×

Usamos cookies para ayudar a mejorar LingQ. Al visitar este sitio, aceptas nuestras politicas de cookie.


image

Tomek w krainie kangurów - Alfred Szklarski, Part 13

Part 13

Wilmowski pragnął odwdzięczyć się Clarkowi za gościnne przyjęcie. Ściągnął więc na pastwisko na polowanie większość swych ludzi. W ciągu jednej nocy, łowcy przyczajeni na stepie zabili cztery dzikie psy. Następnego dnia rozpoczęli gorączkowe przygotowania do polowania na emu.

W BURZY PIASKOWEJ

Bosman Nowicki wyszedł przed dom i zaczął rozglądać się po obejściu farmy. Po pewnej chwili spostrzegł Tomka przypatrującego się umieszczonym w klatkach dingo.

Szybko podszedł do chłopca i powiedział:

- Słuchaj no, brachu! Nasze całe towarzystwo przygotowuje się do łowów na emu. Niezbyt mi pachnie to polowanie, ponieważ Clark będzie tam grał pierwsze skrzypce. Ciebie też chyba nie zabiorą. Clark ma tylko pięć szkap wytresowanych do tego rodzaju łowów. Przeznaczą je na pewno dla Clarka i jego dwóch pracowników oraz, twego ojca i Smugi. Co będziemy robili wobec tego?

- Możemy spróbować oswoić dingo. Bardzo chciałbym mieć takiego psa - zaproponował Tomek.

- Cała gra niewarta świeczki - odparł bosman niechętnie. - Słyszałem, jak Bentley mówił, że krajowcy oswajają tylko szczeniaki, które i tak są potem do niczego. Podobno trzeba je krzyżować z domowymi psami, aby mieć pociechę z ich potomstwa.

- Hm, szkoda! Cóż więc będziemy teraz robili?

- A co rzekłbyś, brachu, na to, gdybyśmy tak na własną rękę wybrali się na emu?

- Czy tylko my dwaj? - zapytał Tomek zaintrygowany propozycją.

- Dwóch, a dobrych, bracie, starczy czasem za setkę. Zmajstrujemy sobie lassa kubek w kubek podobne do tych, jakie zrobił Bentley i jeszcze raz spróbujemy szczęścia.

- Jak sporządza się takie lasso?

- Jest to zwykły długi drąg ze sznurową pętlą na końcu, którą zarzuca się emu na szyję. No, co myślisz o tym?

- Świetna myśl! Zrobimy wszystkim nie lada niespodziankę, jeśli szczęście nam dopisze.

Zaraz też, nie mówiąc o tym nikomu, zrobili sobie dwa lassa i przygotowali mały zapas żywności. Po wyjeździe wyznaczonej grupy na łowy natychmiast osiodłali swoje konie. Nim słońce zaszło, byli już daleko na stepie.

W doskonałym nastroju jechali niemal całą noc, aby jak najbardziej oddalić się od obozu, gdzie obecnie przebywali ich towarzysze. Tomek nie powiadomił ojca o zamierzonej wyprawie. Uważał to za zbyteczne, przecież przed odjazdem z farmy ojciec polecił go opiece bosmana.

W miarę jak upływał czas na bezskutecznych poszukiwaniach emu, humory obydwóch przyjaciół zaczęły się pogarszać.

- Jakże mocno grzeje słońce - zagadnął Tomek, rozglądając się po stepie. - Nawet kangury nie pokazują się w taki upał.

- Tak, tak brachu! Tylko taka zasuszona mumia jak ten Bentley może zachwycać się Australią - utyskiwał bosman. - Spękana z gorąca ziemia, pożółkła trawa, a drzewa nie umywają się nawet do naszych krzaków...

- Albo ta zupa z ogona kangura... - dodał Tomek wykrzywiając twarz. - Na pewno pan Bentley nie jadł nigdy bigosu z kapusty.

- Ani chybi zdziczał tutaj - mruknął bosman. - Co też się dzieje z ludźmi w dalekich krajach!

- Strasznie tu nudno! Siodło mnie już parzy z gorąca - narzekał Tomek. - Zwińmy lepiej żagle i wróćmy do obozu - zaproponował bosman. - Emu mają za wiele oleju w łepetynach, aby włóczyć się po tym suchym jak pieprz stepie.

- To już nie będziemy łowili emu? - zmartwił się Tomek. - Warto by jednak wypróbować nasze lassa.

- Ha, ostatecznie możemy tu przenocować, ale jeżeli rano nie zobaczymy strusich ogonów, to „para w tył" i wracamy do obozu - po dłuższej chwili oświadczył marynarz. Na nocleg zatrzymali się przy małej kępie akacjowych drzew. Naścinali suchej trawy, aby urządzić sobie miękkie posłania. Zjedli puszkę konserw i kilka sucharów, popijając herbatą, której zabrali po dwie pełne manierki dla każdego. Wierzchowcom wydzielili skąpe porcje wody ze skórzanego wora, po czym przywiązali je na noc do drzewka, wokół którego mogły skubać trawę.

Rankiem następnego dnia zaledwie siedli na konie, bosman Nowicki zawołał wesoło:

- Jestem wielorybem, jeśli to nie szanowne emu paradują przed nami. Spójrz tylko!

- Emu, to naprawdę są emu! - ucieszył się Tomek. - Widzę dwie pary!

- Najmądrzej byłoby pognać je na południe do naszego wąwozu pułapki - powiedział bosman.

- One zupełnie nie zwracają na nas uwagi - stwierdził Tomek obserwując strusie.

- Spróbujmy je okrążyć - zaproponował marynarz. - Nigdy nie można przewidzieć, co zrobi takie głupie ptaszysko.

Pognali konie.

- Słyszałem, że w obliczu niebezpieczeństwa strusie zazwyczaj chowają głowę w piasek. Może i te tak uczynią. A w jaki sposób wówczas zarzucimy im pętlę na szyję? - kłopotał się Tomek.

- Zapomniałeś braciszku, że tu nie ma piachu - pocieszył go bosman.

- To prawda, ale mogą pochować głowy w trawę, co na jedno wychodzi. Przez jakiś czas jechali galopem. Wysokie około dwóch metrów ptaki wyciągały swe długie szyje i wystawiwszy małe, upierzone na czubku głowy, spoglądały na zbliżających się jeźdźców. Obydwaj łowcy przygotowali lassa. Zaledwie jednak przybliżyli się do strusi na kilkadziesiąt metrów, ptaki z pośpiechem ruszyły na północ.

- Szkoda, że nie zabraliśmy soli! - zawołał bosman.

- Do czego przydałaby się nam sól? - mruknął Tomek pochylając się na szyję pony.

- Moglibyśmy posypać ją emu na ogony! - roześmiał się marynarz. - Popatrz, jak uciekają!

Strusie z wyciągniętymi szyjami biegły w kierunku północnym. Odległość między nimi a łowcami zwiększała się z każdą chwilą.

- Jedźmy jeszcze za nimi, może się w końcu zmęczą - zachęcał Tomek. - Przecież pan Clark mówił, że emu umykają szybko jedynie na początku pościgu.

- Tak, tak, a potem biegną niezgrabnie i ociężale jak kaczki. Wystarczy bat i dobry koń - ironizował bosman. - Nie dogonimy ich na tych szkapach!

- Mamy przecież dużo czasu, warto więc próbować, może uda nam się je doścignąć - prosił Tomek.

Około dwóch godzin pędzili za emu, które oglądając się na łowców, umykały na północ.

- Chyba zawrócimy - odezwał się Tomek zniechęconym głosem. Zmęczony jestem. Robi się coraz goręcej.

