×

Usamos cookies para ayudar a mejorar LingQ. Al visitar este sitio, aceptas nuestras politicas de cookie.


image

Opowieść o Dwóch Szlakach, 29 września

29 września

Czytanie tuż przed zaśnięciem kryminalnych historii o morderstwach nie było najlepszym pomysłem. Spałem niespokojnie i całą noc śniły mi się morderstwa i śmierć. W środku nocy obudziłem się przerażony.

Na plaży dostrzegłem wątłe światełko, rzucające cienie na przybrzeżne skały. Kto mógłby przebywać teraz na plaży? W deszczu, na tym pustkowiu, w środku nocy? Byłem tu sam – przynajmniej tak mi się wydawało. Wśród drzew nie widziałem żadnych ruchów, tylko to nikłe światło rozjaśniające plażę.

Kosmici? To absurd. Przemytnicy? Ale co niby mieliby przemycać? Narkotyki? Papierosy? Nie mając żadnego dostępu do drogi, skąd można by odebrać przemycany towar, z punktu widzenia przemytników takie miejsce nie miało by sensu. Chyba że towar był tak mały, że łatwo dałoby się go przemycić przez las? Siłą ludzkich mięśni cały czas transportowano przecież narkotyki przez granicę amerykańsko-meksykańską – w każdym razie tak donosiły gazety.

Tylko że przemytnicy nie używają świateł, które rozjaśniałyby całą plażę. Tak przynajmniej zakładałem. Gdybym ja się utrzymywał z przemytu, nie rozświecałbym całej plaży i nie zwracał w ten sposób na siebie uwagi. To nie miało żadnego sensu. Obserwowałem światło przez kolejnych kilka minut, usiłując dostrzec jakąś ludzką sylwetkę. Nasłuchiwałem jakichś szeptów lub innych dźwięków. Nie słyszałem nic poza bębnieniem deszczu o mój tropik i falami rozbijającymi się o brzeg morza. Kimkolwiek byli tajemniczy nieznajomi, potrafili zachować się naprawdę cicho.

„Powinienem wstać i iść na inspekcjępomyślałem. „Założę się, że tak właśnie postąpiłby bohater powieści Agaty Christie.”

Z drugiej strony, bohaterowie Agaty Christie zwykle mają do siebie to, że młodo giną…

Zaczekałem kolejne parę minut, ale nadal nie widziałem ani nie słyszałem absolutnie nic.

W końcu wydostałem się ze śpiwora, założyłem na nogi klapki i ostrożnie zacząłem się skradać w stronę plaży. Miałem nadzieję, że lekki deszczyk pomoże ukryć moją obecność przed tajemniczymi nieznajomymi – przynajmniej do momentu, kiedy będę miał lepsze rozeznanie w sytuacji.

Bez drzew przesłaniających mi widok, sytuacja nagle stałą się jasna. Na plaży nie było żadnych nieznajomych. To pierwsze promienie słońca przedostawały się przez chmury daleko ponad horyzontem. Wyglądały niczym wątłe, nieruchome światło padające na nadmorskie skały, a całe zjawisko było po prostu złudzeniem optycznym. Chmury sprawiły, że świt był tak ciemny, jak poprzedzająca go noc – za wyjątkiem tego małego prześwitu w dali nad horyzontem. Gapiłem się na zjawisko, zadziwiony, jak ta świetna iluzja zdołała mnie tak zwieść. Czułem dużą ulgę, że to nie przemytnicy, którzy musieliby teraz pozbyć się niewygodnego świadka.

Przez chwilę zastanawiałem się, czy jestem jedyną osobą na świecie, której udało się wziąć wschód słońca za bandę żądnych krwi przemytników, po czym wróciłem do swojego schronienia i przerwanego snu.

Deszcz nie przestawał padać przez cały poranek, a ja kuliłem się pod brezentowym dachem, w ciepłym i suchym śpiworze, co na daną chwilę było zadziwiająco wyczerpującym wyzwaniem. Od mojego przybycia w to miejsce poprzedniego ranka, nieprzerwanie chroniłem się przed deszczem pod swoim brezentem, wychodząc spod niego jedynie na kilka krótkich chwil, których potrzebowałem, by zrobić siusiu, uzupełnić zapas wody pitnej, no i podejrzeć przemytników na plaży. Miałem serdecznie dosyć leżenia w jednym miejscu. Miałem serdecznie dosyć siedzenia w jednym miejscu. Pragnąłem rozprostować kości! Pragnąłem ruszyć w drogę! Pragnąłem biec przed siebie! Moje stopy tęskniły do wolności, ale nieubłagany deszcz nie ustawał, więżąc mnie w tym własnoręcznie przeze mnie zbudowanym więzieniu pod tropikiem.

