×

Usamos cookies para ayudar a mejorar LingQ. Al visitar este sitio, aceptas nuestras politicas de cookie.


image

Tomek w krainie kangurów - Alfred Szklarski, Part 9

Part 9

- Muszę was niestety powiadomić o sytuacji, jaka od kilku dni wytworzyła się w naszym osiedlu - zagadnął Clark. - Otóż wśród krajowców koczujących w okolicy rozeszła się wieść o zamierzonych wielkich łowach. Dowiedzieli się o tym od Tony'ego, który proponował im wzięcie udziału w obławie. Wiadomość o łowach wywołała wśród krajowców nieoczekiwane wzburzenie. Odmawiają podobno swej pomocy. Ze względu na to, że przebywają w okolicy w znacznej liczbie, powinniśmy zachować pewną ostrożność. Nie radzę wychodzić pojedynczo z osiedla. Oczywiście należy również pamiętać o zabieraniu z sobą broni.

- Tony, czy słyszałeś, co mówił pan Clark? - zwrócił się Bentley do tropiciela.

- Słyszałem! Pan Clark dobrze mówi - odparł Tony.

- O co im chodzi? - pytał Bentley.

- Nie chcą wielkiego polowania białych ludzi w tych okolicach.

- Dlaczego? Przecież zapłacimy za pomoc!

- Oni boją się, że po tych łowach zniknie cała zwierzyna.

- Czy wyjaśniłeś, że mamy zamiar schwytać tytko kilkanaście sztuk żywych zwierząt?

- Właśnie to im się nie podoba - odpowiedział Tony. - Mówią, że chwytanie żywych zwierząt jest jakimś nowym podstępem białych ludzi. Nie godzą się na to. Oni mówią tak: „najpierw biali zabiorą zwierzynę, a potem zagarną całą ziemię i wybudują miasto". Mówią, że biali zawsze tak postępują.

- Tony, przecież już brałeś udział w tylu wyprawach i wiesz najlepiej, o co nam chodzi - zafrasował się Bentley.

- Wiem, ale oni mi nie wierzą, bo jestem z wami.

- Co pan powie na to? - rzekł Bentley spoglądając na Wilmowskiego.

- W czasie wypraw niejednokrotnie spotykałem się z nieprzyjaznym przyjęciem przez krajowców - spokojnie odpowiedział Wilmowski. - Postaramy się przekonać ich, że są w błędzie.

- W każdym razie należy zachować konieczne środki ostrożności - doradzał Clark. – O wypadek nietrudno.

- Zgadzam się z panem całkowicie - potwierdził Wilmowski, a zwracając się do Smugi, dodał: - Słuchaj, Janku, ty odpowiadasz za nasze bezpieczeństwo. Musisz wydać odpowiednie zarządzenia, ja natomiast postaram się jakoś ułożyć z krajowcami. Smuga natychmiast zwołał wszystkich uczestników wyprawy i powiadomił ich o konieczności zachowania daleko posuniętej ostrożności. Na zakończenie powiedział:

- Od tej chwili nikomu nie wolno wychodzić z domu bez broni ani też wydalać się poza obręb stacji bez mego pozwolenia. Jeżeli zajdzie potrzeba, będziemy wystawiali przed domem warty. Przede wszystkim jednak uprzedzam, że broni należy użyć jedynie w razie napaści grożącej utratą życia. Jestem pewny, że Wilmowski, jak zwykle, opanuje sytuację i przekona krajowców o bezpodstawności plotek.

Wkrótce wszyscy udali się na spoczynek. Cisza zapanowała w małym osiedlu. Wilmowski długo nie mógł zasnąć. Jako kierownik wyprawy odpowiedzialny był za pomyślne przeprowadzenie łowów. Plotka krążąca wśród krajowców mogła spowodować wiele kłopotu. Jeśli odmówią udziału w łowach, sytuacja stanie się naprawdę ciężka. Nie będzie można urządzić obławy na szybkonogie kangury i strusie emu. W pewnej chwili jego rozmyślania przerwał szept Tomka:

- Nie śpisz jeszcze, tatusiu?

- Nie śpię - cicho odparł Wilmowski. - Widzę, że i ty nie możesz usnąć. Późno już...

- Myślę o tym, co powiedział pan Clark. Dlaczego krajowcy nie wierzą Tony'emu?

- Nie wierzą mu, ponieważ przebywa wśród białych ludzi. Mają mu to za złe.

- Przecież on nie robi nic złego - zdziwił się Tomek.

- To nie jest takie proste, Tomku. Oni uważają, że Tony pracuje dla nas na ich niekorzyść.

- W jaki sposób przekonamy krajowców o naszych dobrych zamiarach?

- Muszę im to jakoś po przyjacielsku wytłumaczyć, by przełamać nieufność, a teraz śpij, jest już bardzo późno.

- Dobrze, postaram się usnąć. Dobranoc, tatusiu! Tomek odwrócił się do ściany. Wilmowski wkrótce zasnął, nie powziąwszy jakiegokolwiek postanowienia. Był to bardzo niespokojny sen. Przyśniła mu się afrykańska wyprawa, w czasie której przeżył wiele kłopotów z krajowcami. Niepokojące obrazy pojawiały się w jego podświadomości. Słyszał ostrzegawcze bębnienie tam-tamów, a z gąszczu dżungli co chwila wychylali się uzbrojeni Murzyni. Naraz kroczący obok niego Smuga szybko podniósł karabin do ramienia. „Nie strzelaj" krzyknął Wilmowski, lecz Smuga nie słyszał wołania i naciskał spust raz za razem. Krajowcy grozili włóczniami. Teraz dopiero Wilmowski spostrzegł, że to nie Smuga, lecz Tomek strzelał do kryjących się za drzewami Murzynów. Wilmowski nagle zbudził się pod wpływem silnego wzruszenia. Uspokoił się; w izbie było już zupełnie jasno. Uzmysłowił sobie, że to wszystko było jedynie przykrym snem. Wtem usłyszał wyraźnie suche trzaski strzałów karabinowych.

„Raz, dwa, trzy" liczył cicho zastanawiając się, co ma oznaczać ta kanonada. Powoli ogarniał go coraz większy niepokój. Odruchowo spojrzał w kierunku posłania Tomka. Było puste. Nie ujrzał również ułożonych wieczorem przez syna przy posłaniu sztucera i rewolweru. W dali wciąż rozlegały się strzały. Zimny pot pokrył czoło Wilmowskiego. Zerwał się na równe nogi, chwycił spod poduszki rewolwer i krzyknął:

- Alarm!

Łowcy porwali się z posłań, chwytając za broń. Wilmowski przerażony zawołał: - Tomek wyszedł z domu! To odgłos strzałów jego sztucera! Mężczyźni, tak jak zerwali się ze snu, wybiegli z domu z bronią w rękach. Rzucili się w kierunku, z którego dochodziły odgłosy strzałów. Zanim wyminęli domek zamieszkiwany przez Watsunga, wyszedł ku nim Clark całkowicie ubrany.

- Stójcie, do wszystkich diabłów! - powiedział stanowczo. Chwycił Wilmowskiego za ramię i zatrzymał na miejscu.

- Tomek wyszedł z domu! - wyrzucił z siebie Wilmowski jednym tchem. - To on strzela!