- Grzeje jak w parówce - przyznał bosman - ale i ptaszyskom musiały już spocić się grzbiety? Widzisz? Jeden z nich pozostaje nieco w tyle.

- Nareszcie, nareszcie! - triumfował Tomek. - To na pewno samiec. Pan Bentley mówił mi, że samce są mniej wytrzymałe. Jedźmy szybciej! Uderzył pony piętami po bokach, lecz kuc wstrząsnął tylko gniewnie grzywą. Bosman śmignął arkanem, zmusił swego konia do przyspieszenia biegu. Pony podążył za nim. Udało im się nieco przybliżyć do emu. Ptaki spostrzegły, że prześladowcy są już blisko, w panice znów pognały przed siebie.

- Głupie ptaszyska! Wolą uganiać się po stepie, dopóki Clark nie zatłucze ich batem, niż dać złapać się przyzwoitym warszawiakom - rozgniewał się bosman. - Skoro jednak my, jadąc na koniach, odczuwamy tak wielkie zmęczenie, to i z nimi nie musi być najlepiej. Emu usiłowały zboczyć na wschód. Jeźdźcy z łatwością zagrodzili im drogę, pobiegły więc dalej na północ.

- Uf, jak gorąco! - sapał Tomek.

- Bo też grzeje coraz lepiej! - dodał bosman.

- Hm, nie jest to zbyt dziwne. Przecież zbliżamy się do równika.

- Co też ty pleciesz, brachu? - zniecierpliwił się bosman.

- Ten gorący wiatr wali na nas z zachodu.

- To znaczy, że wieje z wnętrza kontynentu.

- Teraz trafiłeś w sedno rzeczy - pochwalił marynarz. - Żar bucha, jakby z rozpalonego pieca. Nawet koniom się to nie podoba. Już niemal ustają.

- Emu zatrzymały się! - krzyknął Tomek.

- Teraz schwytamy je na pewno!

- Coś mi to wszystko kiepsko pachnie - zafrasował się bosman. - Patrz, brachu, powietrze drga z gorąca!

- Tak jakoś dziwnie się zrobiło. Spróbujmy jeszcze zbliżyć się do emu. One nie mogą już chyba uciekać zbyt długo.

Konie przynaglone ruszyły szybciej, lecz w tej chwili gorący wiatr przybrał na sile. Na zachodnim widnokręgu ukazał się czerwony obłok. Odległość między jeźdźcami i strusiami zmniejszyła się do kilkunastu metrów.

- Złapiemy je! - cieszył się Tomek. Emu, jakby wstąpiły w nie nowe siły, ruszyły nagle w kierunku bliskich już wzgórz. Po kilku minutach pozostawiły zdumionych łowców daleko za sobą.

- Wystrychnęły nas na dudków - powiedział gniewnie bosman. - Nigdy ich nie złapiemy. Czy wiesz, co to wszystko znaczy? Te, niby głupie, ptaszyska uciekają po prostu przed nadciągającą burzą piaskową.

Bosman nie mylił się. Od zachodu nadchodziła gęsta mgła. Olbrzymim półksiężycem szybko zbliżała się do jeźdźców. To gorący wiatr gnał z głębi lądu całe chmury drobniutkiego, czerwonawego pyłu. Zaledwie burza piaskowa dopadła obydwóch niefortunnych łowców, natychmiast pojęli grozę swego położenia. Drobny pył oślepiał wierzchowce, zasypywał jeźdźcom oczy, wdzierał się do nosów, uszu, przenikał przez ubranie do ciała. Konie zaczęły chrapać z przerażenia i wysiłku. Czerwonawe chmury pyłu zasnuły całe niebo. Mrok spowił step, stało się naraz bardzo duszno. Teraz gwałtowny wicher uderzył w konie i jeźdźców.

- Uciekajmy za emu, jeśli mamy wyjść stąd cało! - krzyknął bosman i pochylając się na szyję konia, uderzył go mocno arkanem.

Było to wszakże niepotrzebne. Konie, jakby zrozumiały ogrom niebezpieczeństwa, rzuciły się pędem w kierunku wzgórz, wśród których zniknęły szybkonogie emu. Bosmana ogarnął straszny niepokój. Na morzu czuł się, jak u siebie w domu. Wiedział, co należy czynić w czasie sztormu, potrafił walczyć z cyklonami i tajfunami, lecz nie orientował się zupełnie, w jaki sposób uchronić siebie i chłopca przed straszliwym pyłem niesionym przez wiatr z Centralnej Australii.

Tymczasem konie z wielkim trudem zbliżały się do wzgórz. Gryzący pył wirował w powietrzu, zmuszał ludzi i zwierzęta do zamykania powiek, toteż wierzchowce potykały się co chwila na twardej, popękanej z gorąca ziemi. W końcu jednak bieg koni stał się równiejszy i szybszy. Bosman otworzył oczy. Ku swej radości stwierdził, że znajduje się już w małym parowie, który osłaniał ich trochę przed natarczywym pyłem niesionym przez wiatr. Zaraz pocieszył swego towarzysza:

- No, brachu, głowa do góry! Chyba przycupniemy tu gdzieś pod skałą i przeczekamy burzę. Że też nie ma z nami twego ojca lub choćby Bentleya. Oni wiedzieliby przynajmniej, jak trzeba zachować się w takiej sytuacji.

- A pan Smuga? - zapytał Tomek drżącym głosem, dotykając dłonią obolałych oczu.

- A co chcesz od pana Smugi? - zniecierpliwił się bosman.

- Chciałem jedynie zapytać, czy pan Smuga również wiedziałby, co należy teraz uczynić.

- Och, ten na pewno zwąchałby od razu, co w trawie piszczy - odparł bosman markotnym tonem.

- A pan nie wiedział?

- Ano, bracie, co tu wiele gadać! Nie wiedziałem! Najlepiej chyba zrobimy, jeśli przeczekamy burzę w tym parowie.

- Oczywiście, że musimy przeczekać tutaj burzę - przytaknął Tomek. - Słyszałem, że na Saharze burze piaskowe zasypują niekiedy całe karawany. Najlepiej byłoby znaleźć jakąś pieczarę. Mam wszędzie pełno pyłu. Tak gorąco i duszno. To prawdopodobnie tutaj Sturt ginął z pragnienia i upału. Bosman przerwał wycieranie oczu chusteczką i zapytał z niepokojem:

- Co to był za jegomość ten Sturt?

- To jeden z odkrywców australijskich. Opowiedział mi o nim pan Bentley. Sturt nie mógł się nawet uczesać, gdyż rogowe grzebienie popękały z gorąca. Na szczęście ja mam blaszany grzebyk!

- A co się stało z tym podróżnikiem?

- Groziła mu ślepota i umarł później wskutek dużego wyczerpania - wyjaśnił Tomek.

- Tfu, do licha! Ładna mi pociecha!

- Szkoda, że nasz sławny podróżnik już nie żyje - ciągnął chłopiec. - Ten na pewno potrafiłby doprowadzić nas bezpiecznie do obozu.

- Kogo znów tam wymyśliłeś?

- Mówię o Pawle Strzeleckim.

- Nie wspominaj teraz wszystkich umarlaków - rozgniewał się trochę przesądny marynarz. - Możesz tym ściągnąć na nas nieszczęście.

- Nie ma obawy, nic się nam nie stanie!

- Takiś tego pewny?

- Czy zapomniał pan o tym wróżbicie z Port Saidu? Nie ostrzegał mnie przed burzą piaskową, więc nic nam się nie stanie. Jestem tylko ciekaw, co miał na myśli mówiąc, że znajdę to, czego inni będą szukali bezskutecznie?

