×

Usamos cookies para ayudar a mejorar LingQ. Al visitar este sitio, aceptas nuestras politicas de cookie.


image

Tomek w krainie kangurów - Alfred Szklarski, Part 7

Part 7

Już sam ten fakt napawał Tomka pewnym niepokojem, a teraz przypomniał mu o konieczności zetknięcia się z krajowcami podczas łowów. Polowanie miało przecież odbywać się na terenach jeszcze nie skolonizowanych. Tomek dotychczas znał rdzennych Australijczyków jedynie z fotografii w książkach. Nie wyglądali oni na nich przyjaźnie. Byli to zawsze półnadzy, ciemnobrunatni mężczyźni o silnie spłaszczonych nozdrzach, szerokich ustach i bujnym, wełnistym, czarnym uwłosieniu. Ciała ich pokrywały blizny po tatuażu i wymalowane białe pasy, w rękach dzierżyli dzidy bądź bumerangi. Szczególnie to ostatnie nie było zbyt zachęcające. Czyż nie mówiono powszechnie, że krajowcy australijscy należą do najbardziej dzikich i prymitywnych ludów świata?

„Ho, ho! Oni na pewno nie lubią białych ludzi - rozmyślał Tomek. - Cookowi nie udało się nawiązać z nimi kontaktu. Nie przyjęli nawet ofiarowanych im przez niego świecidełek, barwnego płótna i żywności! Czyż to nie Cook orzekł wtedy: niewątpliwie jedynym ich życzeniem było, abyśmy się czym prędzej wynieśli z ich ziemi". „Nawet nie dziwię się tym krajowcom! - monologował Tomek. - Któż mógłby życzyć sobie zawojowania własnego kraju przez najeźdźców?"

Tak rozumując, miał coraz więcej wątpliwości, w jaki sposób zostaną przyjęci przez tubylców. Skorzystał z pierwszej nadarzającej się ku temu okazji, by porozmawiać na ten temat z ojcem i Smugą.

- Mam pewne obawy, czy australijscy krajowcy zechcą nam pomagać w łowach - zagadnął. - Przecież oni prawdopodobnie nigdy nawet nie słyszeli o panu Hagenbecku, dla którego wyruszyliśmy na tę wyprawę po dzikie zwierzęta.

- Jestem tak samo pewny jak ty, że krajowcy australijscy nie znają Hagenbecka - odpowiedział Smuga - skoro jednak zaproponujemy im należyte wynagrodzenie, powinni zgodzić się na udział w polowaniu.

- Więc my ich po prostu wynajmiemy do pomocy w łowach? - zdumiał się Tomek.

- Tak właśnie mamy zamiar postąpić - wyjaśnił Smuga. - Niewątpliwie będzie to mniej kosztowne niż przewożenie odpowiedniej liczby ludzi z Europy. Podczas wszystkich naszych wypraw korzystamy z usług ludności miejscowej.

- Ciekaw jestem, czy Australijczycy dobrze odnoszą się do białych ludzi? - pytał Tomek, pragnąc do reszty rozwiać swe obawy.

- Nigdy nie słyszałem, aby prowadzili jakiekolwiek poważniejsze walki z osadnikami

- wtrącił Wilmowski. - Australijczycy są na ogół łagodni i bardzo gościnni, chociaż mieliby dość powodów do znienawidzenia kolonizatorów.

- A to dlaczego? - zdziwił się Tomek.

- Należy pamiętać, że w pierwszych latach osadnictwa doznali wielu krzywd. Tępiono ich bezlitośnie przy każdej okazji, racząc nawet zatrutą żywnością i wódką. Szczególnie okrutny los spotkał nieszczęsnych Tasmańczyków, których mordowano tak barbarzyńsko, że ostatnia Tasmanka zmarła już w 1876 roku.

- To naprawdę straszne - wyszeptał oburzony Tomek.

- Europejczycy nigdy nie przebierali w środkach zagarniając nowe kontynenty. Ludność miejscowa w każdym przypadku musiała ustępować im najlepsze ziemie i podporządkowywać się całkowicie ich woli lub ginąć. Krajowców, którzy mieli odwagę upominać się o swe słuszne prawa, mordowano bez litości, oskarżając o dzikość, wrogość i brak kultury. Tak się działo w Afryce, Ameryce oraz w Australii i Tasmanii.

- Jeszcze powiedz mi, tatusiu, ilu krajowców żyje obecnie w Australii? - dopytywał się chłopiec.

- Jest ich tam kilkadziesiąt tysięcy. Mieszkają przeważnie w głębi kontynentu oraz na terenach północno-zachodnich, najmniej nadających się do skolonizowania. Tomek uspokojony, z tym większym zainteresowaniem spoglądał na zarysowujące się w dali urwiste brzegi Australii Południowej.

Pięćdziesiątego szóstego dnia od opuszczenia Triestu „Aligator" wpłynął do najgłębiej wdzierającej się w ląd australijski Zatoki Spencera. Natychmiast po zarzuceniu kotwicy w Port Augusta, Wilmowski przyprowadził na statek oczekującego już na nich zoologa Karola Bentleya. Sprawił on Polakom uczestniczącym w wyprawie miła niespodziankę. Witając się z Tomkiem, zapytał po polsku:

- Czy i ty, młody kawalerze, bierzesz udział w wyprawie?

- Och, pan mówi po polsku! - zawołał Tomek uradowany.

- Tego się naprawdę nie spodziewaliśmy - dodał Wilmowski, nie mniej zdziwiony od syna.

- Nie tylko znam język polski, ale uważam się nawet w pewnej mierze za Polaka - wesoło odparł Bentley. - Zrozumiecie wszystko, gdy wyjaśnię, że mój ojciec jest Anglikiem, a matka Polką.

- Nic nam o tym nie wspomniano - zauważył Smuga. - Hagenbeck zarekomendował pana jako Anglika.

- Nie uważałem za konieczne wtajemniczać Hagenbecka w moje prywatne sprawy. Natychmiast jednak zwróciłem uwagę na wasze nazwiska wymienione w liście. Poprosiłem o bliższe informacje. Otrzymane wyjaśnienia nakłoniły mnie do przyjęcia propozycji. Z niecierpliwością też oczekiwałem na przybycie rodaków mojej matki. Musiałem jej obiecać, że po ukończeniu łowów przywiozę was do Melbourne.

- Niech mnie połknie wieloryb, jeżeli ta wyprawa do Australii nie pachnie coraz przyjemniej - mruknął bosman Nowicki.

- Teraz mogę spokojnie ponowić moje pytanie - powiedział Bentley. - Czy panowie mają zamiar zabrać na wyprawę tego młodego kawalera?

- Oczywiście! Dlaczego pan o to pyta? - zaniepokoił się Wilmowski.

- Oczekują nas znaczne trudy i być może niebezpieczeństwa. On jest przecież zbyt młody - odparł Bentley.

- Ten młody chłopiec zabił jednym strzałem ze sztucera pańskiego tygrysa i ocalił swoje oraz moje życie - wtrącił się Smuga do rozmowy.

- Poinformowano mnie już o konieczności zastrzelenia tygrysa w czasie transportu, lecz nie wiedziałem, że dokonał tego młody pan Wilmowski - zdziwił się Bentley, spoglądając na Tomka z uznaniem. - Jeśli sprawy się tak przedstawiają, cofam moje zastrzeżenia. Chodziło mi tylko o jego bezpieczeństwo.

- Panie szanowny, Polacy nie są tak bardzo wrażliwi na własne bezpieczeństwo - odezwał się bosman Nowicki. - Tomek to wprawdzie jeszcze pędrak, lecz może pan być o niego zupełnie spokojny. Dopóki ma przy sobie swoją pukawkę, nie stanie mu się krzywda. Tomek spojrzał z wdzięcznością na bosmana, gdyż po jego słowach Bentley uśmiechnął się życzliwie i nie stawiał dalszych zastrzeżeń.

- Przede wszystkim musimy omówić sposób przewiezienia słonia do Melbourne - zwrócił się Wilmowski do zoologa.

