×

LingQをより快適にするためCookieを使用しています。サイトの訪問により同意したと見なされます cookie policy.


image

Bolesław Prus "Lalka", Tom I, ROZDZIAŁ DWUNASTY, część II

ROZDZIAŁ DWUNASTY, część II

ROZDZIAŁ DWUNASTY: WĘDRÓWKI ZA CUDZYMI INTERESAMI, część II

Wokulski wybiegł z domu adwokata i wsiadłszy w dorożkę kazał się wieźć w stronę ulicy Elektoralnej. Był zirytowany tym, że adwokat odkrył jego tajemnicę, i tym, że krytykował jego metodę postępowania. Naturalnie, że kto chce zdobyć, musi zdusić przeciwnika; ależ tu zdobyczą miała być panna Izabela!...

Wysiadł przed niepozornym sklepikiem, nad którym wisiał czarny szyld z żółtawym napisem: "Kantor wekslu i loterii S. Szlangbauma." Sklep był otwarty; za kontuarem, obitym blachą i od publiczności oddzielonym drucianą siatką, siedział stary Żyd z łysą głową i siwą brodą, jakby przylepioną do "Kuriera". - Dzień dobry, panie Szlangbaum! - zawołał Wokulski.

Żyd podniósł głowę i z czoła zsunął okulary na oczy.

- Ach, to pan dobrodziej?... - odparł ściskając go za rękę. - Co to, czy już i pan potrzebuje pieniędzy?...

- Nie - odpowiedział Wokulski rzucając się na wyplatane krzesło przed kontuarem. A ponieważ wstyd mu było od razu objaśnić, po co przyszedł, więc spytał:

- Cóż słychać, panie Szlangbaum?

- Żle! - odpowiedział starzec. - Na Żydów zaczyna się prześladowanie. Może to i dobrze. Jak nas będą kopać i pluć, i dręczyć, wtedy może upamiętają się i te młode Żydki, co jak mój Henryk poubierali się w surduty i nie zachowują swoje religie.

- Kto was prześladuje! - odparł Wokulski.

- Pan chce dowody?... - spytał Żyd. - Ma pan dowód w ten "Kurieru". Ja onegdaj posłałem do nich szaradę. Pan zgaduje szarady?. Posłałem taką:

Pierwsze i drugie - to zwierz kopytkowy, Pierwsze i trzecie - ozdabia damskie głowy ; Wszystkie razem na wojnie strasznie goni, Niech nas Pan Bóg od tego zabroni.

Pan wie, co to?... Pierwsze i drugie - to jest: koza; pierwsze i trzecie - to jest koki, a wszystkie - to są: Kozaki. A pan wie, co oni mi odpisali?... Zaraz...

Podniósł "Kurier" i czytał: - "Odpowiedzie od redakcje. Panu W. W. Encyklopedie większe Orgelbranda..." Nie to... "Panu Motylkowi. Frak kładzie się Nie to... A, jest!... "Panu S. Szlangbaumowi: Pańska szarada polityczna nie jest gramatyczna." - Proszę pana: co tu jest z polityki? Żebym ja napisał szarade o Dizraeli albo o Bismarck, to byłaby polityka, ale o Kozaki to przecie nie jest polityka, tylko wojskowość.

- Ale gdzież w tym prześladowanie Żydów,? - spytał Wokulski.

- Zaraz powiem. Pan sam musiał bronić od prześladowcy mego Henryka; ja to wszystko wiem, choć nie on mi mówił. A teraz o szaradę. Jak ja pół roku temu odniosłem moją szaradę do pana Szymanowskiego, to on mnie powiedział: "Panie Szlangbaum, my te szarade drukować nie będziemy, ale ja panu radzę, co lepiej byś pan pisał szarade, aniżeli brał procentów." A ja mówię: "Panie redaktorze, jak mnie pan da tyle za szarady, co ja mam z procenty, to ja będę pisał." A pan Szymanowski na to: "My, panie Szlangbaum, nie mamy takie pieniądze, żeby za pańskie szarady płacić." To powiedział sam pan Szymanowski, słyszy pan? Nu, a oni mnie dzisiaj piszą w "Kurierku", że to niepolitycznie i niegramatycznie!... Jeszcze pół roku temu gadali inaczej. A co teraz drukują w gazety na Żydków!...

Wokulski słuchał historii o prześladowaniu Żydów patrząc na ścianę, gdzie wisiała tabelka loteryjna, i bębniąc palcami w kontuar. Ale myślał o czym innym i wahał się.

- Więc ciągle zajmujesz się szaradami, panie Szlangbaum?- spytał.

Co to ja!... - odparł stary Żyd. - Ale ja, panie, mam po Henryku wnuczka, co mu dopiero dziewięć lat, i niech no pan słucha, jaki on do mnie w tamten tydzień list napisał. "Mój dziadku - on pisał, ten mały Michaś - ja potrzebuje takie szarade: Pierwsze znaczy dół, drugie - przeczenie. Wszystko razem kortowe odzienie.

A jak dziadzio - on pisał, Michaś - zgadnie, to niech mi dziadzio przyszłe sześć rubli na ten kortowy interes." Ja się rozpłakałem, panie Wokulski, jakiem przeczytał. Bo ten pierwszy, dół, to znaczy: spód, a przeczenie to jest nie - a wszystkie razem to są spodnie. Ja się spłakałem, panie Wokulski, co takie mądre dziecko przez upartość Henryka chodzi bez spodnie. Ale ja mu odpisałem: "Mój kochaneczku. Bardzo jestem kontent, że ty od dziadusia nauczyłeś się układać szarady. Ale żebyś ty jeszcze nauczył się oszczędności, to ja tobie na te kortowe odzienie posyłam tylko cztery ruble. A jak ty się będziesz dobrze uczył, to ja tobie po wakacje sprawie takie szarade:

Pierwsze znaczy po niemiecku usta, drugie godzina.

Wszystkie kupuje się dziecku - jak do gimnazje chodzić zaczyna.