Poza tym, nadal miałem trochę czasu do zabicia. Autobus, na który chciałem zdążyć, odjeżdżał dopiero o wpół do szóstej, z miejsca odległego od plaży o zaledwie 9 km. Nawet jeśli ruszę w drogę dopiero w południe, będę miał kilka godzin czekania. Siedziałem więc pod brezentem, w nadziei, że deszcz zelżeje, zanim wyruszę w drogę.

W sumie przesiedziałem w tym schronieniu całe 24 godziny, nie widząc w tym czasie jednej żywej ludzkiej duszy. Przed południem deszcz wreszcie ustał, ale pod brezentem nie dało się tego odczuć, ponieważ krople wody nie przestawały na niego spadać z otaczających drzew.

Nie mogąc i nie chcąc dłużej już czekać, przyczaiłem się pod zadaszeniem i zacząłem pakować swoje rzeczy. Spakowałem wszystko, oprócz brezentu, spod którego wreszcie się wydostałem. Zwinąłem go i luźno przymocowałem do plecaka, po czym ruszyłem w drogę, nad głową trzymając swoją małą, czarną parasolkę.

Po około pół godzinie krople przestały wreszcie spadać z drzew, mogłem więc złożyć parasolkę. Kijem trekingowym uderzałem krzewy rosnące wzdłuż ścieżki, strącając w ten sposób z liści większą część wody. To jednak nie powstrzymało roślinności przed nieustannym przemaczaniem moich nogawek moich spodni oraz butów, w miarę jak stawiałem kroki.

Chmury nadal wyglądały dosyć złowieszczo, ale deszcz na szczęście nie zaczynał padać. Szedłem powoli, zachwycając się każdym widokiem i podziwiając każde mijane drzewo,. Chciałem w ten sposób przedłużyć dzisiejszą wędrówkę. Mimo to, dotarłem do China Beach na trzy godziny przed planowanym przyjazdem autobusu.

Na ogromnym parkingu stało kilka samochodów. Ściągnąłem ze stóp przemoczone skarpety i buty i zmieniłem je na suche oraz zjadłem kilka przekąsek. Nadal miałem Agatę Christie dla dotrzymania mi towarzystwa, ale jakoś nie przychodziła mi ochota na czytanie. Usiadłem na poboczu, oglądając własne paznokcie i ogólnie wyglądając podejrzanie dla każdego na parkingu. Mniej więcej co pół godziny przyjeżdżał samochód, z którego wysypywało się stadko miłośników natury – lub też podobne stadko nadchodziło od strony China Beach, by spakować się i odjechać. Dla mnie oznaczało to rozrywkę. Pojawiali się ludzie, z którymi mogłem uciąć sobie pogawędkę lub przynajmniej poobserwować przez kilka minut.

Pewna para emerytów wyglądała na zaniepokojoną moją obecnością na parkingu, tak jakbym tylko czekał, aż się oddalą, by móc włamać się do ich samochodu. Postanowiłem więc opowiedzieć im o swojej wyprawie szlakami Zachodniego Wybrzeża i Juan de Fuca i o autobusie o siedemnastej trzydzieści, na który czekałem. Chcąc jeszcze bardziej rozładować sytuację powiedziałem staruszkom:

- Przypilnuję państwa samochód przed złodziejami. Na pewno nie będzie żadnego włamania. Przynajmniej nie przed wpół do szóstą.

Nie mam pojęcia, czy dzięki temu choć trochę się uspokoili, czy nie.

W końcu wyciągnąłem Agatę Christie, by trochę poczytać.

O siedemnastej odszedłem w stronę Autostrady nr 14. Kilka minut później dołączyła do mnie para z Walii, co stanowiło ekscytującą odmianę sytuacji, dając mi możliwość odbycia z kimś dłuższej rozmowy i umilenia sobie w ten sposób czasu oczekiwania na przyjazd autobusu.