- Trochę sprawdziła się ta wróżba - wtrącił bosman z uśmiechem. - Prorokował ci jednego przyjaciela, a masz już aż trzech.

- To prawda! Widzę, że pan pamięta wróżbę. Według niej, ten przyjaciel miał nigdy nie wypowiedzieć ani słowa. Gdyby pan teraz wskutek burzy piaskowej stracił głos, wróżba sprawdziłaby się całkowicie.

- Sen mara, Bóg wiara, brachu. Pamiętam tylko dobre wróżby, a w złe nie wierzę - odparł bosman siląc się na wesołość, jakkolwiek zupełnie nie był zachwycony pomysłem swego towarzysza.

Rozmawiając rozglądał się po wąskim parowie w poszukiwaniu bezpiecznego schronienia. Dojrzał wreszcie głęboką wnękę w stromej ścianie.

- Tutaj zarzucimy kotwicę i przeczekamy burzę piaskową - powiedział, zatrzymując zdrożonego konia.

Szybko rozkulbaczyli wierzchowce i przywiązali je arkanami do rosnących tu krzewów. Po chwili, rozebrani niemal do naga, siedzieli na gorącej ziemi, przytulając się do skały, która chroniła znośnie od gorącego wichru i gryzącego pyłu. Olbrzymi upał oraz zmęczenie gonitwą za emu sprawiły, że Tomek usnął wkrótce z głową opartą na siodle. Teraz przynajmniej poczciwy bosman Nowicki nie musiał ukrywać swego niepokoju. Wytarł starannie chustką obolałe oczy, po czym owinął koszulą własny karabin i broń Tomka, aby zabezpieczyć je w ten sposób przed wszędzie wdzierającym się czerwonym płynem. Po dokonaniu tego legł na rozgrzanej ziemi. Zaczął rozmyślać o nieprzyjemnej sytuacji, w jakiej znalazł się razem z chłopcem, powierzonym jego opiece.

Czas mijał. Chmury pyłu niesione przez gorący wiatr rozsnuwały nad stepem szarość, która powoli przeszła w zupełną ciemność. Ledwo widoczne gwiazdy wydawały się mdłymi ognikami.

Następny dzień nie przyniósł zmiany. Bosman rozdzielił resztkę wody miedzy spragnione wierzchowce. Uspokoiło je to na pewien czas. Ułożyły się na ziemi przy ścianie parowu, chroniąc głowy przed natarczywym pyłem. Łowców również dręczyło pragnienie. Manierki Tomka były już dawno opróżnione, a bosman miał w swojej zaledwie szklankę herbaty z rumem. Od czasu do czasu nakłaniał chłopca do wypicia kilku kropel, lecz sam nie zaglądał do niej już od wielu godzin.

Tomek okazał się dobrym towarzyszem w złej przygodzie. Sam rozdzielał resztki prowiantów, nie narzekał na, głód ani pragnienie i nie zgadzał się, aby opiekun odstępował mu własne mikroskopijne racje.

- Zawarliśmy przyjaźń i nie zgodzę się na to, aby pan cierpiał głód oraz pragnienie przeze mnie - mówił z powagą. - Ja nawet mogę jeść mniej niż pan, gdyż jestem o wiele mniejszy.

Znów nastała męcząca, parna noc. Obydwaj przyjaciele długo nie mogli zasnąć. Konie coraz więcej dręczone pragnieniem zachowywały się bardzo niespokojnie. Leżeli więc, rozmyślając, ile to zamieszania musiała spowodować ich niefortunna wycieczka. Obydwaj byli przekonani, że burza piaskowa zmusiła również i Wilmowskiego do przerwania polowania. Do tej pory z pewnością powiadomiono go już o ich nieobecności na farmie. Nie ulegało wątpliwości, że natychmiast zarządził poszukiwania. Przygnębieni smutnymi myślami zapadli w końcu w niespokojną drzemkę.

Kwik koni i tupot kopyt wyrwały ich ze snu. W tej chwili rozległo się przeciągłe skowyczenie. Łowcy natychmiast porwali się z ziemi.

- Dingo! Przeklęte dingo! - krzyknął bosman chwytając za karabin. Zanim zdołali odwinąć zabezpieczoną przez bosmana broń, w parowie rozegrała się krótka, gwałtowna walka. Konie przerażone napaścią zgłodniałego dingo wyrwały z ziemi krzewy, do których przywiązano je arkanami. W chwili gdy bosman i Tomek podbiegli do nich, zaczęły uciekać w panice. Naraz silna błyskawica rozdarła czarne sklepienie nieba. Bosman ujrzał długi cień sunący za końmi. Szybko przyłożył karabin do ramienia i strzelił. Przeciągłe skowyczenie odbiło się echem o skalne ściany.

- Trafiony! Trafiony! - krzyknął Tomek.

Pobiegli w kierunku wyjącego dingo. Bosman natychmiast dobił go następnym strzałem. Udali się zaraz na poszukiwanie koni. Po półgodzinie uciążliwej wędrówki znaleźli się u wylotu parowu na step. Gorący wiatr ze zdwojoną siłą sypnął im w twarze pyłem. Nawet w świetle błyskawic nigdzie nie mogli dostrzec wierzchowców.

- Wracajmy do parowu - odezwał się bosman chrapliwym głosem. - Nic tu po nas, szkap i tak teraz nie znajdziemy, a te błyskawice nie pachną niczym dobrym.

W milczeniu powrócili do parowu. Strata koni bardzo przygnębiła bosmana. Około dwóch dni jazdy dzieliło ich od obozu. W jaki sposób zdołają powrócić tam bez koni, pożywienia i wody? Co się stanie z chłopcem? Przecież jego siły zostały nadwątlone ostatnimi przeżyciami. Obydwaj nie wytrzymają pragnienia, nawet gdyby burza piaskowa wkrótce ustała. Zmartwił się więc bosman niezmiernie, nie wiedząc, w jaki sposób mógłby pocieszyć swego młodego towarzysza.

Tomek wszakże nie oczekiwał pocieszenia, W czasie, gdy bosman zastanawiał się nad możliwością podtrzymania go na duchu, sam postanowił dodać odwagi swemu opiekunowi.

Wkrótce też pierwszy przerwał milczenie mówiąc:

- Mam doskonały pomysł. Zamiast martwić się ucieczką koni, bawmy się w Strzeleckiego.

- A tobie, co się stało, braciszku? - zaniepokoił się bosman, ponieważ pomyślał, że chłopiec bredzi w gorączce.

- Nic mi się nie stało - odparł Tomek. - Jeżeli zajmiemy się czymkolwiek, to przestaniemy myśleć o naszym położeniu.

- Jak tu o tym nie myśleć! - westchnął bosman.

- Można, można, tylko trzeba chcieć - stanowczo powiedział Tomek. - Bawmy się w Strzeleckiego!

- Co to ma być za zabawa? - zapytał bosman, aby w tej ciężkiej chwili nie pozbawiać chłopca przyjemności.

- Ja będę Strzeleckim, a pan dziadkiem pana Bentleya. Jesteśmy teraz w gęstym skrobie, jak to opowiadał pan Bentley. Zabiliśmy konie, aby nie męczyły się z powodu pragnienia.

- Dobra, mój panie Strzelecki. Szkapy już zarżnięte i co dalej?

- Przeczekamy burzę, a potem ruszymy na południe do Port Phillip. Obóz będzie naszym Port Phillip.

- A czy dojdziemy tam bez wody i na głodnego? - smutno zapytał bosman.

- Bardzo dobrze, że nie mamy wody. Musimy męczyć się z pragnienia i głodu. Inaczej cała zabawa na nic. Wyrzucę nawet zaraz ostatnią, małą puszkę konserw, żebyśmy nie mieli żadnej pokusy. Jak głód, to głód!

