×

Usamos cookies para ayudar a mejorar LingQ. Al visitar este sitio, aceptas nuestras politicas de cookie.


image

Emigracja - Malcolm XD, Pole (2)

Pole (2)

Wszystko szło bardzo dobrze aż do momentu, gdy Generalna Dyrekcja Krajowych Dróg i Autostrad nie ogłosiła, że obok będzie szła autostrada. Nie byłoby to nic złego, gdyby nie to, że OBOK oznaczało 10 kilometrów dalej, a przecież nikt nie będzie zjeżdżał 10 kilometrów w bok od autostrady, żeby zalać ropy i zjeść hot doga na stacji czy schabowego z ziemniakami i kapustą w zajeździe SARMATA, bo pewnie tak by się ten zajazd nazywał. Również z tego samego powodu wszyscy ludzie, którzy niegdyś jeździli tą trasą, teraz jeżdżą autostradą A2 – no chyba że jakiś mieszkaniec Łodzi jedzie w odwiedziny do Rawy Mazowieckiej, ale takich osób jest raczej niewiele. Bank w ostatniej chwili wycofał się z całego interesu, ziemia pana Wojtka stała się gówno warta, a za niepospłacane zobowiązania firmy budowlane, co kładły fundamenty pod stację i zajazd, nawet tę gówno wartą ziemię mu zabrały. W ten oto sposób pan Wojtek stracił wszystko po raz trzeci, po czym wyjechał pracować do UK, bo akurat tutaj wtedy wszyscy wyjeżdżali, bo się otworzył rynek pracy. Siedział tutaj już piąty rok, a żeby oszczędzić 400 000 złotych, które według swoich wyliczeń potrzebował, musiał posiedzieć jeszcze z dwa lata. Oszczędzał natomiast na to, żeby na starość wrócić do Polski i otworzyć sobie jakiś nieduży zakład złotniczy, bo na tym fachu cały czas się znał, chociaż od lat go nie praktykował. Gdy zauważyłem, że to pewna ironia losu, bo przecież nieduży zakład złotniczy już miał na początku lat 80., więc mógł od tego czasu nic nie robić, to pan Wojtek powiedział, że wie, ale niczego w życiu nie żałuje. Może poza tym, że przez te różne emigracje i ciągłą pracę całe życie spędził sam, ale w gruncie rzeczy jeszcze taki stary nie jest i jak wróci do Polski i znowu zostanie złotnikiem, to sobie pojedzie do sanatorium i może jakąś panią pozna.

Ostatnim członkiem naszego gangu był Antanas, czyli Litwin, kierowca traktora, za którym chodziliśmy, ale siłą rzeczy nie miałem z nim zbyt dużo kontaktu, bo oddzielała nas przyczepa na kapustę i taśmociąg, który hałasował.

Po przeciętnym dniu przy zbieraniu kapusty następował przeciętny wieczór w domku holenderskim, czyli prysznic, kolacja, czasami telefon do domu, obejrzenie filmu czy piwko ze współlokatorami i spać, bo o 6 trzeba wstać. Szczerze mówiąc, te wieczory były tak monotonne, że nie ma o nich zbytnio co opowiadać, bo wszystkie zlewają się w jeden. Podobnie jak nasi współlokatorzy z domku, o których również nic ciekawego nie mogę powiedzieć, poza tym, że jeden starszy gość miał cały łeb siwy, a wąsy żółtobrązowe od ciągłego palenia szlugów, i z tego powodu miał ksywkę RUDY, bo jak się dobrze człowiek przyjrzał, to te wąsy przy odpowiednim oświetleniu wpadały momentami w odcienie pomarańczowego.

Ciekawiej było w weekendy, bo w soboty pracowaliśmy trochę krócej i był czas na wyprawę do miasteczka obok po zakupy. Potem wieczorem zazwyczaj się coś hehe dziabnęło, w niedzielę się odpoczywało, grając w ping ponga, czytając książki, dzwoniąc do rodziny czy w niektórych przypadkach kontynuując picie browarków.

Będąc już po robocie, w pewne sobotnie popołudnie zdecydowałem się w końcu podłączyć telefon do ładowania, czego od kilku dni nie robiłem, bo i tak był mi tutaj niepotrzebny. Trochę się podładował, włączam, a tam 20 nieodebranych od matki, więc już było wiadomo, że jakaś gruba opcja – po pierwsze, że tyle nieodebranych, a po drugie, że dzwoni, pomimo że wtedy roaming był po 8 złotych za minutę, więc wcześniej to głównie sobie wysyłaliśmy sms-y. Moja pierwsza myśl to była, że Jezus Maria, ojciec umarł. Oddzwaniam spanikowany, na samym początku opierdol od matki, dlaczego 3 dni nie odbieram i ona już myślała, że to ja umarłem. Trochę mnie ten opierdol uspokoił, bo jak by rzeczywiście stało się coś z ojcem, to matka byłaby pogrążona w żałobie i tak nie krzyczała. Jak już się uspokoiła, to mówi, że są dwie fantastyczne wiadomości.