- Nie będzie z tym żadnego kłopotu - odparł Bentley. - Oczekuje już na niego specjalny wagon kolejowy oraz dwóch ludzi z obsługi ogrodu zoologicznego.

- Kiedy chce go pan zabrać ze statku? - pytał Wilmowski.

- Jutro rano, jeżeli termin ten będzie panom odpowiadał.

- Dobrze. Jutro rano wylądujemy również pięćdziesiąt wielbłądów, przywiezionych z Port Sudan dla tutejszej firmy spedycyjnej. W ten sposób od razu pozbędziemy się całego ładunku.

- Wobec tego możemy omówić plan działania na najbliższe dni. Zgodnie z umową poczyniłem już pewne przygotowania. Powinienem panów obecnie powiadomić o nich - oświadczył Bentley.

- Słuchamy - rzekł Wilmowski.

- Przede wszystkim należało wybrać tereny nadające się do przeprowadzenia zamierzonych łowów - zaczął Bentley. - Z otrzymanych informacji wiem, że macie zamiar łowić różne gatunki kangurów, to znaczy: rude, niebieskie, szare, skalne i wallabi. W nadesłanym spisie figurowały również strusie emu, dzikie psy dingo, niedźwiadki koala, kolczatki, latające lisy workowate, zwane tutaj kuzu, wombaty, poza tym lirogony, czarne łabędzie, zimorodki olbrzymie i ptaszki altanowe. Wydaje mi się, że powinniśmy rozpocząć polowanie od chwytania kangurów i emu, bowiem łowy na te szybko biegające zwierzęta wymagają współdziałania większej liczby krajowców. Zorganizowanie naganiaczy pochłonie nam najwięcej czasu. Ułożyłem program łowów w ten sposób, że wyprawa, posuwając się z zachodu na wschód przez tereny Nowej Południowej Walii, będzie miała możność chwytania poszczególnych gatunków zwierząt. Jednocześnie wziąłem pod uwagę konieczność odsyłania złowionych okazów na statek. Dlatego też marszruta wyprawy co pewien czas przebiega w pobliżu linii kolejowych.

- Bardzo słusznie - pochwalił Smuga. - Częściowe odsyłanie zwierząt na statek ułatwi nam wykonanie zadania.

- O to mi głównie chodziło - ciągnął Bentley. - Z Port Augusta pojedziemy koleją do Wilcannii, miasteczka nad rzeką Darling. Stamtąd udamy się wozami na północny zachód do stacji hodowlanej Johna Clarka, byłego pracownika transkontynentalnego telegrafu (29). W okolicy jego farmy zapolujemy na rude i niebieskie kangury oraz na emu i dingo. Tę część łowów musimy przeprowadzić jak najszybciej. Tegoroczna zima jest dość sucha, toteż z nastaniem lata zwierzęta rozpoczną dalekie wędrówki w poszukiwaniu wody. Z farmy Clarka powędrujemy w kierunku południowo-wschodnim, gdzie w lasach parkowych żyją szare kangury. Na zachodnich stokach Alp Australijskich znajdziemy wombaty, kuzu, niedźwiadki koala, zimorodki olbrzymie, czyli kookaburry, a w pobliskim Gippslandzie lirogony i czarne łabędzie. Wydaje mi się, że będziemy mogli zakończyć łowy u stóp Alp Australijskich. W naszym ogrodzie zoologicznym posiadamy tyle ptaków, że chętnie wymieniamy je na inne okazy.

29 W 1872 roku ukończono budowę linii telegraficznej o długości 3157 krn, przecinającej kontynent z południa na północ.

- Czy pan Clark został uprzedzony o naszym przybyciu? - zapytał Wilmowski.

- Oczywiście, nawet omówiłem z nim całą sprawę. Ponadto przed dziesięcioma dniami wysłałem do niego doskonałego tropiciela zwierząt, krajowca Tony'ego. Do tej pory na pewno rozejrzał się już po okolicy.

- Czy znajdziemy tam pomoc konieczną do przeprowadzenia łowów? -dalej pytał Wilmowski.

- W pobliżu farmy Clarka zazwyczaj koczują dość liczne plemiona krajowców. Poleciłem Tony'emu, aby starał się namówić je do wzięcia udziału w polowaniu. Tomek, słysząc te słowa, natychmiast zwrócił się do Bentleya:

- A co zrobimy, proszę pana, jeśli krajowcy odmówią nam swej pomocy?

- Wolałbym nie przewidywać tej ewentualności, ponieważ w takim przypadku cała nasza wyprawa mogłaby minąć się z celem.

- Czyżby to oznaczało, że bez współudziału krajowców nie możemy łowić zwierząt? Czy oni naprawdę są aż tak doskonałymi łowcami? - niedowierzająco zapytał Tomek.

- Poruszyłeś od razu dwie sprawy - odparł Bentley przyjaźnie. - Po pierwsze, jak już zaznaczyłem na początku naszej rozmowy, łowienie większej liczby dzikich zwierząt najłatwiej odbywa się przy udziale dobrze zorganizowanej, dużej nagonki. Polowanie trwa wtedy znacznie krócej, a wiec jest mniej męczące dla łowców i jednocześnie nie denerwuje tak bardzo zwierząt, dla których gwałtowna zmiana warunków życia często oznacza zagładę. W Australii trudno jest zdobyć robotników. Mało tu mamy białych ludzi i dlatego praca ich musi być drogo opłacana. W takiej sytuacji, jeśli w głębi lądu nie zdołamy namówić krajowców do udziału w łowach, to i nasza wyprawa może zakończyć się niepowodzeniem. Zapytałeś również, czy rdzenni Australijczycy są doskonałymi łowcami. Otóż mogę cię zapewnić, iż tak jest w rzeczywistości. Ciężkie warunki egzystencji wpłynęły na niezwykły rozwój ich zmysłu odkrywania i tropienia śladów zwierzęcych. Ponadto mają olbrzymią wprawę w organizowaniu -polowań z nagonką. Krajowcy są świetnymi znawcami tutejszej fauny i flory. Jeżeli oni nie będą mogli wytropić poszukiwanego przez ciebie zwierzęcia, to najlepiej zrobisz rezygnując z dalszych łowów. Teraz chyba zrozumiałeś, dlaczego tak wielką wagę przywiązuję do ich udziału w polowaniu?

- Tak, tak, proszę pana. Mam nadzieję, że uda się nakłonić krajowców do udzielenia nam pomocy. Pan Smuga wspominał mi już, że obiecamy im dobre wynagrodzenie za poniesione trudy - gorąco zapewnił Tomek. Bentley skinął głową w kierunku chłopca i zaraz odezwał się do Wilmowskiego.

- Ilu własnych ludzi ma pan zamiar zabrać na tę wyprawę?

- Przede wszystkim idzie z nami pan Smuga. Jak zwykle będzie czuwał nad naszym bezpieczeństwem. Kapitan Mac Dougal zgodził się na udział w wyprawie czterech marynarzy z „Aligatora". Nie będą mu oni potrzebni w czasie przybrzeżnej żeglugi. Wśród nich znajduje się bosman Nowicki. Poza tym mamy pięciu ludzi oddanych do naszej dyspozycji przez Hagenbecka, specjalnie przeszkolonych w obchodzeniu się ze zwierzętami. To już wszyscy.

- Zapomniał pan o kimś. Zabieramy przecież młodego pogromcę tygrysów - dodał Bentley.

- Tomek i ja stanowimy jedną osobę, o której w ogóle nie mówiłem.

- Wydaje mi się, że jest to wystarczająca liczba ludzi, chociaż oczekuje nas niemało pracy - powiedział Bentley. - Należy wziąć pod uwagę, że z każdą partią zwierząt odsyłanych na statek odjedzie ktoś obeznany z dozorem i hodowlą.

- Oczywiście, jest to konieczne, gdyż w innym przypadku kapitan Mac Dougal miałby zbyt wiele kłopotu. Musimy przecież dostarczać zwierzętom pomieszczonym na „Aligatorze" odpowiedniego pożywienia.