- Nie tak ostro, brachu! - energicznie zaoponował bosman. - Bawmy się, ale bez tego wyrzucania puszki!

- Ostatecznie niech puszka zostanie. Teraz kładźmy się spać. Może prędzej doczekamy się końca burzy piaskowej - zaproponował Tomek.

- Dobra nasza! Kto śpi, ten nie myśli i sił nabiera - pochwalił bosman, uradowany dobrym samopoczuciem chłopca.

Ułożyli głowy na siodłach. Przymknęli obolałe oczy. Marynarz cieszył się, że jego młody przyjaciel nie zdaje sobie sprawy z grozy położenia, a tymczasem Tomek, kryjąc twarz przed przyjacielem, w milczeniu połykał łzy. Bał się okropnej śmierci z pragnienia i głodu. Rozmyślał ze smutkiem o ojcu, który na pewno wyruszył już na poszukiwania mimo burzy piaskowej.

„Gdy tylko ustanie ten gorący wiatr, pieszo pójdziemy do obozu - postanowił w myśli. - Och, żeby tutaj znajdował się ojciec lub pan Smuga!" W końcu zmęczenie wzięło w nim górę nad smutnymi myślami. Sen skleił mu powieki, ale nawet wtedy nie zaznał spokoju. Przyśniła mu się straszna burza na morzu. Oślepiające błyskawice rozdzierały niebo, biły pioruny... „Aligator" znikał co chwila pod olbrzymimi falami przelewającymi się przez pokład. Tomek stał na pomoście. Wydawał rozkazy przerażonej załodze. W pewnej chwili potężna fala przewaliła się przez pokład i pogrążyła go w odmętach morskich. Chciał wołać o ratunek, lecz woda zalewała mu usta... Zbudziło go silne szarpnięcie za ramię. Straszny sen pierzchnął natychmiast. Szum fal nie ustawał. Nawet siodło zastępujące poduszkę było mokre, a po twarzy Tomka spływała woda.

„Boże, oszalałem z pragnienia!" pomyślał przerażony.

Naraz usłyszał podniesiony głos bosmana:

- Wstawaj, brachu! To przeklęty kraj! Dopiero co języki zasychały z pragnienia, a teraz grozi nam utonięcie. Jesteśmy w korycie jakiejś wyschniętej rzeki. Wiejmy stąd, jeśli nie chcemy utopić się jak szczury!

Tomek otrząsnął się z resztek snu. Więc to woda szumiała naprawdę! Mają nawet całą rzekę wody. Nie było czasu na zbędne słowa; bosman wcisnął mu w ręce sztucer i swój karabin.

- Zabieraj pukawki! Ja wezmę siodła! - krzyknął. - Wiejmy stąd czym prędzej! Słyszysz, jak woda wali parowem?

Tomek porwał swe ubranie. Natychmiast ruszył za obładowanym siodłami bosmanem. Woda chlupotała pod ich stopami. Strumienie deszczu przyjemnie oblewały rozpalone ciała. Niebezpieczeństwo powiększało się z każdą chwilą, ponieważ stan wody wzrastał z zastraszającą szybkością.

- A niech to...! - zaklął bosman przekrzykując szum wody. - Nie zdążymy wydostać się z parowu!

- Spróbujmy może wspiąć się na wzgórze - doradził Tomek. Ściany parowu były bardzo strome, a ciemność nie pozwalała na wyszukanie odpowiedniego miejsca. Woda sięgała już Tomkowi do pasa. W końcu bosman znalazł łagodniejszy stok. Najpierw pomógł Tomkowi wspiąć się na bezpieczne miejsce, a potem pomyślał o sobie. Teraz rzucił siodła na ziemię. Usiadłszy przy Tomku, zapytał:

- No i co, panie Strzelecki? Rozsychaliśmy się bez wody, jak stare beczki, a teraz omal nie utonęliśmy w rzece.

- To prawda, w Australii nie można nawet bawić się bez przeszkód. Wszystko dzieje się na odwrót. Kto to mówił, że tutaj nie ma wody pod dostatkiem? - mruknął Tomek. - Dziwny to kraj... Na wszelki wypadek niech pan lepiej nie nazywa mnie więcej imieniem zmarłego podróżnika.

Przesądny bosman umilkł natychmiast. Grozę położenia pogłębiały błyskawice rozdzierające czarne chmury. Głuche grzmoty przetaczały się po stepie. Deszcz lał bez przerwy strumieniami. Gorący północno-zachodni wiatr zmagał się z nawałnicą nadciągającą z południa.

Niefortunni łowcy byli początkowo uradowani ulewą. Strugi deszczu przynosiły ochłodę, pozwalały ugasić pragnienie. Wkrótce jednak bryzgający potokami wody, silny wiatr stawał się trudny do wytrzymania. Należało poszukać odpowiedniejszego schronienia. Po omacku ruszyli przed siebie, ślizgali się po nagle rozmiękłej ziemi, przewracali, aż w końcu przycupnęli za dużym głazem, który chociaż trochę osłaniał od bezpośrednich uderzeń nawałnicy. Burza z błyskawicami i grzmotami trwała aż do rana. Tuż przed wschodem słońca zapanowała chwila ciszy. Tomek i bosman z uczuciem ulgi powitali olbrzymie, palące słońce, które wyłoniło się zza horyzontu.

IDŹCIE STĄD PRECZ NATYCHMIAST

Po pełnej niespodzianek nocy nastał gorący, słoneczny dzień. Obydwaj wyczerpani z sił łowcy odbyli walną naradę. Przede wszystkim postanowili zaniechać wszelkich poszukiwań zbiegłych wierzchowców. Nie mogli przecież przewidzieć, co się z nimi stało. Może pożarły je na stepie żarłoczne dzikie dingo, a może też konie same powróciły do obozu? W ostatnim przypadku mogliby spodziewać się pomocy od przyjaciół, którzy na pewno natychmiast rozpoczęliby poszukiwania zaginionych towarzyszy.

- Tak czy inaczej, na razie musimy liczyć tylko na siebie - mówił bosman. - Najlepiej zjedzmy teraz tę ostatnią puszkę konserw, a potem, przed wyruszeniem w drogę, kimnijmy się nieco, by mieć siły do dalszego marszu.

- Myślę, że musimy tak uczynić, jak pan mówi - zgodził się Tomek. - Rozłóżmy ubrania na słońcu, aby wyschły podczas naszego odpoczynku. Strasznie jestem śpiący i zmęczony...

Ułożyli się do snu w cieniu skalnego załomu. Zbudzili się jeszcze przed południem. Chociaż słońce prażyło niemiłosiernie, zaraz przygotowali się do drogi. Bosman związał obydwa siodła arkanem i zarzucił je sobie na plecy, Tomek natomiast podjął się nieść broń. Tak obładowani wyszli z parowu na step. Bez chwili wahania udali się wzdłuż łańcucha pagórków na południe.

Wędrowali kilka godzin niemal nie odpoczywając. Nie napotkali śladu swych koni ani też jakichkolwiek dzikich zwierząt. Jak okiem sięgnąć, leżał przed nimi pożółkły step, a na niebie przesuwało się coraz bardziej ku zachodowi palące słońce. Zgłodniali Tomek i bosman odczuwali zmęczenie. Z trudem powłóczyli nogami, potykali się o kępy trawy bądź zapadali w wykroty, aż w końcu bosman rzucił siodła na ziemię i przysiadłszy na nich wysapał:

- Musimy odpocząć! Spociłem się drałując w tym upale.

- Chyba nie zaczęli jeszcze nas szukać - markotnie powiedział Tomek, siadając obok niego. - Nogi mam pokaleczone przez ostrą trawę, a tu nic nie widać tylko step i step.