- Wiem o tym - odparł Clark - ale niech się pan uspokoi, z Watsungiem obserwujemy go przez lornetkę. Nic mu nie grozi. Wilmowski wolno opanował wzburzenie. Otarł ręką pot spływający z czoła.

- Zapomnieliśmy o nim wczoraj - westchnął ciężko, spoglądając na Smugę. - Należy mu się lanie za samowolę.

- Może lanie należałoby się komu innemu... to jeszcze rzecz do dyskusji - mruknął Clark. - Wejdźcie do domu. Zobaczycie coś ciekawego. Po chwili znaleźli się w małej izbie. Przy oknie ujrzeli Watsunga spoglądającego w dal przez lornetkę. Obok niego stał karabin oparty o ścianę.

- No i co? - krótko zapytał Clark.

- Bez zmiany - padła odpowiedź.

Clark podał lornetkę Wilmowskiemu mówiąc:

- Niech pan sam zobaczy, co porabia pański syn. Wilmowski spojrzał przez lornetkę i zdumiał się. Ujrzał Tomka popisującego się celnością strzałów przed grupką zaintrygowanych Australijczyków.

- Zwariował chłopak! - orzekł gniewnie.

- Co on robi? - zaciekawił się Smuga.

- Urządził popis strzelecki dla młodych krajowców - wyjaśnił Clark. - Przedtem zaś zjadł śniadanie w towarzystwie nowych znajomych.

- Co pan mówi? - nie dowierzał Wilmowski.

- To, co pan słyszy. Od kilku dni, na skutek wzburzenia krajowców, zachowujemy dużą ostrożność. Czuwamy na zmianę. O świcie nadeszła moja kolej. Spostrzegłem zaraz tych młodych Australijczyków. Są oni na pewno wywiadowcami koczujących w okolicy plemion. Kiedy zobaczyłem Tomka idącego do nich z torbą konserw i sztucerem na ramieniu, omal nie uczyniłem tego, co i wy w pierwszej chwili chcieliście zrobić. Już miałem wybiec, by zatrzymać go, gdy przyszła mi pewna myśl do głowy.

- Już wiem - domyślił się Wilmowski. - Był pan ciekaw, czy uda mu się zaprzyjaźnić z krajowcami.

- O to mi właśnie chodziło! Zawołałem Watsunga, po czym, trzymając broń w pogotowiu, obserwowaliśmy go nie widziani przez nikogo. Jakoś musiał dogadać się z Australijczykami, wkrótce bowiem wspólnie zjedli śniadanie. Potem Tomek rozpoczął popisy, strzelając do pustych blaszanek i bawi w ten sposób krajowców do tej pory.

- Czy to na pewno są zwiadowcy? - zapytał Smuga.

- Z całą pewnością! - potwierdził Clark. - Przypuszczaliśmy, że usłyszycie strzały. Byłem gotów pójść powiadomić was o wszystkim, ale tymczasem sami już wybiegliście z domu.

- Ciekawe, co z tego wyniknie? - zastanowił się Smuga.

- Jedno jest pewne - odezwał się milczący dotąd Bentley - jeżeli Tomek nic pomoże nam w tej głupiej sytuacji, to na pewno nie przyniesie szkody. Trzeba, mimo wszystko, zwracać na niego baczniejszą uwagę. Wilmowski powtórzył im teraz nocną rozmowę z synem.

- Nigdy nie przypuszczałem, że taki będzie jej skutek - zakończył. - Co wypada nam uczynić w tej chwili?

- Obserwujmy Tomka i czekajmy cierpliwie - zaproponował Clark. -Wydaje mi się, że zabawa dobiega końca. Australijczycy wygaszają ogień.

Po chwili odłożył lornetkę.

- Tomek powraca do domu. Zrobimy mu małą niespodziankę - oznajmił.

Tomek szedł wolnym krokiem, a grupa krajowców oddalała się ku skalistym wzgórzom. Kiedy chłopiec przechodził obok domku, Clark wychylił się oknem.

- Dzień dobry! Widzę, że lubisz poranne spacery! - powitał Tomka.

- Dzień dobry panu! Owszem, lubię. Nie byłem jednak na spacerze -odparł Tomek.

- Może wstąpisz na śniadanie - zaproponował Clark.

- Muszę pójść do domu. Ojciec na pewno zbudzi się zaraz i będzie o mnie niespokojny.

- Wstąp chociaż na chwilę. Powiesz mi przy okazji, o czym rozmawiałeś tak długo z tymi młodymi Australijczykami - nalegał Clark, tłumiąc ogarniającą go wesołość.

- Jeśli chodzi tylko o to, wstąpię na chwilę - zgodził się Tomek. Wszedł do mieszkania; zaraz też stanął zdumiony nieoczekiwanym widokiem. Ubrani całkowicie Clark i Watsung otoczeni byli gromadą półnagich mężczyzn. Tomek powiódł wzrokiem po ich bosych stopach oraz owłosionych łydkach, spojrzał na dłonie zaciśnięte na karabinach i rewolwerach. Poważny, skupiony wyraz twarzy stojących w milczeniu mężczyzn stanowił tak wielki kontrast z ich „ubiorem", że Tomek po prostu nie wytrzymał i parsknął głośnym śmiechem.

Dopiero teraz łowcy zaczęli przyglądać się sobie wzajemnie. Zrozumieli komizm niecodziennej sceny. Pierwszy roześmiał się bosman Nowicki, po nim Bentley, Smuga, a w końcu wszystkich ogarnęła wielka wesołość.

Wilmowski nie uległ ogólnemu nastrojowi. Rozgniewany był na syna za lekkomyślne oddalenie się z farmy. Poprosił więc wszystkich o spokój, a potem zwrócił się do chłopca:

- Co ty wyprawiasz, do licha? Wytłumacz się, i to natychmiast! Tomek zdziwiony spojrzał na ojca, po czym odparł urażonym głosem:

- Co ja wyprawiam? Nic! Jeśli chcieliście mnie przestraszyć przebierając się za krajowców, to nie udało się wam! To są naprawdę bardzo mili ludzie, a poza tym zapomnieliście pomalować się na czarno! - zakończył triumfująco. Wilmowski spojrzał bezradnie na resztę towarzyszy z trudem tłumiących wesołość. Znów przybrał surowy wyraz twarzy i powiedział ostrym tonem:

- Dlaczego wyszedłeś poza obręb farmy bez pozwolenia pana Smugi? Słyszałeś chyba wyraźnie wydany wczoraj rozkaz?

Dopiero teraz Tomek zorientował się w sytuacji. Spoważniał natychmiast i odparł:

- Rozkaz słyszałem, ale...

- Ale uważałeś, że on ciebie nie dotyczy? - przerwał mu Wilmowski.

- Wcale tak nie uważałem!

- Wytłumacz się ze swego postępowania - gniewnie polecił ojciec.

