatem jest jego aromat!

– Musiałem cię już dawniej kochać, dawniej i zawsze...

– Bo zawsze byłam przy tobie i zawsze byłam twoją duszą...

– Wiem... przed czasami... przed istnieniem... musiałem być słońcem i zgasłem, utonąłem w bezmiarach twojej źrenicy świętej.

– Pójdziesz ze mną?

– wsparła oczy swoje ma jego oczach nieruchomych. – Choćby w śmierć!

Kochasz mnie? – zamierał z nadludzkich wzruszeń. Ale Daisy porwała się z miejsca, bo pantera podniosła się nagle i wsparłszy się łapami o basen fontanny, zaczęła ponuro wyć... a jemu się wydało, że spoza strug wody wychyla się smutna i groźna twarz Bafometa, rozbłysła krwawymi oczami...

– Idę w wieczny sen o tobie!

– majaczył padając na ławkę.