Part 13 Part 13 Частина 13

Wilmowski pragnął odwdzięczyć się Clarkowi za gościnne przyjęcie. Ściągnął więc na pastwisko na polowanie większość swych ludzi. W ciągu jednej nocy, łowcy przyczajeni na stepie zabili cztery dzikie psy. Następnego dnia rozpoczęli gorączkowe przygotowania do polowania na emu.

W BURZY PIASKOWEJ

Bosman Nowicki wyszedł przed dom i zaczął rozglądać się po obejściu farmy. Po pewnej chwili spostrzegł Tomka przypatrującego się umieszczonym w klatkach dingo.

Szybko podszedł do chłopca i powiedział:

- Słuchaj no, brachu! Nasze całe towarzystwo przygotowuje się do łowów na emu. Niezbyt mi pachnie to polowanie, ponieważ Clark będzie tam grał pierwsze skrzypce. Ciebie też chyba nie zabiorą. Clark ma tylko pięć szkap wytresowanych do tego rodzaju łowów. Przeznaczą je na pewno dla Clarka i jego dwóch pracowników oraz, twego ojca i Smugi. Co będziemy robili wobec tego?

- Możemy spróbować oswoić dingo. Bardzo chciałbym mieć takiego psa - zaproponował Tomek.

- Cała gra niewarta świeczki - odparł bosman niechętnie. - Słyszałem, jak Bentley mówił, że krajowcy oswajają tylko szczeniaki, które i tak są potem do niczego. Podobno trzeba je krzyżować z domowymi psami, aby mieć pociechę z ich potomstwa.

- Hm, szkoda! Cóż więc będziemy teraz robili?

- A co rzekłbyś, brachu, na to, gdybyśmy tak na własną rękę wybrali się na emu?

- Czy tylko my dwaj? - zapytał Tomek zaintrygowany propozycją.

- Dwóch, a dobrych, bracie, starczy czasem za setkę. Zmajstrujemy sobie lassa kubek w kubek podobne do tych, jakie zrobił Bentley i jeszcze raz spróbujemy szczęścia.

- Jak sporządza się takie lasso?

- Jest to zwykły długi drąg ze sznurową pętlą na końcu, którą zarzuca się emu na szyję. No, co myślisz o tym?

- Świetna myśl! Zrobimy wszystkim nie lada niespodziankę, jeśli szczęście nam dopisze.

Zaraz też, nie mówiąc o tym nikomu, zrobili sobie dwa lassa i przygotowali mały zapas żywności. Po wyjeździe wyznaczonej grupy na łowy natychmiast osiodłali swoje konie. Nim słońce zaszło, byli już daleko na stepie.

W doskonałym nastroju jechali niemal całą noc, aby jak najbardziej oddalić się od obozu, gdzie obecnie przebywali ich towarzysze. Tomek nie powiadomił ojca o zamierzonej wyprawie. Uważał to za zbyteczne, przecież przed odjazdem z farmy ojciec polecił go opiece bosmana.

W miarę jak upływał czas na bezskutecznych poszukiwaniach emu, humory obydwóch przyjaciół zaczęły się pogarszać.

- Jakże mocno grzeje słońce - zagadnął Tomek, rozglądając się po stepie. - Nawet kangury nie pokazują się w taki upał.

- Tak, tak brachu! Tylko taka zasuszona mumia jak ten Bentley może zachwycać się Australią - utyskiwał bosman. - Spękana z gorąca ziemia, pożółkła trawa, a drzewa nie umywają się nawet do naszych krzaków...

- Albo ta zupa z ogona kangura... - dodał Tomek wykrzywiając twarz. - Na pewno pan Bentley nie jadł nigdy bigosu z kapusty.

- Ani chybi zdziczał tutaj - mruknął bosman. - Co też się dzieje z ludźmi w dalekich krajach!

- Strasznie tu nudno! Siodło mnie już parzy z gorąca - narzekał Tomek. - Zwińmy lepiej żagle i wróćmy do obozu - zaproponował bosman. - Emu mają za wiele oleju w łepetynach, aby włóczyć się po tym suchym jak pieprz stepie.

- To już nie będziemy łowili emu? - zmartwił się Tomek. - Warto by jednak wypróbować nasze lassa.

- Ha, ostatecznie możemy tu przenocować, ale jeżeli rano nie zobaczymy strusich ogonów, to „para w tył" i wracamy do obozu - po dłuższej chwili oświadczył marynarz. Na nocleg zatrzymali się przy małej kępie akacjowych drzew. Naścinali suchej trawy, aby urządzić sobie miękkie posłania. Zjedli puszkę konserw i kilka sucharów, popijając herbatą, której zabrali po dwie pełne manierki dla każdego. Wierzchowcom wydzielili skąpe porcje wody ze skórzanego wora, po czym przywiązali je na noc do drzewka, wokół którego mogły skubać trawę.

Rankiem następnego dnia zaledwie siedli na konie, bosman Nowicki zawołał wesoło:

- Jestem wielorybem, jeśli to nie szanowne emu paradują przed nami. Spójrz tylko!

- Emu, to naprawdę są emu! - ucieszył się Tomek. - Widzę dwie pary!

- Najmądrzej byłoby pognać je na południe do naszego wąwozu pułapki - powiedział bosman.

- One zupełnie nie zwracają na nas uwagi - stwierdził Tomek obserwując strusie.

- Spróbujmy je okrążyć - zaproponował marynarz. - Nigdy nie można przewidzieć, co zrobi takie głupie ptaszysko.

Pognali konie.

- Słyszałem, że w obliczu niebezpieczeństwa strusie zazwyczaj chowają głowę w piasek. Może i te tak uczynią. A w jaki sposób wówczas zarzucimy im pętlę na szyję? - kłopotał się Tomek.

- Zapomniałeś braciszku, że tu nie ma piachu - pocieszył go bosman.

- To prawda, ale mogą pochować głowy w trawę, co na jedno wychodzi. Przez jakiś czas jechali galopem. Wysokie około dwóch metrów ptaki wyciągały swe długie szyje i wystawiwszy małe, upierzone na czubku głowy, spoglądały na zbliżających się jeźdźców. Obydwaj łowcy przygotowali lassa. Zaledwie jednak przybliżyli się do strusi na kilkadziesiąt metrów, ptaki z pośpiechem ruszyły na północ.

- Szkoda, że nie zabraliśmy soli! - zawołał bosman.

- Do czego przydałaby się nam sól? - mruknął Tomek pochylając się na szyję pony.

- Moglibyśmy posypać ją emu na ogony! - roześmiał się marynarz. - Popatrz, jak uciekają!

Strusie z wyciągniętymi szyjami biegły w kierunku północnym. Odległość między nimi a łowcami zwiększała się z każdą chwilą.

- Jedźmy jeszcze za nimi, może się w końcu zmęczą - zachęcał Tomek. - Przecież pan Clark mówił, że emu umykają szybko jedynie na początku pościgu.

- Tak, tak, a potem biegną niezgrabnie i ociężale jak kaczki. Wystarczy bat i dobry koń - ironizował bosman. - Nie dogonimy ich na tych szkapach!

- Mamy przecież dużo czasu, warto więc próbować, może uda nam się je doścignąć - prosił Tomek.

Około dwóch godzin pędzili za emu, które oglądając się na łowców, umykały na północ.

- Chyba zawrócimy - odezwał się Tomek zniechęconym głosem. Zmęczony jestem. Robi się coraz goręcej.

- Grzeje jak w parówce - przyznał bosman - ale i ptaszyskom musiały już spocić się grzbiety? Widzisz? Jeden z nich pozostaje nieco w tyle.