- Musiałem wyjść na chwilę - zaczął Tomek niepewnym głosem. - Ubrałem się więc i wyszedłem. Wracając do domu, spostrzegłem w pobliżu grupkę chłopców. Byli to krajowcy. Spoglądali na mnie z zaciekawieniem. Wtedy właśnie przyszła mi do głowy wspaniała myśl, żeby z nimi porozmawiać i wytłumaczyć, po co tu przyjechaliśmy. Wróciłem do domu, aby poprosić pana Smugę o pozwolenie, ale wszyscy jeszcze mocno spali. Zabrałem trochę konserw i sucharów. Wydawało mi się, że o tak wczesnej porze ci chłopcy mogą być głodni. Nie zapomniałem również o koniecznej ostrożności. Zabrałem sztucer i dopiero wtedy udałem się w kierunku Australijczyków. Nie chciałem oddalać się zbytnio od domu. Usiadłem więc na ziemi, otworzyłem puszkę z konserwami. Zacząłem jeść. Wtedy oni powoli zbliżyli się do mnie i obstąpili kołem. Poprosiłem, aby zjedli ze mną śniadanie. Niektórzy z nich znali sporo słów angielskich, więc wkrótce wywiązała się między nami pogawędka.

- O czym rozmawialiście? - zapytał Bentley, gdy Tomek przerwał sprawozdanie dla nabrania tchu.

- Zapytałem ich najpierw, czy widzieli słonia? - odparł Tomek. - Bo tak naprawdę to nie wiedziałem, co mam mówić, żeby ich nie obrazić. Okazało się, że oni nie wiedzieli, co to jest słoń. Pokazałem im moją fotografię na słoniu: oni bardzo się dziwili. Ponieważ wydało mi się, że to ich ciekawi, pokazałem im również zdjęcie zastrzelonego tygrysa. Zapytali mnie, gdzie można obejrzeć takie dziwne zwierzęta. Wyjaśniłem, że słonia przywieźliśmy do ogrodu zoologicznego w Melbourne. Potem opowiedziałem także o zastrzeleniu tygrysa. To im się bardzo podobało. Zapytali mnie, dlaczego chcemy jedne zwierzęta zabierać, a inne przywozimy. Wtedy odrzekłem, że ludzie w Europie lubią oglądać różne zwierzęta w specjalnych ogrodach i płacą nawet za to pieniądze. Wydawało im się to bardzo dziwne. Mówili, że tacy ludzie mogą przecież tu przyjechać i bez opłaty przygląda się kangurom. Wytłumaczyłem wtedy, że wielu Europejczyków nie może pozwolić sobie na podróż do Australii, tak jak większość Australijczyków nie może pojechać do Europy. Dlatego też przywieźliśmy słonia, którego każdy może obejrzeć w Melbourne, a stąd chcemy zabrać kilka żywych kangurów i emu, które potem będziemy pokazywali u nas w ogrodzie zoologicznym.

- Jak krajowcy na to zareagowali? - żywo zapytał Clark.

- Najpierw bardzo się z tego śmiali - odpowiedział Tomek. - Potem orzekli, że jest to bardzo zabawny sposób zdobywania pieniędzy; nawet o wiele lepszy, niż ciężka praca wykonywana w miastach przez białych ludzi. Wyjaśniłem im wówczas, że mogą również otrzymać pieniądze, jeśli pomogą nam schwytać parę kangurów i emu. Nie rozumiałem, co oni mówili między sobą, ale potem jeden z nich oznajmił, że przed zachodem słońca powiadomią nas, czy wezmą udział w chwytaniu zwierząt. W końcu zapytali mnie, czy zawsze trafiam do celu z mego sztucera? Zrobiliśmy próbę. Podrzucali w górę puste blaszanki, a ja, ku ich wielkiej uciesze, trafiałem za każdym strzałem. To już było wszystko. Pożegnaliśmy się i wróciłem do domu.

- Czy jesteś pewny, że obiecali powiadomić nas, co postanowią w sprawie polowania? - indagował Clark.

- Na pewno tak powiedzieli - potwierdził Tomek.

- To dobrze - ucieszył się Clark, - A teraz moi panowie przestańmy męczyć naszego młodego łowcę i czekajmy cierpliwie do zachodu słońca. Kto wie, czy przypadkiem nie oddał nam wszystkim dużej przysługi?

- Co myślisz o tym Tony? - zwrócił się Bentley do tropiciela.

- Myślę, że Mała Głowa jest bardzo mądra! - mruknął Tony z uznaniem.

- Wobec tego zapraszamy teraz pana Clarka i Watsunga na śniadanie - zaproponował Wilmowski - a Mała Głowa niech więcej nie robi takich niespodzianek. Jeszcze raz wszyscy wybuchnęli śmiechem.

Przez cały dzień łowcy oczekiwali na odpowiedź krajowców. Dopiero tuż przed zachodem słońca do farmy przybyło kilku Australijczyków. W imieniu trzech plemion wyrazili zgodę na udział w polowaniu. Obdarzeni różnymi podarunkami odeszli zadowoleni.

- Więc dobrze postąpiłem nie przeszkadzając Tomkowi w zetknięciu się z krajowcami - powiedział Clark po ich odejściu. - Jestem przekonany, że pomysł przywożenia jednych zwierząt, a wywożenia innych wydał im się bardzo zabawny i przekonał zarazem o braku ukrytych zamiarów z naszej strony.

- Muszę przyznać, że tym razem Tomek naprawdę spisał się dobrze - orzekł Wilmowski. - Obawiałem się tych pertraktacji z krajowcami. - Jedno nieostrożne słowo może popsuć wszystko. Tomek na pewno zasłużył na pochwałę - przyznał Clark.

WIELKIE ŁOWY NA KANGURY

Wieczorem tego dnia dwaj pracownicy Clarka powrócili z dłuższego objazdu pastwisk. Sama hodowla owiec, z wyjątkiem okresu postrzyżyn, nie wymagała zbyt wielkiego nakładu pracy. Clark bowiem nie szczędził znacznych wydatków pieniężnych na ogrodzenie płotem z drucianej siatki najlepszych obszarów, aby w ten sposób zabezpieczyć owce przed napaściami dzikich psów dingo i jednocześnie zapobiec inwazji króliczej. Drapieżne dingo łatwiej było utrzymać w ryzach, urządzając na nie od czasu do czasu polowania. Gorszym natomiast wrogiem od nich oraz częstej posuchy były małe króliki, które z pięciu sztuk przywiezionych po raz pierwszy do Australii w 1788 roku, rozmnożyły się w milionowe stada i wyjadały najlepszą trawę. Oczywiście Clark ze swymi pracownikami kontrolowali systematycznie stan ogrodzenia, by natychmiast naprawić spostrzeżone szkody. Ponadto pomysłowy hodowca skupował od krajowców koczujących wokół farmy skórki królicze, które potem, z pewnym nawet zyskiem, odsprzedawał handlarzom. Dzięki temu dość skutecznie zapobiegał rozprzestrzenianiu się plagi szkodliwych małych gryzoni. Urządziwszy się praktycznie, nie musiał poświęcać hodowli wiele czasu. Obecnie powrót pracowników z objazdu z pomyślnymi wieściami umożliwił mu wzięcie udziału w przygotowaniach do wielkich łowów, które dla niego stanowiły przyjemną rozrywkę.

Przede wszystkim opracowano plan działania. Wilmowski zakupił od Clarka kilka koni do jazdy wierzchem oraz inne do ciągnienia wozów podróżnych. Tomek otrzymał australijskiego kuca, zwanego tutaj „pony". Według zapewnień Clarka, był to mądry i wytrzymały wierzchowiec. W myśl ułożonego planu łowcy postanowili jak najszybciej rozejrzeć się w okolicy, wybranej przez tropiciela na teren polowania. Nazajutrz o wschodzie słońca Wilmowski, Smuga, Bentley i Tomek gotowi byli do wyruszenia na wycieczkę rozpoznawczą. Właśnie kończyli śniadanie, gdy usłyszeli tętent i parskanie koni. Tomek natychmiast podbiegł do okna. Przed domem Tony przywiązywał wierzchowce do drewnianej poprzeczki umocowanej na dwóch słupkach.

