×

Usamos cookies para ayudar a mejorar LingQ. Al visitar este sitio, aceptas nuestras politicas de cookie.

image

LO-teria - Małgorzata Karolina Piekarska, NIEOGOLONY

NIEOGOLONY

Lekcji, na której ostatecznie cała klasa znienawidziła Łochę, długo nie mogli zapomnieć. Odbiła się ona czkawką na szkolnym zebraniu, kiedy wszyscy rodzice solidarnie w imieniu swoich nastoletnich pociech zażądali zmiany nauczyciela. Niestety, dyrekcja odpowiedziała, że zmiana możliwa będzie dopiero w przyszłym roku.

A wszystko zaczęło się dwa tygodnie wcześniej na historii…

* * *

– Siadajcie! – powiedziała wychowawczyni, wchodząc do klasy.

Tego dnia po raz pierwszy klasa humanistyczna z warszawskiego liceum im. Bolesława Prusa zobaczyła profesor Janecką smutną.

Karolina Janecka uczyła historii. Była nauczycielką niezwykle pogodną. Uczniowie pieszczotliwie nazywali ją Janka. Janka, zafascynowana wykładanym przedmiotem, potrafiła zainteresować historią uczniów jak żaden inny nauczyciel tego przedmiotu uczący w ich szkole. Zawsze miała w zanadrzu jakieś historyczne anegdoty, które uczniowie zapamiętywali chętniej niż daty czy podawane na lekcjach fakty.

– Mam dla was pewną smutną wiadomość… – zaczęła i szybko umilkła, patrząc gdzieś w dal za oknem. – Nie ma dziś Marcina Niewiadomskiego. Zmarła mu mama. Marcin ma jeszcze trójkę młodszego rodzeństwa. Bardzo bym was prosiła, abyście okazali koledze pomoc i zrozumienie…

– My okażemy – mruknął Aleks na tyle głośno, że usłyszeli go wszyscy. – Ale czy to samo zrobi kadra profesorska?

Profesor Janecka westchnęła ciężko.

– Wszyscy o tym wiedzą, więc mam nadzieję, że tak – odparła cicho i rozłożywszy na biurku dziennik, zaczęła sprawdzać obecność. Kilka razy przerwała. Zapadało wtedy milczenie, podczas którego profesor znów spoglądała w okno, a klasa nie śmiała odezwać się ani słowem. Jakby widok pustej o tej porze roku płyty szkolnego boiska miał jakiś kojący wpływ na wszystkich.

Maciek zerknął na puste miejsce w swojej ławce. To dlatego Marcin nie przyszedł dziś do szkoły. Przez te parę tygodni zdążyli się polubić. Wprawdzie Marcin nigdy nie miał czasu na to, by pójść gdzieś z Maćkiem po lekcjach, ale przerwy spędzali razem. Teraz rozumiał, dlaczego kolega był ciągle zajęty.

Marcin był wysoki, szczupły, miał ciemną czuprynę i bujny, wymagający codziennego golenia zarost, którego Maciek bardzo mu zazdrościł. Sam stracił już nadzieję, że sam kiedykolwiek doczeka się wąsów lub brody. W rodzinie, i to zarówno ze strony mamy, jak i ojca, nikt brody nie miał. I choć pocieszał się tym, że za to nikt z przodków nie był łysy, w głębi duszy Maciek tego zarostu straszliwie Marcinowi zazdrościł.

Podaną przez wychowawczynię informację najbardziej przeżywały dziewczyny. Aśka, która mieszkała w tym samym bloku co Marcin, opowiadała, że jego mama od roku walczyła z rakiem.

– On między innymi przez to nie zdał z polaka… – mówiła. – Łocha jak zwykle nie miała litości ani zrozumienia nawet dla kolesia, który codziennie odprowadzał do przedszkola młodszą siostrę i łaził na wywiadówki do podstawówki brata…

– Eeee – powątpiewała Małgosia. – Przecież to niemożliwe, żeby Łocha była aż tak wredna…

– Jeszcze się nie przekonałaś? – Aśka wzruszyła ramionami.