Autobus przyjechał z 20-minutowym opóźnieniem. Wszyscy troje weszliśmy do środka pojazdu, który miał nas zawieźć z powrotem do Victorii. Wśród pasażerów rozpoznałem wiele osób, które spotkałem na Szlaku Zachodniego Wybrzeża. Miło było zobaczyć znajome twarze, nawet jeśli tak naprawdę nie znałem osób, do których należały. Zauważyłem też pierwszą osobę, którą spotkałem czekając na autobus w Victorii przed ośmioma dniami – tę brunetkę, która wtedy wyłoniła się z cienia, który padał na nią tak, że wyglądała, jakby częściowo nie miała głowy, no i jej wielki plecak. Teraz nie wyglądała na bezgłową, za to była zielona na twarzy – niewątpliwie za sprawą kurzu z leśnych dróg, przez które musiał się przedrzeć autobus, jadąc z Bamfield.

Do Victorii dotarliśmy zaraz po zmierzchu. Wyskoczyłem z autobusu, pałając chęcią, by wreszcie zmyć z siebie znaki dzikiej natury. Dziewięć dni na szlaku pozostawiało swój ślad.

Popędziłem do jednego z hosteli.

- Potrzebuję mydła - powiedziałem do mężczyzny w recepcji. - I to bardzo!

- Acha, no i łóżka oczywiście – dodałem po krótkim namyśle.

Mężczyzna zajął się wypełnianiem stosownych papierów, a ja zacząłem podziwiać półkę, która znajdowała się za jego plecami. Stało na niej pełno małych buteleczek szamponu i mydła. Postanowiłem zamówić po jednej buteleczce z każdego rodzaju produktu znajdującego się na półce.

- Ma pan też może płyn do prania ubrań? - zapytałem, wskazując na swoje ubrania. - Jeśli dostanę płyn do prania, będzie to niewątpliwie z pożytkiem dla społeczeństwa.

Młody człowiek okazał się szybki i pomocny, niczym lokaj w 5-gwiazdkowym hotelu, co wydawało się dziwnie nie pasować do zwykłego, prostego hostelu. Podziękowałem mu i oddaliłem w głąb budynku. Miałem mydło, dużo mydła i nie zamierzałem go sobie żałować.

Moja wyprawa dobiegła końca.


29 września 29. September

Czytanie tuż przed zaśnięciem kryminalnych historii o morderstwach nie było najlepszym pomysłem. Kurz vor dem Einschlafen Krimis über Morde zu lesen, war nicht die beste Idee. Reading crime stories about murders just before going to sleep was not the best idea. Spałem niespokojnie i całą noc śniły mi się morderstwa i śmierć. Ich schlief unruhig und träumte die ganze Nacht von Mord und Tod. W środku nocy obudziłem się przerażony.

Na plaży dostrzegłem wątłe światełko, rzucające cienie na przybrzeżne skały. Kto mógłby przebywać teraz na plaży? W deszczu, na tym pustkowiu, w środku nocy? Byłem tu sam – przynajmniej tak mi się wydawało. Wśród drzew nie widziałem żadnych ruchów, tylko to nikłe światło rozjaśniające plażę.

Kosmici? To absurd. Przemytnicy? Ale co niby mieliby przemycać? Narkotyki? Papierosy? Nie mając żadnego dostępu do drogi, skąd można by odebrać przemycany towar, z punktu widzenia przemytników takie miejsce nie miało by sensu. З точки зору контрабандистів, таке місце не мало б сенсу без під’їзду, з якого можна було б зібрати контрабандний товар. Chyba że towar był tak mały, że łatwo dałoby się go przemycić przez las? Siłą ludzkich mięśni cały czas transportowano przecież narkotyki przez granicę amerykańsko-meksykańską – w każdym razie tak donosiły gazety.

Tylko że przemytnicy nie używają świateł, które rozjaśniałyby całą plażę. Tak przynajmniej zakładałem. Gdybym ja się utrzymywał z przemytu, nie rozświecałbym całej plaży i nie zwracał w ten sposób na siebie uwagi. To nie miało żadnego sensu. Obserwowałem światło przez kolejnych kilka minut, usiłując dostrzec jakąś ludzką sylwetkę. Nasłuchiwałem jakichś szeptów lub innych dźwięków. Nie słyszałem nic poza bębnieniem deszczu o mój tropik i falami rozbijającymi się o brzeg morza. Kimkolwiek byli tajemniczy nieznajomi, potrafili zachować się naprawdę cicho.

„Powinienem wstać i iść na inspekcję__”__pomyślałem. „Założę się, że tak właśnie postąpiłby bohater powieści Agaty Christie.”