- Tony już przywiódł nasze konie! Możemy wyruszyć na wywiad - radośnie poinformował towarzyszy.

- Wobec tego nie traćmy czasu, panowie. Potem słońce więcej da się nam we znaki - powiedział Wilmowski, powstając od stołu.

Szybko objuczono jednego konia sprzętem obozowym oraz zapasem żywności, po czym łowcy dosiedli wierzchowców. Tomek we wszystkim starał się naśladować dorosłych mężczyzn. Nie okazywał więc swego niezwykłego podniecenia. Z jak największą powagą przytroczył do łęku siodła sztucer, a następnie wskoczył na pony.

Sztuczna powaga Tomka bawiła łowców. Wilmowski i Smuga wymieniali porozumiewawcze spojrzenia, obserwując jego zachowanie. W tej chwili bosman Nowicki wyszedł przed dom. Zaledwie ujrzał nienaturalną minę młodego przyjaciela, zaraz schwycił kuca za uzdę. Prawdopodobnie nie dostrzegł ostrzegawczych znaków Wilmowskiego, który od razu wyczuł, co żartobliwy marynarz ma zamiar uczynić, gdyż odezwał się, udając wielką powagę:

- Słuchaj no, brachu, chyba nie od parady zabierasz na tę wycieczkę swoją pukawkę? Mój bosmański żołądek dopomina się gwałtownie o pieczeń z młodego kangura. Wprawdzie Watsung gada, że suche i łykowate mięso torbiastych skoczków jest do niczego, ale myślę, iż będzie ono lepsze od tych chińskich przysmaków, którymi uwziął się nas karmić. Pokaż teraz co potrafisz!

- Postaram się, panie bosmanie odparł Tomek pewnym tonem.

- Mógłbyś sam zamienić się w kangura, ty... morska foko - mruknął Wilmowski. Nie był bowiem zadowolony z podsuwania Tomkowi pomysłów mogących grozić mu jakimś niebezpieczeństwem.

Ruszyli w bezdrożny step. Wypoczęte konie rwały rączo, toteż wkrótce zabudowania farmy zniknęły za zakrętem. W dali przed nimi, na zachodzie, widniał rozległy łańcuch niezbyt wysokich wzgórz, poprzerywanych dolinami; w kierunku wschodnim rozciągał się szeroki, suchy step, porosły żółkniejącą trawą. Co pewien czas Tomek unosił się w strzemionach, aby ujrzeć kraniec olbrzymiej równiny, lecz chociaż jechali już około trzech godzin, step nadal sięgał linii horyzontu. Gdzieniegdzie napotykano rosnące samotnie, skąpo ulistnione, pokryte żółtym kwieciem drzewa akacjowe lub eukaliptusy o skórzastych liściach, nie dające niemal zupełnie cienia.

Słońce przygrzewało dość mocno. Jechali teraz stępa, aby niepotrzebnie nie forsować koni. Tomek nie zwracał uwagi na rozmowę swych towarzyszy. Pilnie rozglądał się po stepie. W pewnej chwili wydało mu się, że wśród zielonożółtej trawy spostrzega jakieś nieforemne, czerwone kształty.

- Uwaga, panowie! Widzę dzikie zwierzęta! Patrzcie, patrzcie tam! -krzyknął stając w strzemionach.

Jeźdźcy spojrzeli we wskazanym kierunku. W odległości około dwustu metrów ujrzeli żółtoczerwone sylwetki zwierząt, których powolny chód sprawiał wrażenie ciężkiego, niezdarnego utykania. Dziwne stwory jeszcze nie zwietrzyły zbliżających się pod wiatr ludzi. Bentley ruchem ręki nakazał towarzyszom milczenie. Za jego przykładem przynaglili konie: ruszyli galopem. Wkrótce znacznie przybliżyli się do żerującego stada. Widać już było wyraźnie charakterystyczną budowę zwierząt, których tułowia stawały się od przodu ku tyłowi coraz grubsze. Od razu też spostrzegało się silny rozwój tylnych nóg, w porównaniu z piersiami i szczupłą głową.

Naraz jedno zwierzę stanęło „słupka" na tylnych nogach. Odwróciło swój łebek, przypominający nieco głowę jelenia, a jednocześnie głowę zająca, w kierunku jeźdźców po czym błyskawicznie zaczęło uciekać dużymi skokami. Na to jakby hasło wszystkie zwierzęta pomknęły w step. Teraz uwidoczniły dalsze charakterystyczne cechy swej budowy i oryginalnego poruszania się. Gdy żerowały, opierały się na „dłoniach" przednich kończyn, a następnie podciągały ku przodowi tylną część ciała jakby podskokiem, przy czym nogi tylne wyrzucały przed przednie, omijając je. W biegu natomiast ich słabe przednie kończyny przestawały odgrywać jakąkolwiek rolę; posługując się jedynie potężnie zbudowanymi tylnymi nogami oraz długim, mocnym ogonem skakały opisując w powietrzu wielkie łuki i umykały z dużą szybkością.

Tomek nie miał już żadnych wątpliwości. Zbyt wiele słyszał przecież o tych zwierzętach, aby nie poznać ich teraz po tak znamiennych cechach.

- Kangury! To są kangury! - zawołał podniecony. - Pędźmy!

- Niepotrzebnie straszylibyśmy je tylko, ponieważ nie jesteśmy w tej chwili przygotowani do łowów - zaoponował Bentley.

Łowcy zwolnili bieg wierzchowców. Tomek posmutniał. Bentley zaraz go pocieszył:

- Nie żałuj, mój drogi, zmarnowanej okazji. Będziesz miał możność przyjrzeć się dokładnie podczas łowów różnym gatunkom kangurów.

Tomek zaraz ożywił się i odparł:

- Słyszałem od pana już na statku, że mamy chwytać kangury czerwone, szare i skalne. Czyżby jeszcze istniały i inne gatunki?

Bentley zawsze chętnie gawędził z roztropnym Tomkiem, a poza tym zoologia była jego ulubionym tematem rozmów, więc też skwapliwie wyjaśnił:

- Oczywiście, mój chłopcze! Przecież rodzina zwierząt workowatych skaczących obejmuje szereg podrodzin. Pierwsza z nich stanowi przejście od torbaczy łażących po drzewach do skaczących. Reprezentantami jej są: najlepiej znany kangur piżmowy o długości do czterdziestu paru centymetrów, żyjący w Queenslandzie (42), szczur kangurowy, zasiedziały w Nowej Południowej Walii, Wiktorii, Australii Południowej i Tasmanii oraz szczur oposumowaty spotykany na całym naszym, kontynencie z wyjątkiem jego części północnej. Podrodzina kangurów właściwych liczy wiele gatunków dość różniących się pod względem wielkości. Obok olbrzymów świata torbaczy spotkasz gatunki zaledwie wielkości królika. To zapewne wiesz, że ojczyzną kangurów jest Australia i sąsiednie wyspy, a ulubionym ich środowiskiem - obszerne stepy trawiaste.