Na temat Łochy wiedziała wszystko. Jej siostra Jola w zeszłym roku zdała tu maturę. Nie była pupilką Łochy, która zresztą chyba w ogóle nie lubiła nikogo. Łocha na pierwszej lekcji tuż po sprawdzeniu obecności zatrzymała wzrok na Aśce, która tak jak i jej siostra miała długie blond włosy i ogromne, niebieskie wyłupiaste oczy, po czym po krótkiej chwili zapytała: „A ty, Grabowicz, jesteś tak samo leniwa jak twoja siostra?”. Aśka od razu zrozumiała, że nie będzie jej łatwo.

– To suka – powiedziała do Małgosi. – Wierz mi. Zresztą… pamiętasz, co ci wczoraj powiedziała?

Faktycznie. Na wspomnienie wczorajszej rozmowy Małgosi zrobiło się słabo. Taki drobiazg. Takie nic. Takie głupstwo. Nie dosłyszała tego, co nauczycielka mówiła, poprosiła o powtórzenie i usłyszała: „Gdybyś nie zajmowała się romansami i lizaniem po kątach, tobyś słyszała, co do was mówię”.

A przecież od pamiętnej historii na początku roku minęło tyle czasu. Małgosia z Maćkiem starannie unikali spojrzeń wrednej polonistki.

* * *

Kiedy wracali ze szkoły, Małgosia nie mogła myśleć o niczym innym, tylko o Marcinie i jego sytuacji.

– Jeżeli to jest prawda… – zaczęła i zamilkła.

– To co?

– No to po Marcinie.

– No przecież Janka by nie kłamała…

– Nie… No ja wiem, że nie, ale wiesz… to musi być straszne stracić rodziców – powiedziała Małgosia i się zamyśliła.

Przecież nie tak dawno przyszło jej do głowy, tak na chwilę, że wolałaby, by mama umarła. O, jak dobrze pamięta to uczucie. I ten strach, że to pod wpływem impulsu, złości na mamę, która ciągle nie jest zadowolona z Małgosinych kontaktów z Maćkiem. Ale ta myśl powstała gdzieś na dnie duszy tak naprawdę nie mogła się urzeczywistnić. O, nie! Tego jednak by nie chciała. To był tylko chwilowy impuls. Bo te mamy miny, ten gest, jakim wręcza Małgosi słuchawkę, kiedy Maciek dzwoni… ech. Małgosia wiele by dała za to, by mama zmieniła swój stosunek do Maćka. Ale co można na to poradzić?

W milczeniu dotarli pod blok Małgosi.

– Lecę – powiedział Maciek. – Zadzwonię do Marcina, a potem do ciebie.

– Lepiej napisz mi maila – powiedziała Małgosia i się zarumieniła.

* * *

Dźwięk telefonu wybawił Marcina z kłopotu. Nie miał już siły opowiadać Magdusi, że mama jest wysoko w niebie i kiedyś wszyscy się tam spotkają. Dla trzyipółletniej siostry owo „kiedyś” najwyraźniej oznaczało jakiś bliski termin, bo błyskawicznie spytała Marcina, czy to będzie w niedzielę, bo ona lubi niedziele i tęskni za mamą. No i czy do nieba to się jedzie z przesiadką przez szpital, bo szpitala to ona nie lubi.

Marcin wiedział, że niebo oznacza nigdy. A szpital? Też go nie lubił. Na samo wspomnienie aż się w nim coś kurczyło i przybierało rozmiary ziarnka pieprzu. Piekło od środka, jak wtedy, gdy mama trzymała go za rękę i mówiła, że przeprasza, że nie doprowadzi go do matury. Ona go przepraszała! Teraz to on przeprasza, że nie zdał z tego cholernego polskiego. Teraz to on przeprasza, że jak się urodziła Magdusia, to spytał, czy oboje z ojcem nie przesadzają z tą rozrodczością. Przecież oprócz niego jest gimnazjalista Marek i Mateusz w pierwszej klasie podstawówki. Teraz to on przeprasza, że…

Może przestać przepraszać. Trzeba odebrać uporczywie dzwoniący telefon.