To znaczy: mundur ; pan od razu zgadł, panie Wokulski?

- Więc i cała pańska rodzina bawi się szaradami? - wtrącił Wokulski.

- Nie tylko moja - odpowiedział Szlangbaum. - U nas, panie, niby u Żydów, jak się młodzi zejdą, to oni nie zajmują się, jak u państwo, tańcami, komplementami, ubiorami, głupstwami, ale oni albo robią rachunki, albo oglądają uczone książki, jeden przed drugim zdaje egzamin albo rozwiązują sobie szarady, rebusy, szachowe zadanie. U nas ciągle jest zajęty rozum i dlatego Żydzi mają rozum, i dlatego, niech się pan nie obrazi, oni cały świat zawojują. U państwa wszystko się robi przez te sercowe gorączke i przez wojne, a u nas tylko przez mądrość i cierpliwość,

Ostatnie wyrazy uderzyły Wokulskiego. On przecież zdobywał pannę Izabelę mądrością i cierpliwością... Jakaś otucha wstąpiła mu w serce, przestał wahać się i nagle rzekł:

- Mam do pana prośbę, panie Szlangbaum...

- Pańskie prośbe tyle znaczy dla mnie co rozkaz, panie Wokulski.

- Chcę kupić dom Łęckiego...

- Znam go. On pójdzie za sześćdziesiąt parę tysięcy.

- Chcę, żeby poszedł za dziewięćdziesiąt tysięcy, i potrzebuję kogoś, kto by licytował do tej sumy.

Żyd szeroko otworzył oczy.

- Jak to?... Pan chce zapłacić drożej o trzydzieści tysięcy rubli?... spytał.

- Tak.

- Przepraszam, ale nie rozumiem. Bo żeby panu dom sprzedawali, a Łęcki chciał jego kupić, wtedy pan miałby interes podbijać cenę. Ale jak pan kupuje, to pan ma interes zniżyć wartość...

- Mam interes zapłacić drożej.

Starzec potrząsnął głową i odezwał się po chwili:

- Żebym ja pana nie znał, tobym myślał, że pan robi zły interes; ale że ja pana znam, więc ja sobie myślę, co pan robi... dziwny interes. Nie tylko pan zakopuje w mury gotówkę i traci na tym z dziesięć procentów rocznie, ale jeszcze chce pan zapłacić trzydzieści tysięcy rubli więcej..: Panie Wokulski - dodał biorąc go za rękę - nie zrób pan takie głupstwo. Ja pana proszę... Stary Szlangbaum pana prosi...

- Wierz mi pan, że dobrze na tym wyjdę...

Żyd nagle podniósł palec do czoła. Błysnęły mu oczy i zęby białe jak perły.

- Ha! Ha!... - zaśmiał się. - Nu, jaki ja już stary jestem, żem od razu tego nie pomiarkował. Pan panu Łęckiemu da trzydzieści tysięcy rubli... a on panu ułatwi interes może na sto tysięcy rubli... Git!... Ja panu dam licytanta, co on za piętnaście rubelków podbije cenę domu. Bardzo porządny pan, katolik, tylko jemu nie można dawać wadium do ręki... Ja panu dam jeszcze jakie dystyngowane dame, co także za dziesięć rubelków będzie podbijać... Ja mogę dać jeszcze z parę Żydki, po pięć rubelków... Zrobi się taka licytacja, co pan może zapłacić za ten dom choćby sto pięćdziesiąt tysięcy i nikt nie zmiarkuje, jaki jest interes...

Wokulskiemu było trochę przykro.

- W każdym razie sprawa zostaje między nami - rzekł.

- Panie Wokulski - odparł Żyd uroczyście - ja myślę, że pan nie potrzebował to powiedzieć. Pański sekret to mój sekret. Pan ujął się za mój Henryczek, pan nie prześladuje Żydów...

Pożegnali się i Wokulski wrócił do swego mieszkania. Tam zastał już Maruszewicza, z którym pojechał do rajtszuli obejrzeć kupioną klacz.

Rajtszula składała się z dwu połączonych ze sobą budynków, tworzących jedną całość w formie szlify. W części okrągłej mieścił się maneż, w prostokątnej stajnie.

W chwili gdy Wokulski z Maruszewiczem weszli tam, odbywała się lekcja konnej jazdy. Czterech panów i jedna dama jeździli, koń za koniem, wzdłuż ścian maneżu; na środku stał dyrektor zakładu, mężczyzna z miną wojskową, w granatowej kurtce, białych obcisłych spodniach i wysokich butach z ostrogami. Był to pan Miller ; komenderował jeźdźcami pomagając sobie w tej czynności długim batem, którym od czasu do czasu podcinał źle manewrującego konia, przy czym krzywił się jeździec. Wokulski zauważył naprędce, że jeden z panów, który jeździł bez strzemion, trzymając prawą rękę za plecami, ma minę łobuza, że drugi z nich pragnie zająć na koniu stanowisko środkujące między szyją a zadem, a czwarty wygląda tak, jakby w każdej chwili usiłował zsiąść z konia i już do końca życia nie ćwiczyć się w ekwitacji. Tylko dama w amazonce jeździła śmiało i zręcznie, co Wokulskiemu nasunęło myśl, że na świecie nie ma dla kobiet pozycji ani niewygodnej, ani niebezpiecznej.

Maruszewicz zapoznał swego towarzysza z dyrektorem.

- Właśnie czekałem na panów i natychmiast służę. Panie Szulc!...

Wbiegł pan Szulc, młody blondyn, odziany również w granatową kurtkę, lecz jeszcze wyższe buty i obciślejsze spodnie. Z wojskowym ukłonem wziął do ręki symbol dyrekrorskiej władzy i zanim Wokulski opuścił maneż, przekonał się, że Szulc mimo młodego wieku energiczniej włada batem aniżeli sam dyrektor. Drugi bowiem pan aż syknął, a czwarty rozpoczął formalną kłótnię.