- Pierwsza partia schwytanych okazów nie będzie zbyt długo przebywała na statku - wyjaśnił Bentley. - Poleciłem zbudować w pobliżu Port Augusta prowizoryczne zagrody. Zabierzemy stamtąd zwierzęta dopiero przed samym odjazdem.

- Bardzo słusznie. Kiedy możemy wyruszyć w głąb lądu?

- Im wcześniej, tym lepiej. Jak już zaznaczyłem, obawiam się, że lato będzie upalne i suche. Wyschnięcie rzek utrudni nam łowy. Australia nie obfituje w nadmiar wody. Tomek uważnie przysłuchiwał się rozmowie. Spoglądał na mapę, na której Bentley wskazywał wymieniane miejscowości. Zauważył, że stacja hodowlana Clarka znajdowała się na wschód od wielkich jezior.

- Czy nie moglibyśmy łowić zwierząt w okolicy tych jezior widocznych na mapie? - zapytał nieśmiało. - Tam mielibyśmy wody pod dostatkiem.

- Tak wydawałoby się patrząc na mapę - odparł wyrozumiale Bentley - lecz w okolicy tych właśnie wielkich jezior sławni odkrywcy i podróżnicy ginęli z pragnienia. Okazale wyglądające na mapie jeziora: Torrensa, Eyre (30), Gairdner, Amadeus i inne są w rzeczywistości szlamistymi bagnami lub słonymi błotami w znacznej części porosłymi trzciną. W zimie nie nadają się do żeglugi, w lecie natomiast, pod wpływem silnego parowania, zmieniają się w niecki wypełnione słonawą gliną. Również wielu rzek widniejących na mapie nie można znaleźć w terenie, nie tylko w czasie długotrwałej suszy, lecz nawet podczas gorącego lata. Wędrujesz wtedy boso środkiem koryta rzeki, a stopy nie odczuwają ani śladu wilgoci.

30 Edward Jan Eyre odkrył w 1840 r. wielkie jezioro w Centralnej Australii, które nazwano jego imieniem. Jezioro Eyre, największe z australijskich jezior, ma powierzchnie 7690 km2 i zbiera wody z obszaru czterokrotnie większego od powierzchni Polski. Mimo to jezioro Eyre i rzeki do niego wpływające wysychają w okresie dużej suszy. Tak samo wysychają jeziora: Torrensa (5775 km2) Gairdner (4765 km2) i inne.

- Kiedy wyruszamy w drogę? - krótko zapytał Smuga.

- Pojutrze rano, jeżeli pan Bentley zgodzi się na to powiedział Wilmowski.

- Zgoda, bo, jak już zaznaczyłem, im wcześniej, tym lepiej dla nas potwierdził Bentley.

PIONIERZY AUSTRALIJSCY

Do czasu opuszczenia statku Tomek nie mógł zbyt długo usiedzieć na jednym miejscu. Co chwila można go było dostrzec gdzie indziej. To przechylał się przez burtę „Aligatora", by popatrzeć na ląd, to znowu schodził do pomieszczenia zwierząt żegnać się ze słoniem, któremu solennie obiecywał odwiedziny w ogrodzie zoologicznym w Melbourne, potem wpadał do kuchni, gdzie pałaszował smakołyki podsuwane mu przez kucharza, a stąd pędził z powrotem na pokład, by przyjrzeć się wyładunkowi wielbłądów. Przy każdej okazji zwracał się do Bentleya z prośbą o różne wyjaśnienia oraz wypytywał kapitana Mac Dougala, czy nie będzie mu smutno pozostać w porcie, podczas gdy inni wyruszą na emocjonujące łowy. Uspokoił się nieco dopiero, kiedy nadeszła pora opuszczenia statku. Jako ostatnie przeniesiono na wybrzeże paki ze sprzętem obozowym oraz żywnością i różnymi przedmiotami przeznaczonymi dla członków ekspedycji, które zaraz przetransportowano na dworzec kolejowy.

Tomek przybierał poważną minę, krocząc przez miasto obok ojca. Wydawało mu się, że nie wypada być w zbyt wesołym nastroju, przecież tak jak jego dorośli towarzysze szedł ze sztucerem na ramieniu, a na prawym boku czuł rozkoszny ciężar tkwiącego w pochwie colta. Z zadowoleniem zerkał na przechodniów, którzy zwracali uwagę głównie na niego. Zdobywał się więc na jak najbardziej obojętny wyraz twarzy, myśląc: „Jaka szkoda, że ciotka Janina, wuj Antoni i ich dzieciarnia nie mogą teraz mnie zobaczyć! Hm, a co powiedziałby na to Jurek Tymowski?!"

Ku jego zdziwieniu Port Augusta, chociaż znajdował się w tej dziwnej Australii, niczym niemal nie różnił się od widzianych uprzednio podczas podróży miast portowych. Nawet dworzec kolejowy bardzo przypominał swym wyglądem takie same spotykane w Europie. Przy wychodzeniu na peron nikt nie pytał o bilety. Bez jakiejkolwiek kontroli wsiadało się do wagonu pierwszej lub drugiej klasy, a wszystkie bagaże podróżni przekazywali konduktorowi. Tomek początkowo nie mógł się jakoś z tym pogodzić. Przecież w Warszawie każdy pasażer skwapliwie pilnował swej własności. Chwila roztargnienia mogła grozić utratą walizy czy kuferka. Jakże więc tu w tym „dzikim" kraju można by zapomnieć o elementarnej ostrożności? Obawy Tomka rozwiało dopiero zapewnienie Bentleya, że w Australii nikt nie przewozi bagaży w przedziałach osobowych. Codziennie praktykowanym zwyczajem konduktor zabiera je do wagonu towarowego, a potem zwraca każdemu podróżnemu jego własność przy wysiadaniu na właściwej stacji.

„Widocznie co kraj, to inny obyczaj" sentencjonalnie pomyślał Tomek, sadowiąc się wygodnie w wagonie naprzeciw Bentleya.

Niecierpliwie oczekiwał, kiedy kobieta naczelnik stacji da znak do odjazdu. W końcu nadeszła ta upragniona chwila. Rytmiczny stukot kół wolno jadącego pociągu przyprawił go o szybsze bicie serca. Oto rozpoczął nareszcie swoją wielką wyprawę w głąb tajemniczego kontynentu. Początkowo z zaciekawieniem obserwował przesuwający się za oknem krajobraz, wkrótce jednak, lekko zawiedziony zbyt „cywilizowanym" wyglądem Australii, odwrócił się do swych towarzyszy. Rozejrzał się po przedziale. Smuga spał w najlepsze od wyruszenia pociągu ze stacji w Port Augusta. Głowa olbrzymiego bosmana Nowickiego kiwała się na wszystkie strony. Ojciec oraz inni uczestnicy wyprawy z powodzeniem udawali się w jego ślady. Tomek zaniepokojony zaczął wątpić w pomyślne odbycie łowów w towarzystwie tak ospałych towarzyszy i dopiero odetchnął lżej spojrzawszy na Bentleya. On jeden nie spał jeszcze, jakkolwiek widać było, że ogólna senność powoli zaczyna się udzielać i jemu. „Jeżeli pan Bentley również zaśnie, to umrę z nudów" pomyślał Tomek. Aby też nie dopuścić do tej okropnej dla siebie ewentualności, zaczął wiercić się i chrząkać, a gdy tylko Bentley zwrócił na niego uwagę, zagadnął:

- Może się to wyda panu niemądre, ale zupełnie inaczej wyobrażałem sobie Australię.

- Czyżby zawiodła ona twoje oczekiwania? - zaciekawił się Bentley.

- Przyznam się, że jak do tej pory, Australia bardzo przypomina mi rodzinne strony. Wszędzie widać pola uprawne, ogrody owocowe lub pastwiska. Tyle tylko, że więcej tutaj owiec niż u nas i pastuchy jeżdżą na koniach.