42 Patrz na mapę zamieszczoną w książce.


Part 9 Частина 9

- Muszę was niestety powiadomić o sytuacji, jaka od kilku dni wytworzyła się w naszym osiedlu - zagadnął Clark. - Otóż wśród krajowców koczujących w okolicy rozeszła się wieść o zamierzonych wielkich łowach. Dowiedzieli się o tym od Tony'ego, który proponował im wzięcie udziału w obławie. Wiadomość o łowach wywołała wśród krajowców nieoczekiwane wzburzenie. Odmawiają podobno swej pomocy. Ze względu na to, że przebywają w okolicy w znacznej liczbie, powinniśmy zachować pewną ostrożność. Nie radzę wychodzić pojedynczo z osiedla. Oczywiście należy również pamiętać o zabieraniu z sobą broni.

- Tony, czy słyszałeś, co mówił pan Clark? - zwrócił się Bentley do tropiciela.

- Słyszałem! Pan Clark dobrze mówi - odparł Tony.

- O co im chodzi? - pytał Bentley.

- Nie chcą wielkiego polowania białych ludzi w tych okolicach.

- Dlaczego? Przecież zapłacimy za pomoc!

- Oni boją się, że po tych łowach zniknie cała zwierzyna.

- Czy wyjaśniłeś, że mamy zamiar schwytać tytko kilkanaście sztuk żywych zwierząt?

- Właśnie to im się nie podoba - odpowiedział Tony. - Mówią, że chwytanie żywych zwierząt jest jakimś nowym podstępem białych ludzi. Nie godzą się na to. Oni mówią tak: „najpierw biali zabiorą zwierzynę, a potem zagarną całą ziemię i wybudują miasto". Mówią, że biali zawsze tak postępują.

- Tony, przecież już brałeś udział w tylu wyprawach i wiesz najlepiej, o co nam chodzi - zafrasował się Bentley.

- Wiem, ale oni mi nie wierzą, bo jestem z wami.

- Co pan powie na to? - rzekł Bentley spoglądając na Wilmowskiego.

- W czasie wypraw niejednokrotnie spotykałem się z nieprzyjaznym przyjęciem przez krajowców - spokojnie odpowiedział Wilmowski. - Postaramy się przekonać ich, że są w błędzie.

- W każdym razie należy zachować konieczne środki ostrożności - doradzał Clark. – O wypadek nietrudno.

- Zgadzam się z panem całkowicie - potwierdził Wilmowski, a zwracając się do Smugi, dodał: - Słuchaj, Janku, ty odpowiadasz za nasze bezpieczeństwo. Musisz wydać odpowiednie zarządzenia, ja natomiast postaram się jakoś ułożyć z krajowcami. Smuga natychmiast zwołał wszystkich uczestników wyprawy i powiadomił ich o konieczności zachowania daleko posuniętej ostrożności. Na zakończenie powiedział:

- Od tej chwili nikomu nie wolno wychodzić z domu bez broni ani też wydalać się poza obręb stacji bez mego pozwolenia. Jeżeli zajdzie potrzeba, będziemy wystawiali przed domem warty. Przede wszystkim jednak uprzedzam, że broni należy użyć jedynie w razie napaści grożącej utratą życia. Jestem pewny, że Wilmowski, jak zwykle, opanuje sytuację i przekona krajowców o bezpodstawności plotek.

Wkrótce wszyscy udali się na spoczynek. Cisza zapanowała w małym osiedlu. Wilmowski długo nie mógł zasnąć. Jako kierownik wyprawy odpowiedzialny był za pomyślne przeprowadzenie łowów. Plotka krążąca wśród krajowców mogła spowodować wiele kłopotu. Jeśli odmówią udziału w łowach, sytuacja stanie się naprawdę ciężka. Nie będzie można urządzić obławy na szybkonogie kangury i strusie emu. W pewnej chwili jego rozmyślania przerwał szept Tomka:

- Nie śpisz jeszcze, tatusiu?

- Nie śpię - cicho odparł Wilmowski. - Widzę, że i ty nie możesz usnąć. Późno już...

- Myślę o tym, co powiedział pan Clark. Dlaczego krajowcy nie wierzą Tony'emu?

- Nie wierzą mu, ponieważ przebywa wśród białych ludzi. Mają mu to za złe.

- Przecież on nie robi nic złego - zdziwił się Tomek.

- To nie jest takie proste, Tomku. Oni uważają, że Tony pracuje dla nas na ich niekorzyść.

- W jaki sposób przekonamy krajowców o naszych dobrych zamiarach?

- Muszę im to jakoś po przyjacielsku wytłumaczyć, by przełamać nieufność, a teraz śpij, jest już bardzo późno.

- Dobrze, postaram się usnąć. Dobranoc, tatusiu! Tomek odwrócił się do ściany. Wilmowski wkrótce zasnął, nie powziąwszy jakiegokolwiek postanowienia. Był to bardzo niespokojny sen. Przyśniła mu się afrykańska wyprawa, w czasie której przeżył wiele kłopotów z krajowcami. Niepokojące obrazy pojawiały się w jego podświadomości. Słyszał ostrzegawcze bębnienie tam-tamów, a z gąszczu dżungli co chwila wychylali się uzbrojeni Murzyni. Naraz kroczący obok niego Smuga szybko podniósł karabin do ramienia. „Nie strzelaj" krzyknął Wilmowski, lecz Smuga nie słyszał wołania i naciskał spust raz za razem. Krajowcy grozili włóczniami. Teraz dopiero Wilmowski spostrzegł, że to nie Smuga, lecz Tomek strzelał do kryjących się za drzewami Murzynów. Wilmowski nagle zbudził się pod wpływem silnego wzruszenia. Uspokoił się; w izbie było już zupełnie jasno. Uzmysłowił sobie, że to wszystko było jedynie przykrym snem. Wtem usłyszał wyraźnie suche trzaski strzałów karabinowych.

„Raz, dwa, trzy" liczył cicho zastanawiając się, co ma oznaczać ta kanonada. Powoli ogarniał go coraz większy niepokój. Odruchowo spojrzał w kierunku posłania Tomka. Było puste. Nie ujrzał również ułożonych wieczorem przez syna przy posłaniu sztucera i rewolweru. W dali wciąż rozlegały się strzały. Zimny pot pokrył czoło Wilmowskiego. Zerwał się na równe nogi, chwycił spod poduszki rewolwer i krzyknął:

- Alarm!

Łowcy porwali się z posłań, chwytając za broń. Wilmowski przerażony zawołał: - Tomek wyszedł z domu! To odgłos strzałów jego sztucera! Mężczyźni, tak jak zerwali się ze snu, wybiegli z domu z bronią w rękach. Rzucili się w kierunku, z którego dochodziły odgłosy strzałów. Zanim wyminęli domek zamieszkiwany przez Watsunga, wyszedł ku nim Clark całkowicie ubrany.

- Stójcie, do wszystkich diabłów! - powiedział stanowczo. Chwycił Wilmowskiego za ramię i zatrzymał na miejscu.

- Tomek wyszedł z domu! - wyrzucił z siebie Wilmowski jednym tchem. - To on strzela!

- Wiem o tym - odparł Clark - ale niech się pan uspokoi, z Watsungiem obserwujemy go przez lornetkę. Nic mu nie grozi. Wilmowski wolno opanował wzburzenie. Otarł ręką pot spływający z czoła.