- Pan - rzekł dyrektor do Wokulskiego - przyjmuje klacz barona ze wszelkimi przynależnościami : siodłami, derami i tam dalej?...

- Naturalnie.

- W takim razie mam u pana sześćdziesiąt rubli za stajnię, której pan Krzeszowski nie opłacił.

- Trudna rada.

Weszli do stajenki widnej jak pokój, nawet ozdobionej dywanami, niezbyt zresztą cennymi. Żłób był nowy i pełny, drabina toż samo, na podłodze leżała świeża słoma. Pomimo to bystre oko dyrektora dojrzało jakąś niestosowność, krzyknął bowiem:

- Cóż to za porządek. panie Ksawery, do stu par diabłów!... Czy i w pańskiej sypialni konserwują się takie rzeczy?

Drugi pomocnik dyrektora ukazał się tylko na chwilę. Spojrzał, zniknął i z korytarza zawołał:

- Wojciech!... do stu tysięcy diabłów... Zaraz mi zrób porządek, bo ci to wszystko każę położyć na stole...

- Szczepan!... cholero jakiś... - odezwał się trzeci głos za przepierzeniem. - Jak mi jeszcze raz, pieskie nasienie, tak stajnię zostawisz, to ci każę zbierać zębami...

Jednocześnie rozległo się kilka tępych uderzeń, jakby ktoś pochwycił kogoś drugiego za głowę i uderzał nią o ścianę. Niebawem zaś przez okno stajni zobaczył Wokulski młodzieńca z metalowymi guzikami przy kurtce, który wybiegł na podwórze po miotłę i znalazłszy takową, mimochodem zwalił przez łeb gapiącego się Żydka. Jako przyrodnik, podziwiał Wokulski tę nową formę prawa zachowania siły, gdzie gniew dyrektora w tak szczególny sposób zawędrował aż do istoty znajdującej się poza rajtszulą.

Tymczasem dyrektor kazał wyprowadzić klacz na korytarz. Było to piękne zwierzę na cienkich nóżkach, z małą główką i oczyma, z których przeglądał dowcip i rzewność. Klaczka w przechodzie zwróciła się do Wokulskiego wąchając go i chrapiąc, jakby w nim odgadła pana.

- Już pana poznała - rzekł dyrektor. - Niech jej pan da cukru... Piękna klacz!...

To mówiąc wydobył z kieszeni kawałek brudnej substancji, nieco zalatującej tytuniem. Wokulski podał to klaczy, która bez namysłu zjadła.

- Zakładam się o pięćdziesiąt rubli, że wygra! - zawołał dyrektor. - Trzyma pan?

- Owszem - odpowiedział Wokulski.

- Wygra niezawodnie. Dam doskonałego dżokeja, a ten poprowadzi ją według mojej instrukcji. Ale gdyby została przy baronie Krzeszowskim, niech mnie piorun trzaśnie, przywlokłaby się trzecia do mety. Zresztą nawet nie trzymałbym jej na stajni...

- Dyrektor jeszcze nie może uspokoić się - wtrącił ze słodkim uśmiechem Maruszewicz.

- Uspokoić się!... - krzyknął dyrektor czerwieniejąc z gniewu.- No, niech pan Wokulski osądzi, czy mogę nadal utrzymywać stosunki z człowiekiem, który opowiadał, że ja sprzedałem w Lubelskie konia, co miał koler!... Takich rzeczy - wołał, coraz mocniej podnosząc głos - nie zapomina się, panie Maruszewicz. I gdyby hrabia nie załagodził afery, pan Krzeszowski miałby dziś kulę w udzie... Ja sprzedałem konia, co miał koler!... Żebym miał zapłacić od siebie sto rubli, klacz wygra... Żeby miała paść... Przekona się pan baron... Koń miał koler!... Ha! Ha! Ha!... - wybuchnął demonicznym śmiechem dyrektor.

Po obejrzeniu klaczy panowie udali się do kancelarii, gdzie Wokulski uregulował należne rachunki przysięgając sobie nie mówić o żadnym koniu, że ma koler. Na pożegnanie zaś odezwał się:

- Czy nie mógłbym, dyrektorze, wprowadzić tę klacz na wyścigi bezimiennie?

- Zrobi się.

- Ale...

- O! niech pan będzie spokojny - odparł dyrektor ściskając go za rękę. - Dla dżentelmena dyskrecja jest pierwszą cnotą. Spodziewam się, że i pan Maruszewicz...

- O!... - potwierdził Maruszewicz trzęsąc głową i ręką w taki sposób, że o tajemnicy pogrzebanej w jego piersiach nic można było wątpić.

Wracając obok maneżu Wokulski znowu usłyszał trzaśnięcie batem, po którym czwarty pan znowu rozpoczął kłótnię z zastępcą dyrektora.

- To jest niedelikatność, mój panie!... - krzyczał czwarty.- Odzienie mi popęka...

- Wytrzyma - odparł flegmatycznie pan Szulc trzaskając batem w kierunku drugiego pana.

Wokulski opuścił rajtszulę.

Gdy, pożegnawszy się z Maruszewiczem, siadał w dorożkę, przyszła mu szczególna myśl do głowy:

"Jeżeli ta klacz wygra, to panna Izabela pokocha mnie..." I nagle zawrócił się; jeszcze przed chwilą obojętne zwierzę stało mu się sympatycznym i interesującym.

Wchodząc powtórnie do stajenki usłyszał znowu charakterystyczny łoskot głowy ludzkiej uderzanej o ścianę. Jakoż istotnie z sąsiedniego przedziału wybiegł mocno zarumieniony chłopak stajenny, Szczepan, z włosami ułożonymi w taki wicherek, jakby mu dopiero co wyjęto z nich rękę, a zaraz po nim ukazał się i furman, Wojciech, który ocierał o kurtkę nieco zatłuszczone palce. Wokulski dał starszemu trzy ruble, młodszemu rubla i obiecał im na przyszłość gratyfikacje, byle tylko klaczka nie miała krzywdy.