Bentley uśmiechnął się do chłopca, a potem odparł:

- Mówisz, mój drogi, że Australia za bardzo przypomina ci Europę? Jeżeli spodziewałeś się zastać tutaj więcej egzotyki, to mogę cię całkowicie uspokoić. Na razie znajdujemy się jeszcze w dobrze skolonizowanym pasie przybrzeżnym, lecz wkrótce zmieni się krajobraz. Jestem ciekaw, jak ty sobie wyobrażałeś ten kraj?

- Byłem przekonany, że powierzchnię Australii w większej części pokrywają bezkresne stepy i pustynie, w których czyhają na człowieka najrozmaitsze niebezpieczeństwa. Słyszałem nawet, że łatwo tu o złą przygodę z rozbójnikami!

- No, co do tych rozbójników, to już obecnie nic nam od nich nie grozi. Kilkanaście lat temu paru śmiałków istotnie dopuszczało się pewnych wybryków. Było to w okresie panującej tutaj gorączki złota. Natomiast nie myliłeś się, co do wyglądu krajobrazu większej części Australii. Poczekaj tylko, aż posuniemy się dalej na północ. Na tym olbrzymim kontynencie znajdują się jeszcze całe połacie ziemi nie tknięte stopą białego człowieka.

- Czy nie zechciałbyś mi powiedzieć, któż to naopowiadał ci o tych australijskich rozbójnikach?

- Dowiedziałem się o tym z książek polskich podróżników, którzy spędzili w Australii ładnych parę lat.

- To zaczyna być bardzo interesujące! Jakich podróżników masz na myśli?

- Byli to Sygurd Wiśniewski i Seweryn Korzeliński (31).

31 Wiśniewski Sygurd urodził się w Paniowcach nad Zbruczem w 1841 r.; zmarł w Kołomyi w 1892 r. Zwiedził Bałkany, w 1860 r. brał udział w kampanii sycylijskiej pod wodzą Garibaldiego, a potem przebywał dłuższy czas w Australii, gdzie między innymi pracował w kopalni złota. Przewędrował wschodnią cześć kontynentu australijskiego, Nową Zelandię, część wysp Oceanii i Antyle. Podczas następnych dwóch podróży przebywał w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. Pod koniec życia powrócił do Polski; napisał i wydał w 1873 r. książkę pt. „Dziesięć lat w Australii". Korzeliński Seweryn urodził się w 1804 r., a zmarł w 1876 r. Był oficerem w powstaniu listopadowym (1830- 31) i brał udział w węgierskim powstaniu (1848-49) pod komendą generała Dembińskiego; otrzymał rangę majora. Potem tułał się po Francji i Anglii, skąd z grupą emigrantów polskich wybrał się do Australii. Tam pracował w kopalni złota. Po czteroletnim pobycie w Australii powrócił do kraju. Od 1860 r. był dyrektorem Szkoły Rolniczej w Czernichowie pod Krakowem. W 1858 r. wydał dzieło: „Opis podróży do Australii i pobytu tamże od r. 1852 do 1856".

Bentley myślał chwilę, jakby szukał w pamięci wymienionych przez Tomka nazwisk, po czym odezwał się:

- Nie mogę sobie przypomnieć, abym kiedykolwiek słyszał coś o tych polskich podróżnikach. Chyba nie należą oni do odkrywców na kontynencie australijskim?

- Pytałem już o to tatusia, który powiedział mi, że Wiśniewski nie był ani odkrywcą, ani uczonym badaczem. Wprawdzie brał on udział w jednej ekspedycji (32) w głąb Australii, ale szybko się z niej wycofał.

32 Była to jedna z ekspedycji Landsborougha, który w r. 1861, na równi z wyprawami prowadzonymi przez Howitta, Walkera i Mc Kinlaya, poszukiwał zaginionej wyprawy Burkego i Willsa.

- Oto właśnie wytłumaczenie, dlaczego nic o nim nie słyszałem. Wiśniewski zasłużył się zapewne w historii podróżnictwa polskiego, chociaż nie dokonał przecież specjalnych osiągnięć na polu naukowych odkryć.

- To samo powiedział mój ojciec. Mimo to niech pan żałuje, że nie mógł pan przeczytać jego książki. Mam ją na statku, jeżeli tylko pan zechce, chętnie pożyczę.

- Dziękuję ci, Tomku, skorzystam z twej propozycji w odpowiednim czasie. Czy to Wiśniewski w tak czarnych barwach przedstawił Australię?

- Wcale nie - zaoponował chłopiec. - Czyż mógłby przebywać tutaj aż dziesięć lat, gdyby mu się ten kraj nie podobał?

- No, ale jak wynikało z twoich słów, musiał opisać Australię jako kraj przepełniony rozbójnikami. Wprawdzie pierwszymi kolonistami byli deportowani więźniowie, lecz nigdy nie panowało tutaj bezprawie.

- Może się źle wyraziłem, proszę pana. Jak sobie przypominam, Wiśniowski pisał, że w stanie Wiktoria bezpieczeństwo życia i mienia było większe niż nawet w Anglii. Tym niemniej był on schwytany przez zbójców nad rzeką Murrary.

- To prawda, bandyci grasowali przez jakiś czas w Nowej Południowej Walii. W naszym stanie (33) nigdy nie pobłażano awanturnikom - rzekł Bentley zadowolony. - Czy pamiętasz, kim byli ci zbójnicy?

33 Melbourne - rodzinne miasto Bentleya - leży w stanie Wiktoria.

- Doskonale pamiętam! Wiśniowski został schwytany przez Gilberta i Ben Halla, którzy przedtem należeli do bandy Gardinera.

- Znam te nazwiska. Powiedz mi, proszę, w jakich okolicznościach ten polski podróżnik zetknął się z nimi?

- Było to w drodze do Bathurst (34). Właśnie kilkanaście mil przed miastem dwóch jeźdźców zastąpiło mu drogę. Przedstawili się jako bandyci Gilbert i Ben Hali. Zagroziwszy bronią, zabrali Wiśniewskiego do obozu w lesie, gdzie czatowali na mający nadjechać dyliżans pocztowy. W obozie tym znajdowało się już kilkanaście osób tak samo zatrzymanych i ograbionych jak nasz rodak.

34 Bathurst - miasto w Nowej Południowej Walii.

- Hm, tak mogło być! Australijscy bandyci, którzy urządzali zasadzki na dyliżanse wiozące złoto, mieli zwyczaj zatrzymywać wszystkich podróżnych, aby nie mogli ostrzec woźnicy przed napaścią - przywtórzył Bentley. - Co stało się dalej?

- Bandyci zabrali mu zegarek i kilka funtów (35), które miał przy sobie w kieszeni. Odnosili się nawet dość dobrze do swych brańców. Karmili ich, poili wódką, a niektórym to i rąk nie wiązali. W końcu doszło do napadu na dyliżans. Wtedy bandyci zabili konwojentów, a wóz razem z pasażerami przywiedli do swego obozu. Ponieważ w dyliżansie nie znaleźli dużo złota, ze zmartwienia wypili więcej wódki i posnęli. Wtedy to właśnie Wiśniowski skorzystał z okazji. Przepalił więzy węgielkiem ognia, zabrał torbę, w której bandyci trzymali część łupu wraz z jego zegarkiem i pieniędzmi, po czym czmychnął z obozu. Mimo pościgu udało mu się dotrzeć do miasta, gdzie natychmiast zaalarmował policję. Z torby bandytów zabrał tylko swoją własność, a resztę złożył w depozycie policji.

35 Funt - nazwa pieniądza obiegowego w Anglii.

- No, no! Widzę, że ten Wiśniowski był nie lada ryzykantem – wtrącił śmiejąc się Bentley. - Czy Korzeliński, którego książkę czytałeś, miał także podobne przygody w Australii?

- Korzeliński poszukiwał złota i chociaż niewiele go znalazł, przeżył tu niejedno! Widział nawet białych ludzi pozabijanych przez krajowców. Dlatego też spodziewałem się, że i my sami podczas naszej wyprawy będziemy narażeni na różne niebezpieczeństwa. Tymczasem...