- Zapomnieliśmy o nim wczoraj - westchnął ciężko, spoglądając na Smugę. - Należy mu się lanie za samowolę.

- Może lanie należałoby się komu innemu... to jeszcze rzecz do dyskusji - mruknął Clark. - Wejdźcie do domu. Zobaczycie coś ciekawego. Po chwili znaleźli się w małej izbie. Przy oknie ujrzeli Watsunga spoglądającego w dal przez lornetkę. Obok niego stał karabin oparty o ścianę.

- No i co? - krótko zapytał Clark.

- Bez zmiany - padła odpowiedź.

Clark podał lornetkę Wilmowskiemu mówiąc:

- Niech pan sam zobaczy, co porabia pański syn. Wilmowski spojrzał przez lornetkę i zdumiał się. Ujrzał Tomka popisującego się celnością strzałów przed grupką zaintrygowanych Australijczyków.

- Zwariował chłopak! - orzekł gniewnie.

- Co on robi? - zaciekawił się Smuga.

- Urządził popis strzelecki dla młodych krajowców - wyjaśnił Clark. - Przedtem zaś zjadł śniadanie w towarzystwie nowych znajomych.

- Co pan mówi? - nie dowierzał Wilmowski.

- To, co pan słyszy. Od kilku dni, na skutek wzburzenia krajowców, zachowujemy dużą ostrożność. Czuwamy na zmianę. O świcie nadeszła moja kolej. Spostrzegłem zaraz tych młodych Australijczyków. Są oni na pewno wywiadowcami koczujących w okolicy plemion. Kiedy zobaczyłem Tomka idącego do nich z torbą konserw i sztucerem na ramieniu, omal nie uczyniłem tego, co i wy w pierwszej chwili chcieliście zrobić. Już miałem wybiec, by zatrzymać go, gdy przyszła mi pewna myśl do głowy.

- Już wiem - domyślił się Wilmowski. - Był pan ciekaw, czy uda mu się zaprzyjaźnić z krajowcami.

- O to mi właśnie chodziło! Zawołałem Watsunga, po czym, trzymając broń w pogotowiu, obserwowaliśmy go nie widziani przez nikogo. Jakoś musiał dogadać się z Australijczykami, wkrótce bowiem wspólnie zjedli śniadanie. Potem Tomek rozpoczął popisy, strzelając do pustych blaszanek i bawi w ten sposób krajowców do tej pory.

- Czy to na pewno są zwiadowcy? - zapytał Smuga.

- Z całą pewnością! - potwierdził Clark. - Przypuszczaliśmy, że usłyszycie strzały. Byłem gotów pójść powiadomić was o wszystkim, ale tymczasem sami już wybiegliście z domu.

- Ciekawe, co z tego wyniknie? - zastanowił się Smuga.

- Jedno jest pewne - odezwał się milczący dotąd Bentley - jeżeli Tomek nic pomoże nam w tej głupiej sytuacji, to na pewno nie przyniesie szkody. Trzeba, mimo wszystko, zwracać na niego baczniejszą uwagę. Wilmowski powtórzył im teraz nocną rozmowę z synem.

- Nigdy nie przypuszczałem, że taki będzie jej skutek - zakończył. - Co wypada nam uczynić w tej chwili?

- Obserwujmy Tomka i czekajmy cierpliwie - zaproponował Clark. -Wydaje mi się, że zabawa dobiega końca. Australijczycy wygaszają ogień.

Po chwili odłożył lornetkę.

- Tomek powraca do domu. Zrobimy mu małą niespodziankę - oznajmił.

Tomek szedł wolnym krokiem, a grupa krajowców oddalała się ku skalistym wzgórzom. Kiedy chłopiec przechodził obok domku, Clark wychylił się oknem.

- Dzień dobry! Widzę, że lubisz poranne spacery! - powitał Tomka.

- Dzień dobry panu! Owszem, lubię. Nie byłem jednak na spacerze -odparł Tomek.

- Może wstąpisz na śniadanie - zaproponował Clark.

- Muszę pójść do domu. Ojciec na pewno zbudzi się zaraz i będzie o mnie niespokojny.

- Wstąp chociaż na chwilę. Powiesz mi przy okazji, o czym rozmawiałeś tak długo z tymi młodymi Australijczykami - nalegał Clark, tłumiąc ogarniającą go wesołość.

- Jeśli chodzi tylko o to, wstąpię na chwilę - zgodził się Tomek. Wszedł do mieszkania; zaraz też stanął zdumiony nieoczekiwanym widokiem. Ubrani całkowicie Clark i Watsung otoczeni byli gromadą półnagich mężczyzn. Tomek powiódł wzrokiem po ich bosych stopach oraz owłosionych łydkach, spojrzał na dłonie zaciśnięte na karabinach i rewolwerach. Poważny, skupiony wyraz twarzy stojących w milczeniu mężczyzn stanowił tak wielki kontrast z ich „ubiorem", że Tomek po prostu nie wytrzymał i parsknął głośnym śmiechem.

Dopiero teraz łowcy zaczęli przyglądać się sobie wzajemnie. Zrozumieli komizm niecodziennej sceny. Pierwszy roześmiał się bosman Nowicki, po nim Bentley, Smuga, a w końcu wszystkich ogarnęła wielka wesołość.

Wilmowski nie uległ ogólnemu nastrojowi. Rozgniewany był na syna za lekkomyślne oddalenie się z farmy. Poprosił więc wszystkich o spokój, a potem zwrócił się do chłopca:

- Co ty wyprawiasz, do licha? Wytłumacz się, i to natychmiast! Tomek zdziwiony spojrzał na ojca, po czym odparł urażonym głosem:

- Co ja wyprawiam? Nic! Jeśli chcieliście mnie przestraszyć przebierając się za krajowców, to nie udało się wam! To są naprawdę bardzo mili ludzie, a poza tym zapomnieliście pomalować się na czarno! - zakończył triumfująco. Wilmowski spojrzał bezradnie na resztę towarzyszy z trudem tłumiących wesołość. Znów przybrał surowy wyraz twarzy i powiedział ostrym tonem:

- Dlaczego wyszedłeś poza obręb farmy bez pozwolenia pana Smugi? Słyszałeś chyba wyraźnie wydany wczoraj rozkaz?

Dopiero teraz Tomek zorientował się w sytuacji. Spoważniał natychmiast i odparł:

- Rozkaz słyszałem, ale...

- Ale uważałeś, że on ciebie nie dotyczy? - przerwał mu Wilmowski.

- Wcale tak nie uważałem!

- Wytłumacz się ze swego postępowania - gniewnie polecił ojciec.

- Musiałem wyjść na chwilę - zaczął Tomek niepewnym głosem. - Ubrałem się więc i wyszedłem. Wracając do domu, spostrzegłem w pobliżu grupkę chłopców. Byli to krajowcy. Spoglądali na mnie z zaciekawieniem. Wtedy właśnie przyszła mi do głowy wspaniała myśl, żeby z nimi porozmawiać i wytłumaczyć, po co tu przyjechaliśmy. Wróciłem do domu, aby poprosić pana Smugę o pozwolenie, ale wszyscy jeszcze mocno spali. Zabrałem trochę konserw i sucharów. Wydawało mi się, że o tak wczesnej porze ci chłopcy mogą być głodni. Nie zapomniałem również o koniecznej ostrożności. Zabrałem sztucer i dopiero wtedy udałem się w kierunku Australijczyków. Nie chciałem oddalać się zbytnio od domu. Usiadłem więc na ziemi, otworzyłem puszkę z konserwami. Zacząłem jeść. Wtedy oni powoli zbliżyli się do mnie i obstąpili kołem. Poprosiłem, aby zjedli ze mną śniadanie. Niektórzy z nich znali sporo słów angielskich, więc wkrótce wywiązała się między nami pogawędka.