- Będę jej, panie, doglądał lepiej niż własnej żony - odpowiedział Wojciech z niskim ukłonem. - Ale i stary jej nie skrzywdzi, owszem... Na wyścigu, panie, pójdzie kobyłka jak szkło...

Wokulski wszedł do stajenki i z kwadrans przypatrywał się klaczy. Niepokoiły go jej delikatne nóżki i sam drżał na widok dreszczów przebiegających jej aksamitną skórę, myślał bowiem, że może zachorować. Potem objął ją za szyję, a gdy oparła mu na ramieniu główkę, całował ją i szeptał:

- Gdybyś ty wiedziała, co od ciebie zależy!... gdybyś wiedziała...

Odtąd po parę razy na dzień jeździł do maneżu, karmił klacz cukrem i pieścił się z nią. Czuł, że w jego realnym umyśle zaczyna kiełkować coś jakby przesąd. Uważał to za dobrą wróżbę, gdy klacz witała go wesoło, lecz gdy była smutna, niepokój poruszał mu serce. Już bowiem jadąc do maneżu mówił sobie: "Jeżeli zastanę ją wesołą, to mnie panna Izabela pokocha." Niekiedy budził się w nim rozsądek; wówczas opanowywał go gniew i pogarda dla samego siebie.

"Cóż to - myślał - czy moje życie ma zależeć od kaprysu jednej kobiety?... Czy nie znajdę stu innych?... Alboż pani Meliton nie obiecywała, że mnie zapozna z trzema, z czterema równie pięknymi?... Raz, do licha, muszę się ocknąć!..." Ale zamiast ocknąć się, coraz głębiej zapadał w opętanie. Zdawało mu się w chwilach świadomości, że na ziemi jeszcze chyba istnieją czarodzieje i że jeden z nich rzucił na niego klątwę. Wtedy mówił z trwogą:

"Ja nie jestem ten sam... Ja robię się jakimś innym człowiekiem... Zdaje mi się, że mi ktoś zamienił duszę!..." Chwilami znowu zabierał w nim głos przyrodnik i psycholog:

"Oto - szeptał mu gdzieś w głębi mózgu - oto jak mści się natura za pogwałcenie jej praw. Za młodu lekceważyłeś serce, drwiłeś z miłości, sprzedałeś się na męża starej kobiecie, a teraz masz!... Przez długie lata oszczędzany kapitał uczuć zwraca ci się dziś z procentem..." .,Dobrze to - myślał - ale w takim razie powinienem zostać rozpustnikiem; dlaczegóż więc myślę o niej jednej?" "Licho wie - odpowiadał oponent. - Może właśnie ta kobieta najlepiej nadaje się do ciebie. Może naprawdę, jak mówi legenda, dusze wasze stanowiły kiedyś, przed wiekami, jedną całość..." "Więc i ona powinna by mnie kochać... - mówił Wokulski. A potem dodawał: - Jeżeli klacz wygra na wyścigach, będzie to znakiem, że mnie panna Izabela pokocha... Ach! stary głupcze, wariacie, do czego ty dochodzisz?..." Na parę dni przed wyścigami złożył mu w mieszkaniu wizytę hrabia-Anglik, z którym zaznajomił się podczas sesji u księcia.

Po zwykłym powitaniu hrabia usiadł sztywnie na krześle i rzekł:

- Z wizytą i z interesem - t e k!...Czy wolno?...

- Służę hrabiemu.

- Baron Krzeszowski - ciągnął hrabia - którego klacz nabył pan, zresztą najzupełniej prawidłowo - t e k - ośmiela się najuprzejmiej prosić pana o ustąpienie mu jej. Cena nie stanowi nic... Baron porobił duże zakłady... Proponuje tysiąc dwieście rubli...

Wokulskiemu zrobiło się zimno; gdyby sprzedał klacz; panna Izabela mogłaby nim pogardzić.

- A jeżeli i ja mam moje widoki na tę klacz, panie hrabio? odparł.

- W takim razie pan ma słuszne pierwszeństwo, tek - wycedził hrabia.

- Zdecydował pan kwestię - rzekł Wokulski z ukłonem.

- Czy tek?... Bardzo żałuję barona, ale pańskie prawa są lepsze.

Wstał z krzesła jak automat na sprężynach pożegnawszy się dodał :

- Kiedyż do rejenta, drogi panie, z naszą spółką?... Namyśliwszy się przystępuję z pięćdziesięcioma tysiącami rubli... Tek.

- To już zależy od panów.

- Bardzo pragnąłbym widzieć ten kraj kwitnącym i dlatego, panie Wokulski, posiada pan całą moją sympatię i szacunek, tek, bez względu na zmartwienie, jakie pan robi baronowi. Tek, był pewnym, że mu pan ustąpi konia...

- Nie mogę.

- Pojmuję pana - zakończył hrabia. - Szlachcic, choćby się odział w skórę przemysłowca, musi wyleźć z niej przy lada okazji. Pan zaś, proszę mi wybaczyć śmiałość, jesteś przede wszystkim szlachcicem, i to w angielskiej edycji, jakim każdy z nas być powinien.

Mocno uścisnął mu rękę i wyszedł. Wokulski przyznawał w duszy, że ten oryginał, udający marionetkę, ma jednak dużo sympatycznych przymiotów.

"Tak - szepnął - z tymi panami przyjemniej żyć aniżeli z kupcami. Oni są naprawdę ulepieni z innej gliny..." A potem dodał:

"I dziwić się, że panna Izabela pogardza takim jak ja, wychowawszy się wśród takich jak oni... No, ale co oni robią na świecie i dla świata?... Szanują ludzi, którzy mogą dać piętnasty procent od ich kapitałów... To jeszcze nie zasługa." "Tam do licha! - mruknął strzelając z palców - a skąd oni wiedzą, że ja kupiłem klacz?... Bagatela!... przecież kupiłem ją od pani Krzeszowskiej za pośrednictwem Maruszewicza... Zresztą za często bywam w maneżu, wie o mnie cała służba... Eh! zaczynam już palić głupstwa, jestem nieostrożny... Nie podobał mi się ten Maruszewicz..."