* * *

Maciek odetchnął z ulgą. Na szczęście odebrał Marcin. Maciek bał się, że może odbierze jego tata i wtedy nie będzie wiedział, jak się zachować. Czy składać kondolencje? Człowiekowi, którego nie widział na oczy? Czy przepraszać, że przeszkadza w takim dniu?

– Czy jakoś ci pomóc? – spytał.

– Nie. Dzięki. – Głos Marcina zabrzmiał obco, a przecież Maćkowi wydawało się, że przez te parę tygodni zakolegowali się dość mocno.

– Na pewno nie? Może lekcje ci przynieść? Może coś w domu pomóc? Weź się, stary, nie krępuj.

– Pomóc… nie…

– To wpadnę – rzucił Maciek i nie czekając na odpowiedź, odłożył słuchawkę. Czuł, że Marcin nie powie, by przyszedł, ale że właśnie tego potrzebuje teraz najbardziej.

* * *

Stojący niedaleko szkoły jeden z nielicznych na Zwycięzców wieżowców przywitał Maćka klepsydrą. Naklejona na szybę drzwi karta informowała, że „po długiej i ciężkiej chorobie zmarła, przeżywszy lat 37, Maria Niewiadomska, ukochana żona i matka”. Maćka aż ścisnęło coś za gardło.

– Magda! Daj Mateuszowi odrobić lekcje! – dobiegł z głębi mieszkania karcący głos.

Obaj z Marcinem usiedli w dużym pokoju. Maciek rozglądał się ciekawie po mieszkaniu. Wszystko takie wysprzątane. A przecież mieszka tu teraz facet z czwórką dzieci. U Maćka jest wieczny bałagan. On sam potrafi rzucić na podłogę ubranie i długo nie podnosić. Ostatnio wpychał pod szafę brudne skarpetki, bo Małgosia rozbierała się w przedpokoju, a te „sery” – jak je pogardliwie nazywała mama – leżały na środku i kłuły w oczy. Tu jest inaczej. Tu na pewno nigdy nie walają się ciuchy. Tu w zlewie nigdy nie zalegają naczynia. Tu…

– To Marek. – Marcin przerwał Maćkowe rozmyślania. – Pilnuje Mateusza przy lekcjach. A mnie już nikt nie pilnuje… – Marcin zamilkł. Odezwał się dopiero po przerwie. – Mama to się tak zapracowywała. I po co?

Maciek nie odpowiedział. Czuł, że Marcin nie czeka na odpowiedź. Że mówi i pyta, bo nie bardzo wie, co mówić i robić.

– Z historii było… – zaczął Maciek, ale Marcin mu przerwał:

– Historii to się nie boję. Gorzej z polskim. Ja w zeszłym roku nie zdałem nie dlatego, że nie umiałem. Łocha potrafi wyprowadzić cię z równowagi tak, że mówisz najgorsze bzdury, choć wiesz, że to bzdury. Miałem komisyjny. Czułem w głowie tak straszną pustkę, że w życiu tak pusty się nie czułem. No… może jeszcze dziś. Mam takie wrażenie, że mamie pogorszyło się przez to moje spadochroniarstwo.

– Zgłupiałeś?! – wykrzyknął Maciek i spojrzał na kumpla z niedowierzaniem. – Jak możesz mieć takie głupie myśli?

– Zgłupiałem – mówi głośno Marcin, ale w głębi duszy nadal czuje, że to, co przed chwilą wypowiedział na głos, nadal w nim siedzi. Nie wiadomo gdzie, ale jest i ciąży mu jak ołów. – Wiesz co? Kawał ci powiem – mówi po chwili do zaskoczonego Maćka.