- Nareszcie, nareszcie! - triumfował Tomek. - To na pewno samiec. Pan Bentley mówił mi, że samce są mniej wytrzymałe. Jedźmy szybciej! Uderzył pony piętami po bokach, lecz kuc wstrząsnął tylko gniewnie grzywą. Bosman śmignął arkanem, zmusił swego konia do przyspieszenia biegu. Pony podążył za nim. Udało im się nieco przybliżyć do emu. Ptaki spostrzegły, że prześladowcy są już blisko, w panice znów pognały przed siebie.

- Głupie ptaszyska! Wolą uganiać się po stepie, dopóki Clark nie zatłucze ich batem, niż dać złapać się przyzwoitym warszawiakom - rozgniewał się bosman. - Skoro jednak my, jadąc na koniach, odczuwamy tak wielkie zmęczenie, to i z nimi nie musi być najlepiej. Emu usiłowały zboczyć na wschód. Jeźdźcy z łatwością zagrodzili im drogę, pobiegły więc dalej na północ.

- Uf, jak gorąco! - sapał Tomek.

- Bo też grzeje coraz lepiej! - dodał bosman.

- Hm, nie jest to zbyt dziwne. Przecież zbliżamy się do równika.

- Co też ty pleciesz, brachu? - zniecierpliwił się bosman.

- Ten gorący wiatr wali na nas z zachodu.

- To znaczy, że wieje z wnętrza kontynentu.

- Teraz trafiłeś w sedno rzeczy - pochwalił marynarz. - Żar bucha, jakby z rozpalonego pieca. Nawet koniom się to nie podoba. Już niemal ustają.

- Emu zatrzymały się! - krzyknął Tomek.

- Teraz schwytamy je na pewno!

- Coś mi to wszystko kiepsko pachnie - zafrasował się bosman. - Patrz, brachu, powietrze drga z gorąca!

- Tak jakoś dziwnie się zrobiło. Spróbujmy jeszcze zbliżyć się do emu. One nie mogą już chyba uciekać zbyt długo.

Konie przynaglone ruszyły szybciej, lecz w tej chwili gorący wiatr przybrał na sile. Na zachodnim widnokręgu ukazał się czerwony obłok. Odległość między jeźdźcami i strusiami zmniejszyła się do kilkunastu metrów.

- Złapiemy je! - cieszył się Tomek. Emu, jakby wstąpiły w nie nowe siły, ruszyły nagle w kierunku bliskich już wzgórz. Po kilku minutach pozostawiły zdumionych łowców daleko za sobą.

- Wystrychnęły nas na dudków - powiedział gniewnie bosman. - Nigdy ich nie złapiemy. Czy wiesz, co to wszystko znaczy? Te, niby głupie, ptaszyska uciekają po prostu przed nadciągającą burzą piaskową.

Bosman nie mylił się. Od zachodu nadchodziła gęsta mgła. Olbrzymim półksiężycem szybko zbliżała się do jeźdźców. To gorący wiatr gnał z głębi lądu całe chmury drobniutkiego, czerwonawego pyłu. Zaledwie burza piaskowa dopadła obydwóch niefortunnych łowców, natychmiast pojęli grozę swego położenia. Drobny pył oślepiał wierzchowce, zasypywał jeźdźcom oczy, wdzierał się do nosów, uszu, przenikał przez ubranie do ciała. Konie zaczęły chrapać z przerażenia i wysiłku. Czerwonawe chmury pyłu zasnuły całe niebo. Mrok spowił step, stało się naraz bardzo duszno. Teraz gwałtowny wicher uderzył w konie i jeźdźców.

- Uciekajmy za emu, jeśli mamy wyjść stąd cało! - krzyknął bosman i pochylając się na szyję konia, uderzył go mocno arkanem.

Było to wszakże niepotrzebne. Konie, jakby zrozumiały ogrom niebezpieczeństwa, rzuciły się pędem w kierunku wzgórz, wśród których zniknęły szybkonogie emu. Bosmana ogarnął straszny niepokój. Na morzu czuł się, jak u siebie w domu. Wiedział, co należy czynić w czasie sztormu, potrafił walczyć z cyklonami i tajfunami, lecz nie orientował się zupełnie, w jaki sposób uchronić siebie i chłopca przed straszliwym pyłem niesionym przez wiatr z Centralnej Australii.

Tymczasem konie z wielkim trudem zbliżały się do wzgórz. Gryzący pył wirował w powietrzu, zmuszał ludzi i zwierzęta do zamykania powiek, toteż wierzchowce potykały się co chwila na twardej, popękanej z gorąca ziemi. W końcu jednak bieg koni stał się równiejszy i szybszy. Bosman otworzył oczy. Ku swej radości stwierdził, że znajduje się już w małym parowie, który osłaniał ich trochę przed natarczywym pyłem niesionym przez wiatr. Zaraz pocieszył swego towarzysza:

- No, brachu, głowa do góry! Chyba przycupniemy tu gdzieś pod skałą i przeczekamy burzę. Że też nie ma z nami twego ojca lub choćby Bentleya. Oni wiedzieliby przynajmniej, jak trzeba zachować się w takiej sytuacji.

- A pan Smuga? - zapytał Tomek drżącym głosem, dotykając dłonią obolałych oczu.

- A co chcesz od pana Smugi? - zniecierpliwił się bosman.

- Chciałem jedynie zapytać, czy pan Smuga również wiedziałby, co należy teraz uczynić.

- Och, ten na pewno zwąchałby od razu, co w trawie piszczy - odparł bosman markotnym tonem.

- A pan nie wiedział?

- Ano, bracie, co tu wiele gadać! Nie wiedziałem! Najlepiej chyba zrobimy, jeśli przeczekamy burzę w tym parowie.

- Oczywiście, że musimy przeczekać tutaj burzę - przytaknął Tomek. - Słyszałem, że na Saharze burze piaskowe zasypują niekiedy całe karawany. Najlepiej byłoby znaleźć jakąś pieczarę. Mam wszędzie pełno pyłu. Tak gorąco i duszno. To prawdopodobnie tutaj Sturt ginął z pragnienia i upału. Bosman przerwał wycieranie oczu chusteczką i zapytał z niepokojem:

- Co to był za jegomość ten Sturt?

- To jeden z odkrywców australijskich. Opowiedział mi o nim pan Bentley. Sturt nie mógł się nawet uczesać, gdyż rogowe grzebienie popękały z gorąca. Na szczęście ja mam blaszany grzebyk!

- A co się stało z tym podróżnikiem?

- Groziła mu ślepota i umarł później wskutek dużego wyczerpania - wyjaśnił Tomek.

- Tfu, do licha! Ładna mi pociecha!

- Szkoda, że nasz sławny podróżnik już nie żyje - ciągnął chłopiec. - Ten na pewno potrafiłby doprowadzić nas bezpiecznie do obozu.

- Kogo znów tam wymyśliłeś?

- Mówię o Pawle Strzeleckim.

- Nie wspominaj teraz wszystkich umarlaków - rozgniewał się trochę przesądny marynarz. - Możesz tym ściągnąć na nas nieszczęście.

- Nie ma obawy, nic się nam nie stanie!

- Takiś tego pewny?

- Czy zapomniał pan o tym wróżbicie z Port Saidu? Nie ostrzegał mnie przed burzą piaskową, więc nic nam się nie stanie. Jestem tylko ciekaw, co miał na myśli mówiąc, że znajdę to, czego inni będą szukali bezskutecznie?

- Trochę sprawdziła się ta wróżba - wtrącił bosman z uśmiechem. - Prorokował ci jednego przyjaciela, a masz już aż trzech.