ROZDZIAŁ DWUNASTY, część II

ROZDZIAŁ DWUNASTY: WĘDRÓWKI ZA CUDZYMI INTERESAMI, część II

Wokulski wybiegł z domu adwokata i wsiadłszy w dorożkę kazał się wieźć w stronę ulicy Elektoralnej. Był zirytowany tym, że adwokat odkrył jego tajemnicę, i tym, że krytykował jego metodę postępowania. Naturalnie, że kto chce zdobyć, musi zdusić przeciwnika; ależ tu zdobyczą miała być panna Izabela!...

Wysiadł przed niepozornym sklepikiem, nad którym wisiał czarny szyld z żółtawym napisem: "Kantor wekslu i loterii S. Szlangbauma." Sklep był otwarty; za kontuarem, obitym blachą i od publiczności oddzielonym drucianą siatką, siedział stary Żyd z łysą głową i siwą brodą, jakby przylepioną do "Kuriera". - Dzień dobry, panie Szlangbaum! - zawołał Wokulski.

Żyd podniósł głowę i z czoła zsunął okulary na oczy.

- Ach, to pan dobrodziej?... - odparł ściskając go za rękę. - Co to, czy już i pan potrzebuje pieniędzy?...

- Nie - odpowiedział Wokulski rzucając się na wyplatane krzesło przed kontuarem. A ponieważ wstyd mu było od razu objaśnić, po co przyszedł, więc spytał:

- Cóż słychać, panie Szlangbaum?

- Żle! - odpowiedział starzec. - Na Żydów zaczyna się prześladowanie. Może to i dobrze. Jak nas będą kopać i pluć, i dręczyć, wtedy może upamiętają się i te młode Żydki, co jak mój Henryk poubierali się w surduty i nie zachowują swoje religie.

- Kto was prześladuje! - odparł Wokulski.

- Pan chce dowody?... - spytał Żyd. - Ma pan dowód w ten "Kurieru". Ja onegdaj posłałem do nich szaradę. Pan zgaduje szarady?. Posłałem taką:

Pierwsze i drugie - to zwierz kopytkowy, Pierwsze i trzecie - ozdabia damskie głowy ; Wszystkie razem na wojnie strasznie goni, Niech nas Pan Bóg od tego zabroni.

Pan wie, co to?... Pierwsze i drugie - to jest: koza; pierwsze i trzecie - to jest koki, a wszystkie - to są: Kozaki. A pan wie, co oni mi odpisali?... Zaraz...

Podniósł "Kurier" i czytał: - "Odpowiedzie od redakcje. Panu W. W. Encyklopedie większe Orgelbranda..." Nie to... "Panu Motylkowi. Frak kładzie się Nie to... A, jest!... "Panu S. Szlangbaumowi: Pańska szarada polityczna nie jest gramatyczna." - Proszę pana: co tu jest z polityki? Żebym ja napisał szarade o Dizraeli albo o Bismarck, to byłaby polityka, ale o Kozaki to przecie nie jest polityka, tylko wojskowość.

- Ale gdzież w tym prześladowanie Żydów,? - spytał Wokulski.

- Zaraz powiem. Pan sam musiał bronić od prześladowcy mego Henryka; ja to wszystko wiem, choć nie on mi mówił. A teraz o szaradę. Jak ja pół roku temu odniosłem moją szaradę do pana Szymanowskiego, to on mnie powiedział: "Panie Szlangbaum, my te szarade drukować nie będziemy, ale ja panu radzę, co lepiej byś pan pisał szarade, aniżeli brał procentów." A ja mówię: "Panie redaktorze, jak mnie pan da tyle za szarady, co ja mam z procenty, to ja będę pisał." A pan Szymanowski na to: "My, panie Szlangbaum, nie mamy takie pieniądze, żeby za pańskie szarady płacić." To powiedział sam pan Szymanowski, słyszy pan? Nu, a oni mnie dzisiaj piszą w "Kurierku", że to niepolitycznie i niegramatycznie!... Jeszcze pół roku temu gadali inaczej. A co teraz drukują w gazety na Żydków!...

Wokulski słuchał historii o prześladowaniu Żydów patrząc na ścianę, gdzie wisiała tabelka loteryjna, i bębniąc palcami w kontuar. Ale myślał o czym innym i wahał się.

- Więc ciągle zajmujesz się szaradami, panie Szlangbaum?- spytał.

Co to ja!... - odparł stary Żyd. - Ale ja, panie, mam po Henryku wnuczka, co mu dopiero dziewięć lat, i niech no pan słucha, jaki on do mnie w tamten tydzień list napisał. "Mój dziadku - on pisał, ten mały Michaś - ja potrzebuje takie szarade: Pierwsze znaczy dół, drugie - przeczenie. Wszystko razem kortowe odzienie.

A jak dziadzio - on pisał, Michaś - zgadnie, to niech mi dziadzio przyszłe sześć rubli na ten kortowy interes." Ja się rozpłakałem, panie Wokulski, jakiem przeczytał. Bo ten pierwszy, dół, to znaczy: spód, a przeczenie to jest nie - a wszystkie razem to są spodnie. Ja się spłakałem, panie Wokulski, co takie mądre dziecko przez upartość Henryka chodzi bez spodnie. Ale ja mu odpisałem: "Mój kochaneczku. Bardzo jestem kontent, że ty od dziadusia nauczyłeś się układać szarady. Ale żebyś ty jeszcze nauczył się oszczędności, to ja tobie na te kortowe odzienie posyłam tylko cztery ruble. A jak ty się będziesz dobrze uczył, to ja tobie po wakacje sprawie takie szarade:

Pierwsze znaczy po niemiecku usta, drugie godzina.

Wszystkie kupuje się dziecku - jak do gimnazje chodzić zaczyna.

To znaczy: mundur ; pan od razu zgadł, panie Wokulski?