Z drugiej strony, bohaterowie Agaty Christie zwykle mają do siebie to, że młodo giną…

Zaczekałem kolejne parę minut, ale nadal nie widziałem ani nie słyszałem absolutnie nic.

W końcu wydostałem się ze śpiwora, założyłem na nogi klapki i ostrożnie zacząłem się skradać w stronę plaży. Miałem nadzieję, że lekki deszczyk pomoże ukryć moją obecność przed tajemniczymi nieznajomymi – przynajmniej do momentu, kiedy będę miał lepsze rozeznanie w sytuacji.

Bez drzew przesłaniających mi widok, sytuacja nagle stałą się jasna. Na plaży nie było żadnych nieznajomych. To pierwsze promienie słońca przedostawały się przez chmury daleko ponad horyzontem. Wyglądały niczym wątłe, nieruchome światło padające na nadmorskie skały, a całe zjawisko było po prostu złudzeniem optycznym. Chmury sprawiły, że świt był tak ciemny, jak poprzedzająca go noc – za wyjątkiem tego małego prześwitu w dali nad horyzontem. Gapiłem się na zjawisko, zadziwiony, jak ta świetna iluzja zdołała mnie tak zwieść. Czułem dużą ulgę, że to nie przemytnicy, którzy musieliby teraz pozbyć się niewygodnego świadka.

Przez chwilę zastanawiałem się, czy jestem jedyną osobą na świecie, której udało się wziąć wschód słońca za bandę żądnych krwi przemytników, po czym wróciłem do swojego schronienia i przerwanego snu.

Deszcz nie przestawał padać przez cały poranek, a ja kuliłem się pod brezentowym dachem, w ciepłym i suchym śpiworze, co na daną chwilę było zadziwiająco wyczerpującym wyzwaniem. Od mojego przybycia w to miejsce poprzedniego ranka, nieprzerwanie chroniłem się przed deszczem pod swoim brezentem, wychodząc spod niego jedynie na kilka krótkich chwil, których potrzebowałem, by zrobić siusiu, uzupełnić zapas wody pitnej, no i podejrzeć przemytników na plaży. Miałem serdecznie dosyć leżenia w jednym miejscu. Miałem serdecznie dosyć siedzenia w jednym miejscu. Pragnąłem __rozprostować kości__! Pragnąłem __ruszyć w drogę__! Pragnąłem __biec przed siebie__! Moje stopy tęskniły do wolności, ale nieubłagany deszcz nie ustawał, więżąc mnie w tym własnoręcznie przeze mnie zbudowanym więzieniu pod tropikiem.

Poza tym, nadal miałem trochę czasu do zabicia. Autobus, na który chciałem zdążyć, odjeżdżał dopiero o wpół do szóstej, z miejsca odległego od plaży o zaledwie 9 km. Nawet jeśli ruszę w drogę dopiero w południe, będę miał kilka godzin czekania. Siedziałem więc pod brezentem, w nadziei, że deszcz zelżeje, zanim wyruszę w drogę.

W sumie przesiedziałem w tym schronieniu całe 24 godziny, nie widząc w tym czasie jednej żywej ludzkiej duszy. Przed południem deszcz wreszcie ustał, ale pod brezentem nie dało się tego odczuć, ponieważ krople wody nie przestawały na niego spadać z otaczających drzew.

Nie mogąc i nie chcąc dłużej już czekać, przyczaiłem się pod zadaszeniem i zacząłem pakować swoje rzeczy. Spakowałem wszystko, oprócz brezentu, spod którego wreszcie się wydostałem. Zwinąłem go i luźno przymocowałem do plecaka, po czym ruszyłem w drogę, nad głową trzymając swoją małą, czarną parasolkę.

Po około pół godzinie krople przestały wreszcie spadać z drzew, mogłem więc złożyć parasolkę. Kijem trekingowym uderzałem krzewy rosnące wzdłuż ścieżki, strącając w ten sposób z liści większą część wody. To jednak nie powstrzymało roślinności przed nieustannym przemaczaniem moich nogawek moich spodni oraz butów, w miarę jak stawiałem kroki.

Chmury nadal wyglądały dosyć złowieszczo, ale deszcz na szczęście nie zaczynał padać. Szedłem powoli, zachwycając się każdym widokiem i podziwiając każde mijane drzewo,. Chciałem w ten sposób przedłużyć dzisiejszą wędrówkę. Mimo to, dotarłem do China Beach na trzy godziny przed planowanym przyjazdem autobusu.