- To prawda! Widzę, że pan pamięta wróżbę. Według niej, ten przyjaciel miał nigdy nie wypowiedzieć ani słowa. Gdyby pan teraz wskutek burzy piaskowej stracił głos, wróżba sprawdziłaby się całkowicie.

- Sen mara, Bóg wiara, brachu. Pamiętam tylko dobre wróżby, a w złe nie wierzę - odparł bosman siląc się na wesołość, jakkolwiek zupełnie nie był zachwycony pomysłem swego towarzysza.

Rozmawiając rozglądał się po wąskim parowie w poszukiwaniu bezpiecznego schronienia. Dojrzał wreszcie głęboką wnękę w stromej ścianie.

- Tutaj zarzucimy kotwicę i przeczekamy burzę piaskową - powiedział, zatrzymując zdrożonego konia.

Szybko rozkulbaczyli wierzchowce i przywiązali je arkanami do rosnących tu krzewów. Po chwili, rozebrani niemal do naga, siedzieli na gorącej ziemi, przytulając się do skały, która chroniła znośnie od gorącego wichru i gryzącego pyłu. Olbrzymi upał oraz zmęczenie gonitwą za emu sprawiły, że Tomek usnął wkrótce z głową opartą na siodle. Teraz przynajmniej poczciwy bosman Nowicki nie musiał ukrywać swego niepokoju. Wytarł starannie chustką obolałe oczy, po czym owinął koszulą własny karabin i broń Tomka, aby zabezpieczyć je w ten sposób przed wszędzie wdzierającym się czerwonym płynem. Po dokonaniu tego legł na rozgrzanej ziemi. Zaczął rozmyślać o nieprzyjemnej sytuacji, w jakiej znalazł się razem z chłopcem, powierzonym jego opiece.

Czas mijał. Chmury pyłu niesione przez gorący wiatr rozsnuwały nad stepem szarość, która powoli przeszła w zupełną ciemność. Ledwo widoczne gwiazdy wydawały się mdłymi ognikami.

Następny dzień nie przyniósł zmiany. Bosman rozdzielił resztkę wody miedzy spragnione wierzchowce. Uspokoiło je to na pewien czas. Ułożyły się na ziemi przy ścianie parowu, chroniąc głowy przed natarczywym pyłem. Łowców również dręczyło pragnienie. Manierki Tomka były już dawno opróżnione, a bosman miał w swojej zaledwie szklankę herbaty z rumem. Od czasu do czasu nakłaniał chłopca do wypicia kilku kropel, lecz sam nie zaglądał do niej już od wielu godzin.

Tomek okazał się dobrym towarzyszem w złej przygodzie. Sam rozdzielał resztki prowiantów, nie narzekał na, głód ani pragnienie i nie zgadzał się, aby opiekun odstępował mu własne mikroskopijne racje.

- Zawarliśmy przyjaźń i nie zgodzę się na to, aby pan cierpiał głód oraz pragnienie przeze mnie - mówił z powagą. - Ja nawet mogę jeść mniej niż pan, gdyż jestem o wiele mniejszy.

Znów nastała męcząca, parna noc. Obydwaj przyjaciele długo nie mogli zasnąć. Konie coraz więcej dręczone pragnieniem zachowywały się bardzo niespokojnie. Leżeli więc, rozmyślając, ile to zamieszania musiała spowodować ich niefortunna wycieczka. Obydwaj byli przekonani, że burza piaskowa zmusiła również i Wilmowskiego do przerwania polowania. Do tej pory z pewnością powiadomiono go już o ich nieobecności na farmie. Nie ulegało wątpliwości, że natychmiast zarządził poszukiwania. Przygnębieni smutnymi myślami zapadli w końcu w niespokojną drzemkę.

Kwik koni i tupot kopyt wyrwały ich ze snu. W tej chwili rozległo się przeciągłe skowyczenie. Łowcy natychmiast porwali się z ziemi.

- Dingo! Przeklęte dingo! - krzyknął bosman chwytając za karabin. Zanim zdołali odwinąć zabezpieczoną przez bosmana broń, w parowie rozegrała się krótka, gwałtowna walka. Konie przerażone napaścią zgłodniałego dingo wyrwały z ziemi krzewy, do których przywiązano je arkanami. W chwili gdy bosman i Tomek podbiegli do nich, zaczęły uciekać w panice. Naraz silna błyskawica rozdarła czarne sklepienie nieba. Bosman ujrzał długi cień sunący za końmi. Szybko przyłożył karabin do ramienia i strzelił. Przeciągłe skowyczenie odbiło się echem o skalne ściany.

- Trafiony! Trafiony! - krzyknął Tomek.

Pobiegli w kierunku wyjącego dingo. Bosman natychmiast dobił go następnym strzałem. Udali się zaraz na poszukiwanie koni. Po półgodzinie uciążliwej wędrówki znaleźli się u wylotu parowu na step. Gorący wiatr ze zdwojoną siłą sypnął im w twarze pyłem. Nawet w świetle błyskawic nigdzie nie mogli dostrzec wierzchowców.

- Wracajmy do parowu - odezwał się bosman chrapliwym głosem. - Nic tu po nas, szkap i tak teraz nie znajdziemy, a te błyskawice nie pachną niczym dobrym.

W milczeniu powrócili do parowu. Strata koni bardzo przygnębiła bosmana. Około dwóch dni jazdy dzieliło ich od obozu. W jaki sposób zdołają powrócić tam bez koni, pożywienia i wody? Co się stanie z chłopcem? Przecież jego siły zostały nadwątlone ostatnimi przeżyciami. Obydwaj nie wytrzymają pragnienia, nawet gdyby burza piaskowa wkrótce ustała. Zmartwił się więc bosman niezmiernie, nie wiedząc, w jaki sposób mógłby pocieszyć swego młodego towarzysza.

Tomek wszakże nie oczekiwał pocieszenia, W czasie, gdy bosman zastanawiał się nad możliwością podtrzymania go na duchu, sam postanowił dodać odwagi swemu opiekunowi.

Wkrótce też pierwszy przerwał milczenie mówiąc:

- Mam doskonały pomysł. Zamiast martwić się ucieczką koni, bawmy się w Strzeleckiego.

- A tobie, co się stało, braciszku? - zaniepokoił się bosman, ponieważ pomyślał, że chłopiec bredzi w gorączce.

- Nic mi się nie stało - odparł Tomek. - Jeżeli zajmiemy się czymkolwiek, to przestaniemy myśleć o naszym położeniu.

- Jak tu o tym nie myśleć! - westchnął bosman.

- Można, można, tylko trzeba chcieć - stanowczo powiedział Tomek. - Bawmy się w Strzeleckiego!

- Co to ma być za zabawa? - zapytał bosman, aby w tej ciężkiej chwili nie pozbawiać chłopca przyjemności.

- Ja będę Strzeleckim, a pan dziadkiem pana Bentleya. Jesteśmy teraz w gęstym skrobie, jak to opowiadał pan Bentley. Zabiliśmy konie, aby nie męczyły się z powodu pragnienia.

- Dobra, mój panie Strzelecki. Szkapy już zarżnięte i co dalej?

- Przeczekamy burzę, a potem ruszymy na południe do Port Phillip. Obóz będzie naszym Port Phillip.

- A czy dojdziemy tam bez wody i na głodnego? - smutno zapytał bosman.

- Bardzo dobrze, że nie mamy wody. Musimy męczyć się z pragnienia i głodu. Inaczej cała zabawa na nic. Wyrzucę nawet zaraz ostatnią, małą puszkę konserw, żebyśmy nie mieli żadnej pokusy. Jak głód, to głód!