- Więc i cała pańska rodzina bawi się szaradami? - wtrącił Wokulski.

- Nie tylko moja - odpowiedział Szlangbaum. - U nas, panie, niby u Żydów, jak się młodzi zejdą, to oni nie zajmują się, jak u państwo, tańcami, komplementami, ubiorami, głupstwami, ale oni albo robią rachunki, albo oglądają uczone książki, jeden przed drugim zdaje egzamin albo rozwiązują sobie szarady, rebusy, szachowe zadanie. U nas ciągle jest zajęty rozum i dlatego Żydzi mają rozum, i dlatego, niech się pan nie obrazi, oni cały świat zawojują. U państwa wszystko się robi przez te sercowe gorączke i przez wojne, a u nas tylko przez mądrość i cierpliwość,

Ostatnie wyrazy uderzyły Wokulskiego. On przecież zdobywał pannę Izabelę mądrością i cierpliwością... Jakaś otucha wstąpiła mu w serce, przestał wahać się i nagle rzekł:

- Mam do pana prośbę, panie Szlangbaum...

- Pańskie prośbe tyle znaczy dla mnie co rozkaz, panie Wokulski.

- Chcę kupić dom Łęckiego...

- Znam go. On pójdzie za sześćdziesiąt parę tysięcy.

- Chcę, żeby poszedł za dziewięćdziesiąt tysięcy, i potrzebuję kogoś, kto by licytował do tej sumy.

Żyd szeroko otworzył oczy.

- Jak to?... Pan chce zapłacić drożej o trzydzieści tysięcy rubli?... spytał.

- Tak.

- Przepraszam, ale nie rozumiem. Bo żeby panu dom sprzedawali, a Łęcki chciał jego kupić, wtedy pan miałby interes podbijać cenę. Ale jak pan kupuje, to pan ma interes zniżyć wartość...

- Mam interes zapłacić drożej.

Starzec potrząsnął głową i odezwał się po chwili:

- Żebym ja pana nie znał, tobym myślał, że pan robi zły interes; ale że ja pana znam, więc ja sobie myślę, co pan robi... dziwny interes. Nie tylko pan zakopuje w mury gotówkę i traci na tym z dziesięć procentów rocznie, ale jeszcze chce pan zapłacić trzydzieści tysięcy rubli więcej..: Panie Wokulski - dodał biorąc go za rękę - nie zrób pan takie głupstwo. Ja pana proszę... Stary Szlangbaum pana prosi...

- Wierz mi pan, że dobrze na tym wyjdę...

Żyd nagle podniósł palec do czoła. Błysnęły mu oczy i zęby białe jak perły.

- Ha! Ha!... - zaśmiał się. - Nu, jaki ja już stary jestem, żem od razu tego nie pomiarkował. Pan panu Łęckiemu da trzydzieści tysięcy rubli... a on panu ułatwi interes może na sto tysięcy rubli... Git!... Ja panu dam licytanta, co on za piętnaście rubelków podbije cenę domu. Bardzo porządny pan, katolik, tylko jemu nie można dawać wadium do ręki... Ja panu dam jeszcze jakie dystyngowane dame, co także za dziesięć rubelków będzie podbijać... Ja mogę dać jeszcze z parę Żydki, po pięć rubelków... Zrobi się taka licytacja, co pan może zapłacić za ten dom choćby sto pięćdziesiąt tysięcy i nikt nie zmiarkuje, jaki jest interes...

Wokulskiemu było trochę przykro.

- W każdym razie sprawa zostaje między nami - rzekł.

- Panie Wokulski - odparł Żyd uroczyście - ja myślę, że pan nie potrzebował to powiedzieć. Pański sekret to mój sekret. Pan ujął się za mój Henryczek, pan nie prześladuje Żydów...

Pożegnali się i Wokulski wrócił do swego mieszkania. Tam zastał już Maruszewicza, z którym pojechał do rajtszuli obejrzeć kupioną klacz.

Rajtszula składała się z dwu połączonych ze sobą budynków, tworzących jedną całość w formie szlify. W części okrągłej mieścił się maneż, w prostokątnej stajnie.

W chwili gdy Wokulski z Maruszewiczem weszli tam, odbywała się lekcja konnej jazdy. Czterech panów i jedna dama jeździli, koń za koniem, wzdłuż ścian maneżu; na środku stał dyrektor zakładu, mężczyzna z miną wojskową, w granatowej kurtce, białych obcisłych spodniach i wysokich butach z ostrogami. Był to pan Miller ; komenderował jeźdźcami pomagając sobie w tej czynności długim batem, którym od czasu do czasu podcinał źle manewrującego konia, przy czym krzywił się jeździec. Wokulski zauważył naprędce, że jeden z panów, który jeździł bez strzemion, trzymając prawą rękę za plecami, ma minę łobuza, że drugi z nich pragnie zająć na koniu stanowisko środkujące między szyją a zadem, a czwarty wygląda tak, jakby w każdej chwili usiłował zsiąść z konia i już do końca życia nie ćwiczyć się w ekwitacji. Tylko dama w amazonce jeździła śmiało i zręcznie, co Wokulskiemu nasunęło myśl, że na świecie nie ma dla kobiet pozycji ani niewygodnej, ani niebezpiecznej.

Maruszewicz zapoznał swego towarzysza z dyrektorem.

- Właśnie czekałem na panów i natychmiast służę. Panie Szulc!...

Wbiegł pan Szulc, młody blondyn, odziany również w granatową kurtkę, lecz jeszcze wyższe buty i obciślejsze spodnie. Z wojskowym ukłonem wziął do ręki symbol dyrekrorskiej władzy i zanim Wokulski opuścił maneż, przekonał się, że Szulc mimo młodego wieku energiczniej włada batem aniżeli sam dyrektor. Drugi bowiem pan aż syknął, a czwarty rozpoczął formalną kłótnię.

- Pan - rzekł dyrektor do Wokulskiego - przyjmuje klacz barona ze wszelkimi przynależnościami : siodłami, derami i tam dalej?...