Tomek urwał w połowie zdania, spojrzał w okno i wymownie wzruszył ramionami widząc uprawne pola. Ubawiony tym Bentley śmiał się wesoło.


Part 7 Частина 7

Już sam ten fakt napawał Tomka pewnym niepokojem, a teraz przypomniał mu o konieczności zetknięcia się z krajowcami podczas łowów. Polowanie miało przecież odbywać się na terenach jeszcze nie skolonizowanych. Tomek dotychczas znał rdzennych Australijczyków jedynie z fotografii w książkach. Nie wyglądali oni na nich przyjaźnie. Byli to zawsze półnadzy, ciemnobrunatni mężczyźni o silnie spłaszczonych nozdrzach, szerokich ustach i bujnym, wełnistym, czarnym uwłosieniu. Ciała ich pokrywały blizny po tatuażu i wymalowane białe pasy, w rękach dzierżyli dzidy bądź bumerangi. Szczególnie to ostatnie nie było zbyt zachęcające. Czyż nie mówiono powszechnie, że krajowcy australijscy należą do najbardziej dzikich i prymitywnych ludów świata?

„Ho, ho! Oni na pewno nie lubią białych ludzi - rozmyślał Tomek. - Cookowi nie udało się nawiązać z nimi kontaktu. Nie przyjęli nawet ofiarowanych im przez niego świecidełek, barwnego płótna i żywności! Czyż to nie Cook orzekł wtedy: niewątpliwie jedynym ich życzeniem było, abyśmy się czym prędzej wynieśli z ich ziemi". „Nawet nie dziwię się tym krajowcom! - monologował Tomek. - Któż mógłby życzyć sobie zawojowania własnego kraju przez najeźdźców?"

Tak rozumując, miał coraz więcej wątpliwości, w jaki sposób zostaną przyjęci przez tubylców. Skorzystał z pierwszej nadarzającej się ku temu okazji, by porozmawiać na ten temat z ojcem i Smugą.

- Mam pewne obawy, czy australijscy krajowcy zechcą nam pomagać w łowach - zagadnął. - Przecież oni prawdopodobnie nigdy nawet nie słyszeli o panu Hagenbecku, dla którego wyruszyliśmy na tę wyprawę po dzikie zwierzęta.

- Jestem tak samo pewny jak ty, że krajowcy australijscy nie znają Hagenbecka - odpowiedział Smuga - skoro jednak zaproponujemy im należyte wynagrodzenie, powinni zgodzić się na udział w polowaniu.

- Więc my ich po prostu wynajmiemy do pomocy w łowach? - zdumiał się Tomek.

- Tak właśnie mamy zamiar postąpić - wyjaśnił Smuga. - Niewątpliwie będzie to mniej kosztowne niż przewożenie odpowiedniej liczby ludzi z Europy. Podczas wszystkich naszych wypraw korzystamy z usług ludności miejscowej.

- Ciekaw jestem, czy Australijczycy dobrze odnoszą się do białych ludzi? - pytał Tomek, pragnąc do reszty rozwiać swe obawy.

- Nigdy nie słyszałem, aby prowadzili jakiekolwiek poważniejsze walki z osadnikami

- wtrącił Wilmowski. - Australijczycy są na ogół łagodni i bardzo gościnni, chociaż mieliby dość powodów do znienawidzenia kolonizatorów.

- A to dlaczego? - zdziwił się Tomek.

- Należy pamiętać, że w pierwszych latach osadnictwa doznali wielu krzywd. Tępiono ich bezlitośnie przy każdej okazji, racząc nawet zatrutą żywnością i wódką. Szczególnie okrutny los spotkał nieszczęsnych Tasmańczyków, których mordowano tak barbarzyńsko, że ostatnia Tasmanka zmarła już w 1876 roku.

- To naprawdę straszne - wyszeptał oburzony Tomek.

- Europejczycy nigdy nie przebierali w środkach zagarniając nowe kontynenty. Ludność miejscowa w każdym przypadku musiała ustępować im najlepsze ziemie i podporządkowywać się całkowicie ich woli lub ginąć. Krajowców, którzy mieli odwagę upominać się o swe słuszne prawa, mordowano bez litości, oskarżając o dzikość, wrogość i brak kultury. Tak się działo w Afryce, Ameryce oraz w Australii i Tasmanii.

- Jeszcze powiedz mi, tatusiu, ilu krajowców żyje obecnie w Australii? - dopytywał się chłopiec.

- Jest ich tam kilkadziesiąt tysięcy. Mieszkają przeważnie w głębi kontynentu oraz na terenach północno-zachodnich, najmniej nadających się do skolonizowania. Tomek uspokojony, z tym większym zainteresowaniem spoglądał na zarysowujące się w dali urwiste brzegi Australii Południowej.

Pięćdziesiątego szóstego dnia od opuszczenia Triestu „Aligator" wpłynął do najgłębiej wdzierającej się w ląd australijski Zatoki Spencera. Natychmiast po zarzuceniu kotwicy w Port Augusta, Wilmowski przyprowadził na statek oczekującego już na nich zoologa Karola Bentleya. Sprawił on Polakom uczestniczącym w wyprawie miła niespodziankę. Witając się z Tomkiem, zapytał po polsku:

- Czy i ty, młody kawalerze, bierzesz udział w wyprawie?

- Och, pan mówi po polsku! - zawołał Tomek uradowany.

- Tego się naprawdę nie spodziewaliśmy - dodał Wilmowski, nie mniej zdziwiony od syna.

- Nie tylko znam język polski, ale uważam się nawet w pewnej mierze za Polaka - wesoło odparł Bentley. - Zrozumiecie wszystko, gdy wyjaśnię, że mój ojciec jest Anglikiem, a matka Polką.

- Nic nam o tym nie wspomniano - zauważył Smuga. - Hagenbeck zarekomendował pana jako Anglika.

- Nie uważałem za konieczne wtajemniczać Hagenbecka w moje prywatne sprawy. Natychmiast jednak zwróciłem uwagę na wasze nazwiska wymienione w liście. Poprosiłem o bliższe informacje. Otrzymane wyjaśnienia nakłoniły mnie do przyjęcia propozycji. Z niecierpliwością też oczekiwałem na przybycie rodaków mojej matki. Musiałem jej obiecać, że po ukończeniu łowów przywiozę was do Melbourne.

- Niech mnie połknie wieloryb, jeżeli ta wyprawa do Australii nie pachnie coraz przyjemniej - mruknął bosman Nowicki.

- Teraz mogę spokojnie ponowić moje pytanie - powiedział Bentley. - Czy panowie mają zamiar zabrać na wyprawę tego młodego kawalera?

- Oczywiście! Dlaczego pan o to pyta? - zaniepokoił się Wilmowski.

- Oczekują nas znaczne trudy i być może niebezpieczeństwa. On jest przecież zbyt młody - odparł Bentley.

- Ten młody chłopiec zabił jednym strzałem ze sztucera pańskiego tygrysa i ocalił swoje oraz moje życie - wtrącił się Smuga do rozmowy.

- Poinformowano mnie już o konieczności zastrzelenia tygrysa w czasie transportu, lecz nie wiedziałem, że dokonał tego młody pan Wilmowski - zdziwił się Bentley, spoglądając na Tomka z uznaniem. - Jeśli sprawy się tak przedstawiają, cofam moje zastrzeżenia. Chodziło mi tylko o jego bezpieczeństwo.

- Panie szanowny, Polacy nie są tak bardzo wrażliwi na własne bezpieczeństwo - odezwał się bosman Nowicki. - Tomek to wprawdzie jeszcze pędrak, lecz może pan być o niego zupełnie spokojny. Dopóki ma przy sobie swoją pukawkę, nie stanie mu się krzywda. Tomek spojrzał z wdzięcznością na bosmana, gdyż po jego słowach Bentley uśmiechnął się życzliwie i nie stawiał dalszych zastrzeżeń.

- Przede wszystkim musimy omówić sposób przewiezienia słonia do Melbourne - zwrócił się Wilmowski do zoologa.