- O czym rozmawialiście? - zapytał Bentley, gdy Tomek przerwał sprawozdanie dla nabrania tchu.

- Zapytałem ich najpierw, czy widzieli słonia? - odparł Tomek. - Bo tak naprawdę to nie wiedziałem, co mam mówić, żeby ich nie obrazić. Okazało się, że oni nie wiedzieli, co to jest słoń. Pokazałem im moją fotografię na słoniu: oni bardzo się dziwili. Ponieważ wydało mi się, że to ich ciekawi, pokazałem im również zdjęcie zastrzelonego tygrysa. Zapytali mnie, gdzie można obejrzeć takie dziwne zwierzęta. Wyjaśniłem, że słonia przywieźliśmy do ogrodu zoologicznego w Melbourne. Potem opowiedziałem także o zastrzeleniu tygrysa. To im się bardzo podobało. Zapytali mnie, dlaczego chcemy jedne zwierzęta zabierać, a inne przywozimy. Wtedy odrzekłem, że ludzie w Europie lubią oglądać różne zwierzęta w specjalnych ogrodach i płacą nawet za to pieniądze. Wydawało im się to bardzo dziwne. Mówili, że tacy ludzie mogą przecież tu przyjechać i bez opłaty przygląda się kangurom. Wytłumaczyłem wtedy, że wielu Europejczyków nie może pozwolić sobie na podróż do Australii, tak jak większość Australijczyków nie może pojechać do Europy. Dlatego też przywieźliśmy słonia, którego każdy może obejrzeć w Melbourne, a stąd chcemy zabrać kilka żywych kangurów i emu, które potem będziemy pokazywali u nas w ogrodzie zoologicznym.

- Jak krajowcy na to zareagowali? - żywo zapytał Clark.

- Najpierw bardzo się z tego śmiali - odpowiedział Tomek. - Potem orzekli, że jest to bardzo zabawny sposób zdobywania pieniędzy; nawet o wiele lepszy, niż ciężka praca wykonywana w miastach przez białych ludzi. Wyjaśniłem im wówczas, że mogą również otrzymać pieniądze, jeśli pomogą nam schwytać parę kangurów i emu. Nie rozumiałem, co oni mówili między sobą, ale potem jeden z nich oznajmił, że przed zachodem słońca powiadomią nas, czy wezmą udział w chwytaniu zwierząt. W końcu zapytali mnie, czy zawsze trafiam do celu z mego sztucera? Zrobiliśmy próbę. Podrzucali w górę puste blaszanki, a ja, ku ich wielkiej uciesze, trafiałem za każdym strzałem. To już było wszystko. Pożegnaliśmy się i wróciłem do domu.

- Czy jesteś pewny, że obiecali powiadomić nas, co postanowią w sprawie polowania? - indagował Clark.

- Na pewno tak powiedzieli - potwierdził Tomek.

- To dobrze - ucieszył się Clark, - A teraz moi panowie przestańmy męczyć naszego młodego łowcę i czekajmy cierpliwie do zachodu słońca. Kto wie, czy przypadkiem nie oddał nam wszystkim dużej przysługi?

- Co myślisz o tym Tony? - zwrócił się Bentley do tropiciela.

- Myślę, że Mała Głowa jest bardzo mądra! - mruknął Tony z uznaniem.

- Wobec tego zapraszamy teraz pana Clarka i Watsunga na śniadanie - zaproponował Wilmowski - a Mała Głowa niech więcej nie robi takich niespodzianek. Jeszcze raz wszyscy wybuchnęli śmiechem.

Przez cały dzień łowcy oczekiwali na odpowiedź krajowców. Dopiero tuż przed zachodem słońca do farmy przybyło kilku Australijczyków. W imieniu trzech plemion wyrazili zgodę na udział w polowaniu. Obdarzeni różnymi podarunkami odeszli zadowoleni.

- Więc dobrze postąpiłem nie przeszkadzając Tomkowi w zetknięciu się z krajowcami - powiedział Clark po ich odejściu. - Jestem przekonany, że pomysł przywożenia jednych zwierząt, a wywożenia innych wydał im się bardzo zabawny i przekonał zarazem o braku ukrytych zamiarów z naszej strony.

- Muszę przyznać, że tym razem Tomek naprawdę spisał się dobrze - orzekł Wilmowski. - Obawiałem się tych pertraktacji z krajowcami. - Jedno nieostrożne słowo może popsuć wszystko. Tomek na pewno zasłużył na pochwałę - przyznał Clark.

WIELKIE ŁOWY NA KANGURY

Wieczorem tego dnia dwaj pracownicy Clarka powrócili z dłuższego objazdu pastwisk. Sama hodowla owiec, z wyjątkiem okresu postrzyżyn, nie wymagała zbyt wielkiego nakładu pracy. Clark bowiem nie szczędził znacznych wydatków pieniężnych na ogrodzenie płotem z drucianej siatki najlepszych obszarów, aby w ten sposób zabezpieczyć owce przed napaściami dzikich psów dingo i jednocześnie zapobiec inwazji króliczej. Drapieżne dingo łatwiej było utrzymać w ryzach, urządzając na nie od czasu do czasu polowania. Gorszym natomiast wrogiem od nich oraz częstej posuchy były małe króliki, które z pięciu sztuk przywiezionych po raz pierwszy do Australii w 1788 roku, rozmnożyły się w milionowe stada i wyjadały najlepszą trawę. Oczywiście Clark ze swymi pracownikami kontrolowali systematycznie stan ogrodzenia, by natychmiast naprawić spostrzeżone szkody. Ponadto pomysłowy hodowca skupował od krajowców koczujących wokół farmy skórki królicze, które potem, z pewnym nawet zyskiem, odsprzedawał handlarzom. Dzięki temu dość skutecznie zapobiegał rozprzestrzenianiu się plagi szkodliwych małych gryzoni. Urządziwszy się praktycznie, nie musiał poświęcać hodowli wiele czasu. Obecnie powrót pracowników z objazdu z pomyślnymi wieściami umożliwił mu wzięcie udziału w przygotowaniach do wielkich łowów, które dla niego stanowiły przyjemną rozrywkę.

Przede wszystkim opracowano plan działania. Wilmowski zakupił od Clarka kilka koni do jazdy wierzchem oraz inne do ciągnienia wozów podróżnych. Tomek otrzymał australijskiego kuca, zwanego tutaj „pony". Według zapewnień Clarka, był to mądry i wytrzymały wierzchowiec. W myśl ułożonego planu łowcy postanowili jak najszybciej rozejrzeć się w okolicy, wybranej przez tropiciela na teren polowania. Nazajutrz o wschodzie słońca Wilmowski, Smuga, Bentley i Tomek gotowi byli do wyruszenia na wycieczkę rozpoznawczą. Właśnie kończyli śniadanie, gdy usłyszeli tętent i parskanie koni. Tomek natychmiast podbiegł do okna. Przed domem Tony przywiązywał wierzchowce do drewnianej poprzeczki umocowanej na dwóch słupkach.