- Naturalnie.

- W takim razie mam u pana sześćdziesiąt rubli za stajnię, której pan Krzeszowski nie opłacił.

- Trudna rada.

Weszli do stajenki widnej jak pokój, nawet ozdobionej dywanami, niezbyt zresztą cennymi. Żłób był nowy i pełny, drabina toż samo, na podłodze leżała świeża słoma. Pomimo to bystre oko dyrektora dojrzało jakąś niestosowność, krzyknął bowiem:

- Cóż to za porządek. panie Ksawery, do stu par diabłów!... Czy i w pańskiej sypialni konserwują się takie rzeczy?

Drugi pomocnik dyrektora ukazał się tylko na chwilę. Spojrzał, zniknął i z korytarza zawołał:

- Wojciech!... do stu tysięcy diabłów... Zaraz mi zrób porządek, bo ci to wszystko każę położyć na stole...

- Szczepan!... cholero jakiś... - odezwał się trzeci głos za przepierzeniem. - Jak mi jeszcze raz, pieskie nasienie, tak stajnię zostawisz, to ci każę zbierać zębami...

Jednocześnie rozległo się kilka tępych uderzeń, jakby ktoś pochwycił kogoś drugiego za głowę i uderzał nią o ścianę. Niebawem zaś przez okno stajni zobaczył Wokulski młodzieńca z metalowymi guzikami przy kurtce, który wybiegł na podwórze po miotłę i znalazłszy takową, mimochodem zwalił przez łeb gapiącego się Żydka. Jako przyrodnik, podziwiał Wokulski tę nową formę prawa zachowania siły, gdzie gniew dyrektora w tak szczególny sposób zawędrował aż do istoty znajdującej się poza rajtszulą.

Tymczasem dyrektor kazał wyprowadzić klacz na korytarz. Było to piękne zwierzę na cienkich nóżkach, z małą główką i oczyma, z których przeglądał dowcip i rzewność. Klaczka w przechodzie zwróciła się do Wokulskiego wąchając go i chrapiąc, jakby w nim odgadła pana.

- Już pana poznała - rzekł dyrektor. - Niech jej pan da cukru... Piękna klacz!...

To mówiąc wydobył z kieszeni kawałek brudnej substancji, nieco zalatującej tytuniem. Wokulski podał to klaczy, która bez namysłu zjadła.

- Zakładam się o pięćdziesiąt rubli, że wygra! - zawołał dyrektor. - Trzyma pan?

- Owszem - odpowiedział Wokulski.

- Wygra niezawodnie. Dam doskonałego dżokeja, a ten poprowadzi ją według mojej instrukcji. Ale gdyby została przy baronie Krzeszowskim, niech mnie piorun trzaśnie, przywlokłaby się trzecia do mety. Zresztą nawet nie trzymałbym jej na stajni...

- Dyrektor jeszcze nie może uspokoić się - wtrącił ze słodkim uśmiechem Maruszewicz.

- Uspokoić się!... - krzyknął dyrektor czerwieniejąc z gniewu.- No, niech pan Wokulski osądzi, czy mogę nadal utrzymywać stosunki z człowiekiem, który opowiadał, że ja sprzedałem w Lubelskie konia, co miał koler!... Takich rzeczy - wołał, coraz mocniej podnosząc głos - nie zapomina się, panie Maruszewicz. I gdyby hrabia nie załagodził afery, pan Krzeszowski miałby dziś kulę w udzie... Ja sprzedałem konia, co miał koler!... Żebym miał zapłacić od siebie sto rubli, klacz wygra... Żeby miała paść... Przekona się pan baron... Koń miał koler!... Ha! Ha! Ha!... - wybuchnął demonicznym śmiechem dyrektor.

Po obejrzeniu klaczy panowie udali się do kancelarii, gdzie Wokulski uregulował należne rachunki przysięgając sobie nie mówić o żadnym koniu, że ma koler. Na pożegnanie zaś odezwał się:

- Czy nie mógłbym, dyrektorze, wprowadzić tę klacz na wyścigi bezimiennie?

- Zrobi się.

- Ale...

- O! niech pan będzie spokojny - odparł dyrektor ściskając go za rękę. - Dla dżentelmena dyskrecja jest pierwszą cnotą. Spodziewam się, że i pan Maruszewicz...

- O!... - potwierdził Maruszewicz trzęsąc głową i ręką w taki sposób, że o tajemnicy pogrzebanej w jego piersiach nic można było wątpić.

Wracając obok maneżu Wokulski znowu usłyszał trzaśnięcie batem, po którym czwarty pan znowu rozpoczął kłótnię z zastępcą dyrektora.

- To jest niedelikatność, mój panie!... - krzyczał czwarty.- Odzienie mi popęka...

- Wytrzyma - odparł flegmatycznie pan Szulc trzaskając batem w kierunku drugiego pana.

Wokulski opuścił rajtszulę.

Gdy, pożegnawszy się z Maruszewiczem, siadał w dorożkę, przyszła mu szczególna myśl do głowy:

"Jeżeli ta klacz wygra, to panna Izabela pokocha mnie..." I nagle zawrócił się; jeszcze przed chwilą obojętne zwierzę stało mu się sympatycznym i interesującym.

Wchodząc powtórnie do stajenki usłyszał znowu charakterystyczny łoskot głowy ludzkiej uderzanej o ścianę. Jakoż istotnie z sąsiedniego przedziału wybiegł mocno zarumieniony chłopak stajenny, Szczepan, z włosami ułożonymi w taki wicherek, jakby mu dopiero co wyjęto z nich rękę, a zaraz po nim ukazał się i furman, Wojciech, który ocierał o kurtkę nieco zatłuszczone palce. Wokulski dał starszemu trzy ruble, młodszemu rubla i obiecał im na przyszłość gratyfikacje, byle tylko klaczka nie miała krzywdy.

- Będę jej, panie, doglądał lepiej niż własnej żony - odpowiedział Wojciech z niskim ukłonem. - Ale i stary jej nie skrzywdzi, owszem... Na wyścigu, panie, pójdzie kobyłka jak szkło...