- Nie będzie z tym żadnego kłopotu - odparł Bentley. - Oczekuje już na niego specjalny wagon kolejowy oraz dwóch ludzi z obsługi ogrodu zoologicznego.

- Kiedy chce go pan zabrać ze statku? - pytał Wilmowski.

- Jutro rano, jeżeli termin ten będzie panom odpowiadał.

- Dobrze. Jutro rano wylądujemy również pięćdziesiąt wielbłądów, przywiezionych z Port Sudan dla tutejszej firmy spedycyjnej. W ten sposób od razu pozbędziemy się całego ładunku.

- Wobec tego możemy omówić plan działania na najbliższe dni. Zgodnie z umową poczyniłem już pewne przygotowania. Powinienem panów obecnie powiadomić o nich - oświadczył Bentley.

- Słuchamy - rzekł Wilmowski.

- Przede wszystkim należało wybrać tereny nadające się do przeprowadzenia zamierzonych łowów - zaczął Bentley. - Z otrzymanych informacji wiem, że macie zamiar łowić różne gatunki kangurów, to znaczy: rude, niebieskie, szare, skalne i wallabi. W nadesłanym spisie figurowały również strusie emu, dzikie psy dingo, niedźwiadki koala, kolczatki, latające lisy workowate, zwane tutaj kuzu, wombaty, poza tym lirogony, czarne łabędzie, zimorodki olbrzymie i ptaszki altanowe. Wydaje mi się, że powinniśmy rozpocząć polowanie od chwytania kangurów i emu, bowiem łowy na te szybko biegające zwierzęta wymagają współdziałania większej liczby krajowców. Zorganizowanie naganiaczy pochłonie nam najwięcej czasu. Ułożyłem program łowów w ten sposób, że wyprawa, posuwając się z zachodu na wschód przez tereny Nowej Południowej Walii, będzie miała możność chwytania poszczególnych gatunków zwierząt. Jednocześnie wziąłem pod uwagę konieczność odsyłania złowionych okazów na statek. Dlatego też marszruta wyprawy co pewien czas przebiega w pobliżu linii kolejowych.

- Bardzo słusznie - pochwalił Smuga. - Częściowe odsyłanie zwierząt na statek ułatwi nam wykonanie zadania.

- O to mi głównie chodziło - ciągnął Bentley. - Z Port Augusta pojedziemy koleją do Wilcannii, miasteczka nad rzeką Darling. Stamtąd udamy się wozami na północny zachód do stacji hodowlanej Johna Clarka, byłego pracownika transkontynentalnego telegrafu (29). W okolicy jego farmy zapolujemy na rude i niebieskie kangury oraz na emu i dingo. Tę część łowów musimy przeprowadzić jak najszybciej. Tegoroczna zima jest dość sucha, toteż z nastaniem lata zwierzęta rozpoczną dalekie wędrówki w poszukiwaniu wody. Z farmy Clarka powędrujemy w kierunku południowo-wschodnim, gdzie w lasach parkowych żyją szare kangury. Na zachodnich stokach Alp Australijskich znajdziemy wombaty, kuzu, niedźwiadki koala, zimorodki olbrzymie, czyli kookaburry, a w pobliskim Gippslandzie lirogony i czarne łabędzie. Wydaje mi się, że będziemy mogli zakończyć łowy u stóp Alp Australijskich. W naszym ogrodzie zoologicznym posiadamy tyle ptaków, że chętnie wymieniamy je na inne okazy.

29 W 1872 roku ukończono budowę linii telegraficznej o długości 3157 krn, przecinającej kontynent z południa na północ.

- Czy pan Clark został uprzedzony o naszym przybyciu? - zapytał Wilmowski.

- Oczywiście, nawet omówiłem z nim całą sprawę. Ponadto przed dziesięcioma dniami wysłałem do niego doskonałego tropiciela zwierząt, krajowca Tony'ego. Do tej pory na pewno rozejrzał się już po okolicy.

- Czy znajdziemy tam pomoc konieczną do przeprowadzenia łowów? -dalej pytał Wilmowski.

- W pobliżu farmy Clarka zazwyczaj koczują dość liczne plemiona krajowców. Poleciłem Tony'emu, aby starał się namówić je do wzięcia udziału w polowaniu. Tomek, słysząc te słowa, natychmiast zwrócił się do Bentleya:

- A co zrobimy, proszę pana, jeśli krajowcy odmówią nam swej pomocy?

- Wolałbym nie przewidywać tej ewentualności, ponieważ w takim przypadku cała nasza wyprawa mogłaby minąć się z celem.

- Czyżby to oznaczało, że bez współudziału krajowców nie możemy łowić zwierząt? Czy oni naprawdę są aż tak doskonałymi łowcami? - niedowierzająco zapytał Tomek.

- Poruszyłeś od razu dwie sprawy - odparł Bentley przyjaźnie. - Po pierwsze, jak już zaznaczyłem na początku naszej rozmowy, łowienie większej liczby dzikich zwierząt najłatwiej odbywa się przy udziale dobrze zorganizowanej, dużej nagonki. Polowanie trwa wtedy znacznie krócej, a wiec jest mniej męczące dla łowców i jednocześnie nie denerwuje tak bardzo zwierząt, dla których gwałtowna zmiana warunków życia często oznacza zagładę. W Australii trudno jest zdobyć robotników. Mało tu mamy białych ludzi i dlatego praca ich musi być drogo opłacana. W takiej sytuacji, jeśli w głębi lądu nie zdołamy namówić krajowców do udziału w łowach, to i nasza wyprawa może zakończyć się niepowodzeniem. Zapytałeś również, czy rdzenni Australijczycy są doskonałymi łowcami. Otóż mogę cię zapewnić, iż tak jest w rzeczywistości. Ciężkie warunki egzystencji wpłynęły na niezwykły rozwój ich zmysłu odkrywania i tropienia śladów zwierzęcych. Ponadto mają olbrzymią wprawę w organizowaniu -polowań z nagonką. Krajowcy są świetnymi znawcami tutejszej fauny i flory. Jeżeli oni nie będą mogli wytropić poszukiwanego przez ciebie zwierzęcia, to najlepiej zrobisz rezygnując z dalszych łowów. Teraz chyba zrozumiałeś, dlaczego tak wielką wagę przywiązuję do ich udziału w polowaniu?

- Tak, tak, proszę pana. Mam nadzieję, że uda się nakłonić krajowców do udzielenia nam pomocy. Pan Smuga wspominał mi już, że obiecamy im dobre wynagrodzenie za poniesione trudy - gorąco zapewnił Tomek. Bentley skinął głową w kierunku chłopca i zaraz odezwał się do Wilmowskiego.

- Ilu własnych ludzi ma pan zamiar zabrać na tę wyprawę?

- Przede wszystkim idzie z nami pan Smuga. Jak zwykle będzie czuwał nad naszym bezpieczeństwem. Kapitan Mac Dougal zgodził się na udział w wyprawie czterech marynarzy z „Aligatora". Nie będą mu oni potrzebni w czasie przybrzeżnej żeglugi. Wśród nich znajduje się bosman Nowicki. Poza tym mamy pięciu ludzi oddanych do naszej dyspozycji przez Hagenbecka, specjalnie przeszkolonych w obchodzeniu się ze zwierzętami. To już wszyscy.

- Zapomniał pan o kimś. Zabieramy przecież młodego pogromcę tygrysów - dodał Bentley.

- Tomek i ja stanowimy jedną osobę, o której w ogóle nie mówiłem.

- Wydaje mi się, że jest to wystarczająca liczba ludzi, chociaż oczekuje nas niemało pracy - powiedział Bentley. - Należy wziąć pod uwagę, że z każdą partią zwierząt odsyłanych na statek odjedzie ktoś obeznany z dozorem i hodowlą.

- Oczywiście, jest to konieczne, gdyż w innym przypadku kapitan Mac Dougal miałby zbyt wiele kłopotu. Musimy przecież dostarczać zwierzętom pomieszczonym na „Aligatorze" odpowiedniego pożywienia.