- Nie tak ostro, brachu! - energicznie zaoponował bosman. - Bawmy się, ale bez tego wyrzucania puszki!

- Ostatecznie niech puszka zostanie. Teraz kładźmy się spać. Może prędzej doczekamy się końca burzy piaskowej - zaproponował Tomek.

- Dobra nasza! Kto śpi, ten nie myśli i sił nabiera - pochwalił bosman, uradowany dobrym samopoczuciem chłopca.

Ułożyli głowy na siodłach. Przymknęli obolałe oczy. Marynarz cieszył się, że jego młody przyjaciel nie zdaje sobie sprawy z grozy położenia, a tymczasem Tomek, kryjąc twarz przed przyjacielem, w milczeniu połykał łzy. Bał się okropnej śmierci z pragnienia i głodu. Rozmyślał ze smutkiem o ojcu, który na pewno wyruszył już na poszukiwania mimo burzy piaskowej.

„Gdy tylko ustanie ten gorący wiatr, pieszo pójdziemy do obozu - postanowił w myśli. - Och, żeby tutaj znajdował się ojciec lub pan Smuga!" W końcu zmęczenie wzięło w nim górę nad smutnymi myślami. Sen skleił mu powieki, ale nawet wtedy nie zaznał spokoju. Przyśniła mu się straszna burza na morzu. Oślepiające błyskawice rozdzierały niebo, biły pioruny... „Aligator" znikał co chwila pod olbrzymimi falami przelewającymi się przez pokład. Tomek stał na pomoście. Wydawał rozkazy przerażonej załodze. W pewnej chwili potężna fala przewaliła się przez pokład i pogrążyła go w odmętach morskich. Chciał wołać o ratunek, lecz woda zalewała mu usta... Zbudziło go silne szarpnięcie za ramię. Straszny sen pierzchnął natychmiast. Szum fal nie ustawał. Nawet siodło zastępujące poduszkę było mokre, a po twarzy Tomka spływała woda.

„Boże, oszalałem z pragnienia!" pomyślał przerażony.

Naraz usłyszał podniesiony głos bosmana:

- Wstawaj, brachu! To przeklęty kraj! Dopiero co języki zasychały z pragnienia, a teraz grozi nam utonięcie. Jesteśmy w korycie jakiejś wyschniętej rzeki. Wiejmy stąd, jeśli nie chcemy utopić się jak szczury!

Tomek otrząsnął się z resztek snu. Więc to woda szumiała naprawdę! Mają nawet całą rzekę wody. Nie było czasu na zbędne słowa; bosman wcisnął mu w ręce sztucer i swój karabin.

- Zabieraj pukawki! Ja wezmę siodła! - krzyknął. - Wiejmy stąd czym prędzej! Słyszysz, jak woda wali parowem?

Tomek porwał swe ubranie. Natychmiast ruszył za obładowanym siodłami bosmanem. Woda chlupotała pod ich stopami. Strumienie deszczu przyjemnie oblewały rozpalone ciała. Niebezpieczeństwo powiększało się z każdą chwilą, ponieważ stan wody wzrastał z zastraszającą szybkością.

- A niech to...! - zaklął bosman przekrzykując szum wody. - Nie zdążymy wydostać się z parowu!

- Spróbujmy może wspiąć się na wzgórze - doradził Tomek. Ściany parowu były bardzo strome, a ciemność nie pozwalała na wyszukanie odpowiedniego miejsca. Woda sięgała już Tomkowi do pasa. W końcu bosman znalazł łagodniejszy stok. Najpierw pomógł Tomkowi wspiąć się na bezpieczne miejsce, a potem pomyślał o sobie. Teraz rzucił siodła na ziemię. Usiadłszy przy Tomku, zapytał:

- No i co, panie Strzelecki? Rozsychaliśmy się bez wody, jak stare beczki, a teraz omal nie utonęliśmy w rzece.

- To prawda, w Australii nie można nawet bawić się bez przeszkód. Wszystko dzieje się na odwrót. Kto to mówił, że tutaj nie ma wody pod dostatkiem? - mruknął Tomek. - Dziwny to kraj... Na wszelki wypadek niech pan lepiej nie nazywa mnie więcej imieniem zmarłego podróżnika.

Przesądny bosman umilkł natychmiast. Grozę położenia pogłębiały błyskawice rozdzierające czarne chmury. Głuche grzmoty przetaczały się po stepie. Deszcz lał bez przerwy strumieniami. Gorący północno-zachodni wiatr zmagał się z nawałnicą nadciągającą z południa.

Niefortunni łowcy byli początkowo uradowani ulewą. Strugi deszczu przynosiły ochłodę, pozwalały ugasić pragnienie. Wkrótce jednak bryzgający potokami wody, silny wiatr stawał się trudny do wytrzymania. Należało poszukać odpowiedniejszego schronienia. Po omacku ruszyli przed siebie, ślizgali się po nagle rozmiękłej ziemi, przewracali, aż w końcu przycupnęli za dużym głazem, który chociaż trochę osłaniał od bezpośrednich uderzeń nawałnicy. Burza z błyskawicami i grzmotami trwała aż do rana. Tuż przed wschodem słońca zapanowała chwila ciszy. Tomek i bosman z uczuciem ulgi powitali olbrzymie, palące słońce, które wyłoniło się zza horyzontu.

IDŹCIE STĄD PRECZ NATYCHMIAST

Po pełnej niespodzianek nocy nastał gorący, słoneczny dzień. Obydwaj wyczerpani z sił łowcy odbyli walną naradę. Przede wszystkim postanowili zaniechać wszelkich poszukiwań zbiegłych wierzchowców. Nie mogli przecież przewidzieć, co się z nimi stało. Może pożarły je na stepie żarłoczne dzikie dingo, a może też konie same powróciły do obozu? W ostatnim przypadku mogliby spodziewać się pomocy od przyjaciół, którzy na pewno natychmiast rozpoczęliby poszukiwania zaginionych towarzyszy.

- Tak czy inaczej, na razie musimy liczyć tylko na siebie - mówił bosman. - Najlepiej zjedzmy teraz tę ostatnią puszkę konserw, a potem, przed wyruszeniem w drogę, kimnijmy się nieco, by mieć siły do dalszego marszu.

- Myślę, że musimy tak uczynić, jak pan mówi - zgodził się Tomek. - Rozłóżmy ubrania na słońcu, aby wyschły podczas naszego odpoczynku. Strasznie jestem śpiący i zmęczony...

Ułożyli się do snu w cieniu skalnego załomu. Zbudzili się jeszcze przed południem. Chociaż słońce prażyło niemiłosiernie, zaraz przygotowali się do drogi. Bosman związał obydwa siodła arkanem i zarzucił je sobie na plecy, Tomek natomiast podjął się nieść broń. Tak obładowani wyszli z parowu na step. Bez chwili wahania udali się wzdłuż łańcucha pagórków na południe.

Wędrowali kilka godzin niemal nie odpoczywając. Nie napotkali śladu swych koni ani też jakichkolwiek dzikich zwierząt. Jak okiem sięgnąć, leżał przed nimi pożółkły step, a na niebie przesuwało się coraz bardziej ku zachodowi palące słońce. Zgłodniali Tomek i bosman odczuwali zmęczenie. Z trudem powłóczyli nogami, potykali się o kępy trawy bądź zapadali w wykroty, aż w końcu bosman rzucił siodła na ziemię i przysiadłszy na nich wysapał:

- Musimy odpocząć! Spociłem się drałując w tym upale.

- Chyba nie zaczęli jeszcze nas szukać - markotnie powiedział Tomek, siadając obok niego. - Nogi mam pokaleczone przez ostrą trawę, a tu nic nie widać tylko step i step.