Po pierwsze, że ona sprawdzała w tym internetowym systemie, w którym się sprawdza, czy się dostało na studia, i okazuje się, że się dostałem – co prawda z listy rezerwowej, ale zawsze. Nie chcę zdradzać, na jaki konkretnie kierunek studiów poszedłem, ale powiem tylko, że to jeden z tych kierunków humanistycznych, o których jeszcze te 10 lat temu ludzie myśleli, że będzie po nich praca, a teraz wiedzą, że jednak nie było. Ja oczywiście też wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, więc też się cieszyłem.

Po drugie natomiast to nie miałem wyjeżdżać do Warszawy sam, bo dzień później okazało się, że matka dostała robotę w MINISTERSTWIE – może na niezbyt wysokim stanowisku, ale jednak W MINISTERSTWIE. Wolałbym nie mówić w którym, ale powiem tylko, że było to tak, że jej koleżanka ze studiów z Warszawy tam trafiła na jakąś prominentną posadę i zadzwoniła do mojej matki, że jej tam potrzebuje, bo ona jeszcze ze studiów pamięta, że mojej matce można zaufać. Nie znałem mojej matki na studiach, ale znam ją teraz i się z tym zgadzam. Nawet mój ojciec podekscytował się tą perspektywą, bo mieszkanie w Warszawie dawało mu większe możliwości rozwoju jego kariery politycznej niż rozdawanie ulotek jakichś lokalnych bonzów, co mają 19 miejsce na liście wyborczej. Wynika to z tego, że w Warszawie to na każdym skrzyżowaniu można spotkać jakiegoś Tuska, Kaczyńskiego albo chociaż Waldemara Pawlaka, wykazać się przed nim i już człowiek trafia do wielkiej polityki. Entuzjazm ojca dało się usłyszeć nawet w UK, bo jak gadałem z matką przez telefon, to on w tle łaził po pokoju i podśpiewywał piosenkę WARSZAWA DA SIĘ LUBIĆ. Wychodziło więc na to, że przeprowadzamy się do stolicy we trójkę, co było dla mnie o tyle dobre, że nie musiałem sam dla siebie wynajmować pokoju czy mieszkania.

Poszedłem pochwalić się Stomilowi, który akurat grał w ping ponga na świetlicy. Było oczywiste, że to już potrójny kombos, bo po pierwsze awans matki, po drugie studia, a po trzecie jest sobota, no to wiadomo, trzeba coś wypić. Wzięliśmy plecaki i poszliśmy na wyprawę spedycyjno-logistyczną do pobliskiego miasta.

Pole (2)

Wszystko szło bardzo dobrze aż do momentu, gdy Generalna Dyrekcja Krajowych Dróg i Autostrad nie ogłosiła, że obok będzie szła autostrada. Nie byłoby to nic złego, gdyby nie to, że OBOK oznaczało 10 kilometrów dalej, a przecież nikt nie będzie zjeżdżał 10 kilometrów w bok od autostrady, żeby zalać ropy i zjeść hot doga na stacji czy schabowego z ziemniakami i kapustą w zajeździe SARMATA, bo pewnie tak by się ten zajazd nazywał. Również z tego samego powodu wszyscy ludzie, którzy niegdyś jeździli tą trasą, teraz jeżdżą autostradą A2 – no chyba że jakiś mieszkaniec Łodzi jedzie w odwiedziny do Rawy Mazowieckiej, ale takich osób jest raczej niewiele. Bank w ostatniej chwili wycofał się z całego interesu, ziemia pana Wojtka stała się gówno warta, a za niepospłacane zobowiązania firmy budowlane, co kładły fundamenty pod stację i zajazd, nawet tę gówno wartą ziemię mu zabrały. W ten oto sposób pan Wojtek stracił wszystko po raz trzeci, po czym wyjechał pracować do UK, bo akurat tutaj wtedy wszyscy wyjeżdżali, bo się otworzył rynek pracy. Siedział tutaj już piąty rok, a żeby oszczędzić 400 000 złotych, które według swoich wyliczeń potrzebował, musiał posiedzieć jeszcze z dwa lata. Oszczędzał natomiast na to, żeby na starość wrócić do Polski i otworzyć sobie jakiś nieduży zakład złotniczy, bo na tym fachu cały czas się znał, chociaż od lat go nie praktykował. Gdy zauważyłem, że to pewna ironia losu, bo przecież nieduży zakład złotniczy już miał na początku lat 80., więc mógł od tego czasu nic nie robić, to pan Wojtek powiedział, że wie, ale niczego w życiu nie żałuje. Może poza tym, że przez te różne emigracje i ciągłą pracę całe życie spędził sam, ale w gruncie rzeczy jeszcze taki stary nie jest i jak wróci do Polski i znowu zostanie złotnikiem, to sobie pojedzie do sanatorium i może jakąś panią pozna.