- Pierwsza partia schwytanych okazów nie będzie zbyt długo przebywała na statku - wyjaśnił Bentley. - Poleciłem zbudować w pobliżu Port Augusta prowizoryczne zagrody. Zabierzemy stamtąd zwierzęta dopiero przed samym odjazdem.

- Bardzo słusznie. Kiedy możemy wyruszyć w głąb lądu?

- Im wcześniej, tym lepiej. Jak już zaznaczyłem, obawiam się, że lato będzie upalne i suche. Wyschnięcie rzek utrudni nam łowy. Australia nie obfituje w nadmiar wody. Tomek uważnie przysłuchiwał się rozmowie. Spoglądał na mapę, na której Bentley wskazywał wymieniane miejscowości. Zauważył, że stacja hodowlana Clarka znajdowała się na wschód od wielkich jezior.

- Czy nie moglibyśmy łowić zwierząt w okolicy tych jezior widocznych na mapie? - zapytał nieśmiało. - Tam mielibyśmy wody pod dostatkiem.

- Tak wydawałoby się patrząc na mapę - odparł wyrozumiale Bentley - lecz w okolicy tych właśnie wielkich jezior sławni odkrywcy i podróżnicy ginęli z pragnienia. Okazale wyglądające na mapie jeziora: Torrensa, Eyre (30), Gairdner, Amadeus i inne są w rzeczywistości szlamistymi bagnami lub słonymi błotami w znacznej części porosłymi trzciną. W zimie nie nadają się do żeglugi, w lecie natomiast, pod wpływem silnego parowania, zmieniają się w niecki wypełnione słonawą gliną. Również wielu rzek widniejących na mapie nie można znaleźć w terenie, nie tylko w czasie długotrwałej suszy, lecz nawet podczas gorącego lata. Wędrujesz wtedy boso środkiem koryta rzeki, a stopy nie odczuwają ani śladu wilgoci.

30 Edward Jan Eyre odkrył w 1840 r. wielkie jezioro w Centralnej Australii, które nazwano jego imieniem. Jezioro Eyre, największe z australijskich jezior, ma powierzchnie 7690 km2 i zbiera wody z obszaru czterokrotnie większego od powierzchni Polski. Mimo to jezioro Eyre i rzeki do niego wpływające wysychają w okresie dużej suszy. Tak samo wysychają jeziora: Torrensa (5775 km2) Gairdner (4765 km2) i inne.

- Kiedy wyruszamy w drogę? - krótko zapytał Smuga.

- Pojutrze rano, jeżeli pan Bentley zgodzi się na to powiedział Wilmowski.

- Zgoda, bo, jak już zaznaczyłem, im wcześniej, tym lepiej dla nas potwierdził Bentley.

PIONIERZY AUSTRALIJSCY

Do czasu opuszczenia statku Tomek nie mógł zbyt długo usiedzieć na jednym miejscu. Co chwila można go było dostrzec gdzie indziej. To przechylał się przez burtę „Aligatora", by popatrzeć na ląd, to znowu schodził do pomieszczenia zwierząt żegnać się ze słoniem, któremu solennie obiecywał odwiedziny w ogrodzie zoologicznym w Melbourne, potem wpadał do kuchni, gdzie pałaszował smakołyki podsuwane mu przez kucharza, a stąd pędził z powrotem na pokład, by przyjrzeć się wyładunkowi wielbłądów. Przy każdej okazji zwracał się do Bentleya z prośbą o różne wyjaśnienia oraz wypytywał kapitana Mac Dougala, czy nie będzie mu smutno pozostać w porcie, podczas gdy inni wyruszą na emocjonujące łowy. Uspokoił się nieco dopiero, kiedy nadeszła pora opuszczenia statku. Jako ostatnie przeniesiono na wybrzeże paki ze sprzętem obozowym oraz żywnością i różnymi przedmiotami przeznaczonymi dla członków ekspedycji, które zaraz przetransportowano na dworzec kolejowy.

Tomek przybierał poważną minę, krocząc przez miasto obok ojca. Wydawało mu się, że nie wypada być w zbyt wesołym nastroju, przecież tak jak jego dorośli towarzysze szedł ze sztucerem na ramieniu, a na prawym boku czuł rozkoszny ciężar tkwiącego w pochwie colta. Z zadowoleniem zerkał na przechodniów, którzy zwracali uwagę głównie na niego. Zdobywał się więc na jak najbardziej obojętny wyraz twarzy, myśląc: „Jaka szkoda, że ciotka Janina, wuj Antoni i ich dzieciarnia nie mogą teraz mnie zobaczyć! Hm, a co powiedziałby na to Jurek Tymowski?!"

Ku jego zdziwieniu Port Augusta, chociaż znajdował się w tej dziwnej Australii, niczym niemal nie różnił się od widzianych uprzednio podczas podróży miast portowych. Nawet dworzec kolejowy bardzo przypominał swym wyglądem takie same spotykane w Europie. Przy wychodzeniu na peron nikt nie pytał o bilety. Bez jakiejkolwiek kontroli wsiadało się do wagonu pierwszej lub drugiej klasy, a wszystkie bagaże podróżni przekazywali konduktorowi. Tomek początkowo nie mógł się jakoś z tym pogodzić. Przecież w Warszawie każdy pasażer skwapliwie pilnował swej własności. Chwila roztargnienia mogła grozić utratą walizy czy kuferka. Jakże więc tu w tym „dzikim" kraju można by zapomnieć o elementarnej ostrożności? Obawy Tomka rozwiało dopiero zapewnienie Bentleya, że w Australii nikt nie przewozi bagaży w przedziałach osobowych. Codziennie praktykowanym zwyczajem konduktor zabiera je do wagonu towarowego, a potem zwraca każdemu podróżnemu jego własność przy wysiadaniu na właściwej stacji.

„Widocznie co kraj, to inny obyczaj" sentencjonalnie pomyślał Tomek, sadowiąc się wygodnie w wagonie naprzeciw Bentleya.

Niecierpliwie oczekiwał, kiedy kobieta naczelnik stacji da znak do odjazdu. W końcu nadeszła ta upragniona chwila. Rytmiczny stukot kół wolno jadącego pociągu przyprawił go o szybsze bicie serca. Oto rozpoczął nareszcie swoją wielką wyprawę w głąb tajemniczego kontynentu. Początkowo z zaciekawieniem obserwował przesuwający się za oknem krajobraz, wkrótce jednak, lekko zawiedziony zbyt „cywilizowanym" wyglądem Australii, odwrócił się do swych towarzyszy. Rozejrzał się po przedziale. Smuga spał w najlepsze od wyruszenia pociągu ze stacji w Port Augusta. Głowa olbrzymiego bosmana Nowickiego kiwała się na wszystkie strony. Ojciec oraz inni uczestnicy wyprawy z powodzeniem udawali się w jego ślady. Tomek zaniepokojony zaczął wątpić w pomyślne odbycie łowów w towarzystwie tak ospałych towarzyszy i dopiero odetchnął lżej spojrzawszy na Bentleya. On jeden nie spał jeszcze, jakkolwiek widać było, że ogólna senność powoli zaczyna się udzielać i jemu. „Jeżeli pan Bentley również zaśnie, to umrę z nudów" pomyślał Tomek. Aby też nie dopuścić do tej okropnej dla siebie ewentualności, zaczął wiercić się i chrząkać, a gdy tylko Bentley zwrócił na niego uwagę, zagadnął:

- Może się to wyda panu niemądre, ale zupełnie inaczej wyobrażałem sobie Australię.

- Czyżby zawiodła ona twoje oczekiwania? - zaciekawił się Bentley.

- Przyznam się, że jak do tej pory, Australia bardzo przypomina mi rodzinne strony. Wszędzie widać pola uprawne, ogrody owocowe lub pastwiska. Tyle tylko, że więcej tutaj owiec niż u nas i pastuchy jeżdżą na koniach.

Bentley uśmiechnął się do chłopca, a potem odparł:

- Mówisz, mój drogi, że Australia za bardzo przypomina ci Europę? Jeżeli spodziewałeś się zastać tutaj więcej egzotyki, to mogę cię całkowicie uspokoić. Na razie znajdujemy się jeszcze w dobrze skolonizowanym pasie przybrzeżnym, lecz wkrótce zmieni się krajobraz. Jestem ciekaw, jak ty sobie wyobrażałeś ten kraj?