– No?

– Przylazł dresiarz do sklepu i zastrzelił samoobsługę.

Obaj chłopcy rechoczą przez chwilę.

– A wiesz, co robi blondynka z nosem w trawie? – zrewanżował się Maciek.

– Nie?

– Pasie kozy.

Marcin choć trochę się odprężył. Nie rozmawiają o śmierci, o pogrzebie, o dorosłości, która nagle dopadła Marcina, wsadzając mu na głowę trójkę młodszego rodzeństwa i przygotowanie obiadu dla zapracowanego ojca. Przez chwilę obaj są nastolatkami, którzy opowiadają sobie kawały.

Nagle drzwi otworzyły się i do pokoju wpadła zapłakana Madzia.

– Maaarcin! Powiedz Mateuszowi, że jest głupi! Krzyczy na mnie, że niebo to gówno i że mama do nas już nigdy nie przyjdzie. Ja chcę, żeby była niedziela!

Obaj chłopcy umilkli. Maciek spojrzał szeroko rozwartymi oczyma na Marcina. Ten przez chwilę tłumaczy historię o niedzieli i niebie, do którego droga wiedzie przez szpital, po czym wziął Magdę za rękę i wyszedł z nią do pokoju. Po chwili słychać, jak podniesionym głosem z kimś rozmawia.

– Ojciec nie chce Magdy wziąć na pogrzeb – powiedział po powrocie.

– Powinien wziąć. Inaczej nigdy tu nie będzie normalnie.

– Normalnie to i tak nie będzie – stwierdził Marcin, a Maciek poczuł, że uszy płoną mu ze wstydu.

* * *

Równo dwa tygodnie po śmierci mamy na lekcji polskiego profesor Płochowska wezwała Marcina do tablicy. Chłopak nie wyglądał najlepiej. Choć nikomu się nie zwierzał, to klasa wiedziała, że musi wstać wcześniej niż inni. To on szykował śniadanie dla wszystkich domowników. To on odprowadzał do przedszkola Magdusię, a do szkoły Mateusza. Wprawdzie młodszy dwa lata Marek pomagał mu jak mógł, ale pomoc ograniczała się do sprzątania mieszkania, nastawiania pralki i rozwieszania prania oraz wyrzucania śmieci. Gotowanie, zmywanie i nadzór nad odrabianiem lekcji przejął Marcin. Marka czekał przecież w tym roku egzamin gimnazjalny.

Dlatego teraz przed tablicą na środku klasy Marcin stał wychudzony, z zapadniętymi, błyszczącymi oczami i dwudniowym zarostem, który miał zgolić, ale od dwóch dni wieczorem i rano pędem wskakiwał pod prysznic. Na spokojną toaletę, podobnie jak na naukę, nie zostawało mu zbyt wiele czasu, a pogardliwe spojrzenie profesor Płochowskiej śniło mu się nawet po nocach.

– Marcin? Czy ty zapuszczasz brodę? – spytała Łocha, kiedy wreszcie stanął pod tablicą. W głosie nauczycielki kpina mieszała się z pogardą.

– Nie, pani profesor.

– To się ogól, bo dla mnie mężczyzna nieogolony wygląda po prostu jak brudny.

W klasie zapadła cisza. Marcin spuścił głowę. Jego pięści zacisnęły się w bezsilnej złości.

– Tego moja mama uczyła mnie i moich braci – ciągnęła polonistka. – Ciebie, jak widać, nie wychowała najlepiej. Co powiesz mi o…

Pytanie o lekturę słyszał tylko Marcin. Jego odpowiedź słyszała tylko profesor Płochowska. Trzydzieści osób siedziało wbitych w krzesła i patrzyło na polonistkę z prawdziwym wstrętem.

Learn languages from TV shows, movies, news, articles and more! Try LingQ for FREE