Ostatnim członkiem naszego gangu był Antanas, czyli Litwin, kierowca traktora, za którym chodziliśmy, ale siłą rzeczy nie miałem z nim zbyt dużo kontaktu, bo oddzielała nas przyczepa na kapustę i taśmociąg, który hałasował.

Po przeciętnym dniu przy zbieraniu kapusty następował przeciętny wieczór w domku holenderskim, czyli prysznic, kolacja, czasami telefon do domu, obejrzenie filmu czy piwko ze współlokatorami i spać, bo o 6 trzeba wstać. Szczerze mówiąc, te wieczory były tak monotonne, że nie ma o nich zbytnio co opowiadać, bo wszystkie zlewają się w jeden. Podobnie jak nasi współlokatorzy z domku, o których również nic ciekawego nie mogę powiedzieć, poza tym, że jeden starszy gość miał cały łeb siwy, a wąsy żółtobrązowe od ciągłego palenia szlugów, i z tego powodu miał ksywkę RUDY, bo jak się dobrze człowiek przyjrzał, to te wąsy przy odpowiednim oświetleniu wpadały momentami w odcienie pomarańczowego.

Ciekawiej było w weekendy, bo w soboty pracowaliśmy trochę krócej i był czas na wyprawę do miasteczka obok po zakupy. Potem wieczorem zazwyczaj się coś hehe dziabnęło, w niedzielę się odpoczywało, grając w ping ponga, czytając książki, dzwoniąc do rodziny czy w niektórych przypadkach kontynuując picie browarków.

Będąc już po robocie, w pewne sobotnie popołudnie zdecydowałem się w końcu podłączyć telefon do ładowania, czego od kilku dni nie robiłem, bo i tak był mi tutaj niepotrzebny. Trochę się podładował, włączam, a tam 20 nieodebranych od matki, więc już było wiadomo, że jakaś gruba opcja – po pierwsze, że tyle nieodebranych, a po drugie, że dzwoni, pomimo że wtedy roaming był po 8 złotych za minutę, więc wcześniej to głównie sobie wysyłaliśmy sms-y. Moja pierwsza myśl to była, że Jezus Maria, ojciec umarł. Oddzwaniam spanikowany, na samym początku opierdol od matki, dlaczego 3 dni nie odbieram i ona już myślała, że to ja umarłem. Trochę mnie ten opierdol uspokoił, bo jak by rzeczywiście stało się coś z ojcem, to matka byłaby pogrążona w żałobie i tak nie krzyczała. Jak już się uspokoiła, to mówi, że są dwie fantastyczne wiadomości.

Po pierwsze, że ona sprawdzała w tym internetowym systemie, w którym się sprawdza, czy się dostało na studia, i okazuje się, że się dostałem – co prawda z listy rezerwowej, ale zawsze. Nie chcę zdradzać, na jaki konkretnie kierunek studiów poszedłem, ale powiem tylko, że to jeden z tych kierunków humanistycznych, o których jeszcze te 10 lat temu ludzie myśleli, że będzie po nich praca, a teraz wiedzą, że jednak nie było. Ja oczywiście też wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, więc też się cieszyłem.

Po drugie natomiast to nie miałem wyjeżdżać do Warszawy sam, bo dzień później okazało się, że matka dostała robotę w MINISTERSTWIE – może na niezbyt wysokim stanowisku, ale jednak W MINISTERSTWIE. Wolałbym nie mówić w którym, ale powiem tylko, że było to tak, że jej koleżanka ze studiów z Warszawy tam trafiła na jakąś prominentną posadę i zadzwoniła do mojej matki, że jej tam potrzebuje, bo ona jeszcze ze studiów pamięta, że mojej matce można zaufać. Nie znałem mojej matki na studiach, ale znam ją teraz i się z tym zgadzam. Nawet mój ojciec podekscytował się tą perspektywą, bo mieszkanie w Warszawie dawało mu większe możliwości rozwoju jego kariery politycznej niż rozdawanie ulotek jakichś lokalnych bonzów, co mają 19 miejsce na liście wyborczej. Wynika to z tego, że w Warszawie to na każdym skrzyżowaniu można spotkać jakiegoś Tuska, Kaczyńskiego albo chociaż Waldemara Pawlaka, wykazać się przed nim i już człowiek trafia do wielkiej polityki. Entuzjazm ojca dało się usłyszeć nawet w UK, bo jak gadałem z matką przez telefon, to on w tle łaził po pokoju i podśpiewywał piosenkę WARSZAWA DA SIĘ LUBIĆ. Wychodziło więc na to, że przeprowadzamy się do stolicy we trójkę, co było dla mnie o tyle dobre, że nie musiałem sam dla siebie wynajmować pokoju czy mieszkania.

Poszedłem pochwalić się Stomilowi, który akurat grał w ping ponga na świetlicy. Było oczywiste, że to już potrójny kombos, bo po pierwsze awans matki, po drugie studia, a po trzecie jest sobota, no to wiadomo, trzeba coś wypić. Wzięliśmy plecaki i poszliśmy na wyprawę spedycyjno-logistyczną do pobliskiego miasta.