- Byłem przekonany, że powierzchnię Australii w większej części pokrywają bezkresne stepy i pustynie, w których czyhają na człowieka najrozmaitsze niebezpieczeństwa. Słyszałem nawet, że łatwo tu o złą przygodę z rozbójnikami!

- No, co do tych rozbójników, to już obecnie nic nam od nich nie grozi. Kilkanaście lat temu paru śmiałków istotnie dopuszczało się pewnych wybryków. Było to w okresie panującej tutaj gorączki złota. Natomiast nie myliłeś się, co do wyglądu krajobrazu większej części Australii. Poczekaj tylko, aż posuniemy się dalej na północ. Na tym olbrzymim kontynencie znajdują się jeszcze całe połacie ziemi nie tknięte stopą białego człowieka.

- Czy nie zechciałbyś mi powiedzieć, któż to naopowiadał ci o tych australijskich rozbójnikach?

- Dowiedziałem się o tym z książek polskich podróżników, którzy spędzili w Australii ładnych parę lat.

- To zaczyna być bardzo interesujące! Jakich podróżników masz na myśli?

- Byli to Sygurd Wiśniewski i Seweryn Korzeliński (31).

31 Wiśniewski Sygurd urodził się w Paniowcach nad Zbruczem w 1841 r.; zmarł w Kołomyi w 1892 r. Zwiedził Bałkany, w 1860 r. brał udział w kampanii sycylijskiej pod wodzą Garibaldiego, a potem przebywał dłuższy czas w Australii, gdzie między innymi pracował w kopalni złota. Przewędrował wschodnią cześć kontynentu australijskiego, Nową Zelandię, część wysp Oceanii i Antyle. Podczas następnych dwóch podróży przebywał w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. Pod koniec życia powrócił do Polski; napisał i wydał w 1873 r. książkę pt. „Dziesięć lat w Australii". Korzeliński Seweryn urodził się w 1804 r., a zmarł w 1876 r. Był oficerem w powstaniu listopadowym (1830- 31) i brał udział w węgierskim powstaniu (1848-49) pod komendą generała Dembińskiego; otrzymał rangę majora. Potem tułał się po Francji i Anglii, skąd z grupą emigrantów polskich wybrał się do Australii. Tam pracował w kopalni złota. Po czteroletnim pobycie w Australii powrócił do kraju. Od 1860 r. był dyrektorem Szkoły Rolniczej w Czernichowie pod Krakowem. W 1858 r. wydał dzieło: „Opis podróży do Australii i pobytu tamże od r. 1852 do 1856".

Bentley myślał chwilę, jakby szukał w pamięci wymienionych przez Tomka nazwisk, po czym odezwał się:

- Nie mogę sobie przypomnieć, abym kiedykolwiek słyszał coś o tych polskich podróżnikach. Chyba nie należą oni do odkrywców na kontynencie australijskim?

- Pytałem już o to tatusia, który powiedział mi, że Wiśniewski nie był ani odkrywcą, ani uczonym badaczem. Wprawdzie brał on udział w jednej ekspedycji (32) w głąb Australii, ale szybko się z niej wycofał.

32 Była to jedna z ekspedycji Landsborougha, który w r. 1861, na równi z wyprawami prowadzonymi przez Howitta, Walkera i Mc Kinlaya, poszukiwał zaginionej wyprawy Burkego i Willsa.

- Oto właśnie wytłumaczenie, dlaczego nic o nim nie słyszałem. Wiśniewski zasłużył się zapewne w historii podróżnictwa polskiego, chociaż nie dokonał przecież specjalnych osiągnięć na polu naukowych odkryć.

- To samo powiedział mój ojciec. Mimo to niech pan żałuje, że nie mógł pan przeczytać jego książki. Mam ją na statku, jeżeli tylko pan zechce, chętnie pożyczę.

- Dziękuję ci, Tomku, skorzystam z twej propozycji w odpowiednim czasie. Czy to Wiśniewski w tak czarnych barwach przedstawił Australię?

- Wcale nie - zaoponował chłopiec. - Czyż mógłby przebywać tutaj aż dziesięć lat, gdyby mu się ten kraj nie podobał?

- No, ale jak wynikało z twoich słów, musiał opisać Australię jako kraj przepełniony rozbójnikami. Wprawdzie pierwszymi kolonistami byli deportowani więźniowie, lecz nigdy nie panowało tutaj bezprawie.

- Może się źle wyraziłem, proszę pana. Jak sobie przypominam, Wiśniowski pisał, że w stanie Wiktoria bezpieczeństwo życia i mienia było większe niż nawet w Anglii. Tym niemniej był on schwytany przez zbójców nad rzeką Murrary.

- To prawda, bandyci grasowali przez jakiś czas w Nowej Południowej Walii. W naszym stanie (33) nigdy nie pobłażano awanturnikom - rzekł Bentley zadowolony. - Czy pamiętasz, kim byli ci zbójnicy?

33 Melbourne - rodzinne miasto Bentleya - leży w stanie Wiktoria.

- Doskonale pamiętam! Wiśniowski został schwytany przez Gilberta i Ben Halla, którzy przedtem należeli do bandy Gardinera.

- Znam te nazwiska. Powiedz mi, proszę, w jakich okolicznościach ten polski podróżnik zetknął się z nimi?

- Było to w drodze do Bathurst (34). Właśnie kilkanaście mil przed miastem dwóch jeźdźców zastąpiło mu drogę. Przedstawili się jako bandyci Gilbert i Ben Hali. Zagroziwszy bronią, zabrali Wiśniewskiego do obozu w lesie, gdzie czatowali na mający nadjechać dyliżans pocztowy. W obozie tym znajdowało się już kilkanaście osób tak samo zatrzymanych i ograbionych jak nasz rodak.

34 Bathurst - miasto w Nowej Południowej Walii.

- Hm, tak mogło być! Australijscy bandyci, którzy urządzali zasadzki na dyliżanse wiozące złoto, mieli zwyczaj zatrzymywać wszystkich podróżnych, aby nie mogli ostrzec woźnicy przed napaścią - przywtórzył Bentley. - Co stało się dalej?

- Bandyci zabrali mu zegarek i kilka funtów (35), które miał przy sobie w kieszeni. Odnosili się nawet dość dobrze do swych brańców. Karmili ich, poili wódką, a niektórym to i rąk nie wiązali. W końcu doszło do napadu na dyliżans. Wtedy bandyci zabili konwojentów, a wóz razem z pasażerami przywiedli do swego obozu. Ponieważ w dyliżansie nie znaleźli dużo złota, ze zmartwienia wypili więcej wódki i posnęli. Wtedy to właśnie Wiśniowski skorzystał z okazji. Przepalił więzy węgielkiem ognia, zabrał torbę, w której bandyci trzymali część łupu wraz z jego zegarkiem i pieniędzmi, po czym czmychnął z obozu. Mimo pościgu udało mu się dotrzeć do miasta, gdzie natychmiast zaalarmował policję. Z torby bandytów zabrał tylko swoją własność, a resztę złożył w depozycie policji.

35 Funt - nazwa pieniądza obiegowego w Anglii.

- No, no! Widzę, że ten Wiśniowski był nie lada ryzykantem – wtrącił śmiejąc się Bentley. - Czy Korzeliński, którego książkę czytałeś, miał także podobne przygody w Australii?

- Korzeliński poszukiwał złota i chociaż niewiele go znalazł, przeżył tu niejedno! Widział nawet białych ludzi pozabijanych przez krajowców. Dlatego też spodziewałem się, że i my sami podczas naszej wyprawy będziemy narażeni na różne niebezpieczeństwa. Tymczasem...

Tomek urwał w połowie zdania, spojrzał w okno i wymownie wzruszył ramionami widząc uprawne pola. Ubawiony tym Bentley śmiał się wesoło.