Na ogromnym parkingu stało kilka samochodów. Ściągnąłem ze stóp przemoczone skarpety i buty i zmieniłem je na suche oraz zjadłem kilka przekąsek. Nadal miałem Agatę Christie dla dotrzymania mi towarzystwa, ale jakoś nie przychodziła mi ochota na czytanie. Usiadłem na poboczu, oglądając własne paznokcie i ogólnie wyglądając podejrzanie dla każdego na parkingu. Mniej więcej co pół godziny przyjeżdżał samochód, z którego wysypywało się stadko miłośników natury – lub też podobne stadko nadchodziło od strony China Beach, by spakować się i odjechać. Dla mnie oznaczało to rozrywkę. Pojawiali się ludzie, z którymi mogłem uciąć sobie pogawędkę lub przynajmniej poobserwować przez kilka minut.

Pewna para emerytów wyglądała na zaniepokojoną moją obecnością na parkingu, tak jakbym tylko czekał, aż się oddalą, by móc włamać się do ich samochodu. Postanowiłem więc opowiedzieć im o swojej wyprawie szlakami Zachodniego Wybrzeża i Juan de Fuca i o autobusie o siedemnastej trzydzieści, na który czekałem. Chcąc jeszcze bardziej rozładować sytuację powiedziałem staruszkom:

- Przypilnuję państwa samochód przed złodziejami. Na pewno nie będzie żadnego włamania. Przynajmniej nie przed wpół do szóstą.

Nie mam pojęcia, czy dzięki temu choć trochę się uspokoili, czy nie.

W końcu wyciągnąłem Agatę Christie, by trochę poczytać.

O siedemnastej odszedłem w stronę Autostrady nr 14. Kilka minut później dołączyła do mnie para z Walii, co stanowiło ekscytującą odmianę sytuacji, dając mi możliwość odbycia z kimś dłuższej rozmowy i umilenia sobie w ten sposób czasu oczekiwania na przyjazd autobusu.

Autobus przyjechał z 20-minutowym opóźnieniem. Wszyscy troje weszliśmy do środka pojazdu, który miał nas zawieźć z powrotem do Victorii. Wśród pasażerów rozpoznałem wiele osób, które spotkałem na Szlaku Zachodniego Wybrzeża. Miło było zobaczyć znajome twarze, nawet jeśli tak naprawdę nie znałem osób, do których należały. Zauważyłem też pierwszą osobę, którą spotkałem czekając na autobus w Victorii przed ośmioma dniami – tę brunetkę, która wtedy wyłoniła się z cienia, który padał na nią tak, że wyglądała, jakby częściowo nie miała głowy, no i jej wielki plecak. Teraz nie wyglądała na bezgłową, za to była zielona na twarzy – niewątpliwie za sprawą kurzu z leśnych dróg, przez które musiał się przedrzeć autobus, jadąc z Bamfield.

Do Victorii dotarliśmy zaraz po zmierzchu. Wyskoczyłem z autobusu, pałając chęcią, by wreszcie zmyć z siebie znaki dzikiej natury. Dziewięć dni na szlaku pozostawiało swój ślad.

Popędziłem do jednego z hosteli.

- Potrzebuję mydła - powiedziałem do mężczyzny w recepcji. - I to bardzo!

- Acha, no i łóżka oczywiście – dodałem po krótkim namyśle.

Mężczyzna zajął się wypełnianiem stosownych papierów, a ja zacząłem podziwiać półkę, która znajdowała się za jego plecami. Stało na niej pełno małych buteleczek szamponu i mydła. Postanowiłem zamówić po jednej buteleczce z każdego rodzaju produktu znajdującego się na półce.

- Ma pan też może płyn do prania ubrań? - zapytałem, wskazując na swoje ubrania. - Jeśli dostanę płyn do prania, będzie to niewątpliwie z pożytkiem dla społeczeństwa.

Młody człowiek okazał się szybki i pomocny, niczym lokaj w 5-gwiazdkowym hotelu, co wydawało się dziwnie nie pasować do zwykłego, prostego hostelu. Podziękowałem mu i oddaliłem w głąb budynku. Miałem mydło, dużo mydła i nie zamierzałem go sobie żałować.

Moja wyprawa dobiegła końca.