Wokulski wszedł do stajenki i z kwadrans przypatrywał się klaczy. Niepokoiły go jej delikatne nóżki i sam drżał na widok dreszczów przebiegających jej aksamitną skórę, myślał bowiem, że może zachorować. Potem objął ją za szyję, a gdy oparła mu na ramieniu główkę, całował ją i szeptał:

- Gdybyś ty wiedziała, co od ciebie zależy!... gdybyś wiedziała...

Odtąd po parę razy na dzień jeździł do maneżu, karmił klacz cukrem i pieścił się z nią. Czuł, że w jego realnym umyśle zaczyna kiełkować coś jakby przesąd. Uważał to za dobrą wróżbę, gdy klacz witała go wesoło, lecz gdy była smutna, niepokój poruszał mu serce. Już bowiem jadąc do maneżu mówił sobie: "Jeżeli zastanę ją wesołą, to mnie panna Izabela pokocha." Niekiedy budził się w nim rozsądek; wówczas opanowywał go gniew i pogarda dla samego siebie.

"Cóż to - myślał - czy moje życie ma zależeć od kaprysu jednej kobiety?... Czy nie znajdę stu innych?... Alboż pani Meliton nie obiecywała, że mnie zapozna z trzema, z czterema równie pięknymi?... Raz, do licha, muszę się ocknąć!..." Ale zamiast ocknąć się, coraz głębiej zapadał w opętanie. Zdawało mu się w chwilach świadomości, że na ziemi jeszcze chyba istnieją czarodzieje i że jeden z nich rzucił na niego klątwę. Wtedy mówił z trwogą:

"Ja nie jestem ten sam... Ja robię się jakimś innym człowiekiem... Zdaje mi się, że mi ktoś zamienił duszę!..." Chwilami znowu zabierał w nim głos przyrodnik i psycholog:

"Oto - szeptał mu gdzieś w głębi mózgu - oto jak mści się natura za pogwałcenie jej praw. Za młodu lekceważyłeś serce, drwiłeś z miłości, sprzedałeś się na męża starej kobiecie, a teraz masz!... Przez długie lata oszczędzany kapitał uczuć zwraca ci się dziś z procentem..." .,Dobrze to - myślał - ale w takim razie powinienem zostać rozpustnikiem; dlaczegóż więc myślę o niej jednej?" "Licho wie - odpowiadał oponent. - Może właśnie ta kobieta najlepiej nadaje się do ciebie. Może naprawdę, jak mówi legenda, dusze wasze stanowiły kiedyś, przed wiekami, jedną całość..." "Więc i ona powinna by mnie kochać... - mówił Wokulski. A potem dodawał: - Jeżeli klacz wygra na wyścigach, będzie to znakiem, że mnie panna Izabela pokocha... Ach! stary głupcze, wariacie, do czego ty dochodzisz?..." Na parę dni przed wyścigami złożył mu w mieszkaniu wizytę hrabia-Anglik, z którym zaznajomił się podczas sesji u księcia.

Po zwykłym powitaniu hrabia usiadł sztywnie na krześle i rzekł:

- Z wizytą i z interesem - t e k!...Czy wolno?...

- Służę hrabiemu.

- Baron Krzeszowski - ciągnął hrabia - którego klacz nabył pan, zresztą najzupełniej prawidłowo - t e k - ośmiela się najuprzejmiej prosić pana o ustąpienie mu jej. Cena nie stanowi nic... Baron porobił duże zakłady... Proponuje tysiąc dwieście rubli...

Wokulskiemu zrobiło się zimno; gdyby sprzedał klacz; panna Izabela mogłaby nim pogardzić.

- A jeżeli i ja mam moje widoki na tę klacz, panie hrabio? odparł.

- W takim razie pan ma słuszne pierwszeństwo, tek - wycedził hrabia.

- Zdecydował pan kwestię - rzekł Wokulski z ukłonem.

- Czy tek?... Bardzo żałuję barona, ale pańskie prawa są lepsze.

Wstał z krzesła jak automat na sprężynach pożegnawszy się dodał :

- Kiedyż do rejenta, drogi panie, z naszą spółką?... Namyśliwszy się przystępuję z pięćdziesięcioma tysiącami rubli... Tek.

- To już zależy od panów.

- Bardzo pragnąłbym widzieć ten kraj kwitnącym i dlatego, panie Wokulski, posiada pan całą moją sympatię i szacunek, tek, bez względu na zmartwienie, jakie pan robi baronowi. Tek, był pewnym, że mu pan ustąpi konia...

- Nie mogę.

- Pojmuję pana - zakończył hrabia. - Szlachcic, choćby się odział w skórę przemysłowca, musi wyleźć z niej przy lada okazji. Pan zaś, proszę mi wybaczyć śmiałość, jesteś przede wszystkim szlachcicem, i to w angielskiej edycji, jakim każdy z nas być powinien.

Mocno uścisnął mu rękę i wyszedł. Wokulski przyznawał w duszy, że ten oryginał, udający marionetkę, ma jednak dużo sympatycznych przymiotów.

"Tak - szepnął - z tymi panami przyjemniej żyć aniżeli z kupcami. Oni są naprawdę ulepieni z innej gliny..." A potem dodał:

"I dziwić się, że panna Izabela pogardza takim jak ja, wychowawszy się wśród takich jak oni... No, ale co oni robią na świecie i dla świata?... Szanują ludzi, którzy mogą dać piętnasty procent od ich kapitałów... To jeszcze nie zasługa." "Tam do licha! - mruknął strzelając z palców - a skąd oni wiedzą, że ja kupiłem klacz?... Bagatela!... przecież kupiłem ją od pani Krzeszowskiej za pośrednictwem Maruszewicza... Zresztą za często bywam w maneżu, wie o mnie cała służba... Eh! zaczynam już palić głupstwa, jestem nieostrożny... Nie podobał mi się ten Maruszewicz..."