- Tony już przywiódł nasze konie! Możemy wyruszyć na wywiad - radośnie poinformował towarzyszy.

- Wobec tego nie traćmy czasu, panowie. Potem słońce więcej da się nam we znaki - powiedział Wilmowski, powstając od stołu.

Szybko objuczono jednego konia sprzętem obozowym oraz zapasem żywności, po czym łowcy dosiedli wierzchowców. Tomek we wszystkim starał się naśladować dorosłych mężczyzn. Nie okazywał więc swego niezwykłego podniecenia. Z jak największą powagą przytroczył do łęku siodła sztucer, a następnie wskoczył na pony.

Sztuczna powaga Tomka bawiła łowców. Wilmowski i Smuga wymieniali porozumiewawcze spojrzenia, obserwując jego zachowanie. W tej chwili bosman Nowicki wyszedł przed dom. Zaledwie ujrzał nienaturalną minę młodego przyjaciela, zaraz schwycił kuca za uzdę. Prawdopodobnie nie dostrzegł ostrzegawczych znaków Wilmowskiego, który od razu wyczuł, co żartobliwy marynarz ma zamiar uczynić, gdyż odezwał się, udając wielką powagę:

- Słuchaj no, brachu, chyba nie od parady zabierasz na tę wycieczkę swoją pukawkę? Mój bosmański żołądek dopomina się gwałtownie o pieczeń z młodego kangura. Wprawdzie Watsung gada, że suche i łykowate mięso torbiastych skoczków jest do niczego, ale myślę, iż będzie ono lepsze od tych chińskich przysmaków, którymi uwziął się nas karmić. Pokaż teraz co potrafisz!

- Postaram się, panie bosmanie odparł Tomek pewnym tonem.

- Mógłbyś sam zamienić się w kangura, ty... morska foko - mruknął Wilmowski. Nie był bowiem zadowolony z podsuwania Tomkowi pomysłów mogących grozić mu jakimś niebezpieczeństwem.

Ruszyli w bezdrożny step. Wypoczęte konie rwały rączo, toteż wkrótce zabudowania farmy zniknęły za zakrętem. W dali przed nimi, na zachodzie, widniał rozległy łańcuch niezbyt wysokich wzgórz, poprzerywanych dolinami; w kierunku wschodnim rozciągał się szeroki, suchy step, porosły żółkniejącą trawą. Co pewien czas Tomek unosił się w strzemionach, aby ujrzeć kraniec olbrzymiej równiny, lecz chociaż jechali już około trzech godzin, step nadal sięgał linii horyzontu. Gdzieniegdzie napotykano rosnące samotnie, skąpo ulistnione, pokryte żółtym kwieciem drzewa akacjowe lub eukaliptusy o skórzastych liściach, nie dające niemal zupełnie cienia.

Słońce przygrzewało dość mocno. Jechali teraz stępa, aby niepotrzebnie nie forsować koni. Tomek nie zwracał uwagi na rozmowę swych towarzyszy. Pilnie rozglądał się po stepie. W pewnej chwili wydało mu się, że wśród zielonożółtej trawy spostrzega jakieś nieforemne, czerwone kształty.

- Uwaga, panowie! Widzę dzikie zwierzęta! Patrzcie, patrzcie tam! -krzyknął stając w strzemionach.

Jeźdźcy spojrzeli we wskazanym kierunku. W odległości około dwustu metrów ujrzeli żółtoczerwone sylwetki zwierząt, których powolny chód sprawiał wrażenie ciężkiego, niezdarnego utykania. Dziwne stwory jeszcze nie zwietrzyły zbliżających się pod wiatr ludzi. Bentley ruchem ręki nakazał towarzyszom milczenie. Za jego przykładem przynaglili konie: ruszyli galopem. Wkrótce znacznie przybliżyli się do żerującego stada. Widać już było wyraźnie charakterystyczną budowę zwierząt, których tułowia stawały się od przodu ku tyłowi coraz grubsze. Od razu też spostrzegało się silny rozwój tylnych nóg, w porównaniu z piersiami i szczupłą głową.

Naraz jedno zwierzę stanęło „słupka" na tylnych nogach. Odwróciło swój łebek, przypominający nieco głowę jelenia, a jednocześnie głowę zająca, w kierunku jeźdźców po czym błyskawicznie zaczęło uciekać dużymi skokami. Na to jakby hasło wszystkie zwierzęta pomknęły w step. Teraz uwidoczniły dalsze charakterystyczne cechy swej budowy i oryginalnego poruszania się. Gdy żerowały, opierały się na „dłoniach" przednich kończyn, a następnie podciągały ku przodowi tylną część ciała jakby podskokiem, przy czym nogi tylne wyrzucały przed przednie, omijając je. W biegu natomiast ich słabe przednie kończyny przestawały odgrywać jakąkolwiek rolę; posługując się jedynie potężnie zbudowanymi tylnymi nogami oraz długim, mocnym ogonem skakały opisując w powietrzu wielkie łuki i umykały z dużą szybkością.

Tomek nie miał już żadnych wątpliwości. Zbyt wiele słyszał przecież o tych zwierzętach, aby nie poznać ich teraz po tak znamiennych cechach.

- Kangury! To są kangury! - zawołał podniecony. - Pędźmy!

- Niepotrzebnie straszylibyśmy je tylko, ponieważ nie jesteśmy w tej chwili przygotowani do łowów - zaoponował Bentley.

Łowcy zwolnili bieg wierzchowców. Tomek posmutniał. Bentley zaraz go pocieszył:

- Nie żałuj, mój drogi, zmarnowanej okazji. Będziesz miał możność przyjrzeć się dokładnie podczas łowów różnym gatunkom kangurów.

Tomek zaraz ożywił się i odparł:

- Słyszałem od pana już na statku, że mamy chwytać kangury czerwone, szare i skalne. Czyżby jeszcze istniały i inne gatunki?

Bentley zawsze chętnie gawędził z roztropnym Tomkiem, a poza tym zoologia była jego ulubionym tematem rozmów, więc też skwapliwie wyjaśnił:

- Oczywiście, mój chłopcze! Przecież rodzina zwierząt workowatych skaczących obejmuje szereg podrodzin. Pierwsza z nich stanowi przejście od torbaczy łażących po drzewach do skaczących. Reprezentantami jej są: najlepiej znany kangur piżmowy o długości do czterdziestu paru centymetrów, żyjący w Queenslandzie (42), szczur kangurowy, zasiedziały w Nowej Południowej Walii, Wiktorii, Australii Południowej i Tasmanii oraz szczur oposumowaty spotykany na całym naszym, kontynencie z wyjątkiem jego części północnej. Podrodzina kangurów właściwych liczy wiele gatunków dość różniących się pod względem wielkości. Obok olbrzymów świata torbaczy spotkasz gatunki zaledwie wielkości królika. To zapewne wiesz, że ojczyzną kangurów jest Australia i sąsiednie wyspy, a ulubionym ich środowiskiem - obszerne stepy trawiaste.

42 Patrz na mapę zamieszczoną w książce.