×

Usamos cookies para ayudar a mejorar LingQ. Al visitar este sitio, aceptas nuestras politicas de cookie.


image

Emigracja - Malcolm XD, Farma kapusty (2)

Farma kapusty (2)

UKŁAD KOLEŻEŃSKO-BEZALKOHOLOWY. Normalny ludzki układ biorący się stąd, że ktoś kogoś po prostu lubi, jest z tego samego kraju, regionu czy miasta, zauważył w drugim człowieku jakąś dobrą cechę, mają wspólne hobby czy cokolwiek. Był typek koło trzydziestki, który w Polsce zostawił żonę w ciąży, i codziennie po pracy, nawet w sobotę jak wiele osób chlało, do niej dzwonił na skajpie po 3 godziny. Za to jedna supervisorka go tak polubiła, że mu załatwiła pracę na magazynie, bo stwierdziła, że takich przyzwoitych mężczyzn trzeba promować, bo jak ona była w ciąży i jej chłopak się o tym dowiedział, to wziął i spierdolił – według poszlak odnalezionych w mediach społecznościowych – aż na Islandię. Dlatego ona co wakacje siedziała po 4 miesiące w UK, żeby zarobić na bycie samotną matką przez resztę roku, a w tym czasie jej dziecko siedziało z babcią w Polsce i tęskniło za nią, a ona za nim. Innym przykładem była panna z Bułgarii, której stary był zawodowym strażakiem, więc dobrze znała się na pożarnictwie, czym zaimponowała typowi z Łotwy, który kiedyś też był strażakiem, a obecnie na farmie zajmował się bezpieczeństwem. Dlatego załatwił jej, żeby z hali przenieść ją do niego na BHP, żeby z nim chodziła i sprawdzała, czy wyjścia ewakuacyjne są udrożnione i inne takie strażackie rzeczy.

To z kolei prowadzi nas do czwartego typu UKŁADU, czyli dupodajstwa, bo o to właśnie ta panna z Bułgarii była powszechnie podejrzewana. Dosyć często, gdy kogoś spotkało coś dobrego, jak podwyżka czy awans, to zaraz pojawiał się szereg domysłów tłumaczących to zjawisko przyczynami pozamerytorycznymi. Jedną z nich zazwyczaj miało być danie dupy przez awansowanego lub awansowaną osobie, która jego czy ją awansowała. W rzucaniu takich oskarżeń zawsze przodowały wkurwione mamuśki w wieku średnim łamane przez starszym, które pewnie chętnie by dały dupy i bez żadnych korzyści z tego wynikających, ale nie miały komu. Najbardziej były oczywiście cięte na młode panny, których uroda jeszcze nie przeminęła, a które awansował starszy typ, a najlepiej (w sensie najgorzej), jak jeszcze był innej narodowości niż ta panna. Wtedy można było z czystym sercem stać na szlugu w kilka takich harpii-Grażynek i jak młoda przechodziła, to się ją obcinało nienawistnym wzrokiem, a potem między sobą mówiło WTEDY RUMUNOWI DUPY DAŁA, A TERA WIELKA PANI.

Piątym i ostatnim typem UKŁADU był układ językowy, ale w znaczeniu lingwistycznym. Mianowicie jeżeli mówiło się dobrze po angielsku, to była szansa, że człowiek zapozna się i zakoleguje z kimś z wyższego kierownictwa, które stanowili praktycznie sami Anglicy. Na przykład stałeś pod firmą, podszedł jakiś manadżer i pytał, czy masz ognia, ty mówiłeś, że masz, on odpalał szluga, zamieniliście z 3 zdania, a twoi współpracownicy patrzyli, że stoisz i się z nim ziomujesz. Potem coś do ciebie zagadywał na parkingu, ludzie z pracy znowu to widzieli i potem już było wiadomo, że jak by ktoś ci uczynił krzywdę, to pewnie pójdziesz do tego Anglika się poskarżyć, bo on już dojrzał w tobie człowieka. Ci, którzy po angielsku nie mówili, czyli tak z ¾ pracowników, nie mieli tej szansy i mogli poskarżyć się co najwyżej średniemu kierownictwu, składającemu się z przedstawicieli narodów Europy tak zwanej, Środkowo-Wschodniej. To znaczy w pewnym sensie mówili oni po angielsku, ale było to angielski-środkowo-wschodnio-europejski, w którym to Litwin może dogadać się ze Słowakiem, ale z Anglikiem już nie.

Na farmie bariera pomiędzy Anglikami a imigrantami była chyba nawet wyraźniejsza niż w Londynie. Nikt z miejscowych nie mieszkał na stałe na terenie farmy, tylko dojeżdżali do pracy z miasteczka. Po godzinach cały zakład pracy był więc pod kontrolą różnej maści supervisorów, czy innymi słowy kapuścianej arystokracji, z Europy Wschodniej (Środkowo). Również w czasie pracy zwykły pracownik miał kontakt prawie tylko z nimi, a Anglicy starali się nie ingerować w nasze sprawy, wychodząc z założenia, że mamy swoją kulturę i obyczaje i lepiej się w to nie mieszać. W sumie przez miesiąc pobytu na farmie tylko raz widziałem sytuację, w której wyższy przełożony zareagował na niesprawiedliwość, a było to, jak polski supervisor pokłócił się z polskim pracownikiem, że ten drugi ma iść gdzieś, gdzie nie chciał iść, i się opierał, więc ten pierwszy dla zachęty kopnął go w dupę, na co przyglądający się temu Anglik powiedział OI! CALM DOWN!

A skoro już doszliśmy do rozmów o Anglikach, Litwinach, Rumunach, Polakach i kopaniach w dupę, to warto, żebym opowiedział o strukturze etnicznej naszej farmy. Łącznie pracowało na niej około 400 osób, z czego około 50 to byli Anglicy, głównie zajmujący posady TYCH KUREW, CO NIC NIE ROBIĄ, TYLKO W BIURZE… – no wiecie. Okazjonalnie Anglicy pracowali też na jakichś wyższych stanowiskach na magazynie czy jako zewnętrzni specjaliści przyjeżdżali na halę, jak trzeba było zrobić na przykład przegląd i podbić gwarancję maszyny do mycia kapusty. Kolejne 20–40 osób to byli ludzie z Europy Zachodnio-Południowej, czyli Portugalii i Hiszpanii, gdzie wtedy kryzys przypierdolił tak, że było bezrobocie 30%, więc gdzieniegdzie zrobiło się tak nieprzyjemnie jak w umęczonej przez dwudziestowieczne systemy totalitarne (jak i wcześniejsze zapóźnienie dziejowe) Europie Wschodnio-Południowej i Środkowo-Wschodniej, która to reprezentowana była przez pozostałych 300 pracowników farmy.

Właściwie wszyscy Portugalczycy i Hiszpanie byli na farmie dopiero pierwszy sezon, więc nie obejmowali żadnych wyższych stanowisk. Trzymali się sami ze sobą, nikomu specjalnie nie wchodzili w drogę i wkurwiali się tylko wtedy, jak ktoś ich mylił z Rumunami i Bułgarami. Zajmowali kilka domków z boku osiedla, a ich rewir wyróżniał się tym, że dużo czasu spędzali na świeżym powietrzu przed domkami, gdzie gotowali, pili wino i prowadzili jakieś ożywione dyskusje. Dało się po tym poznać, że pochodzą z ciepłych krajów, w których warunki pogodowe sprzyjają przebywaniu na zewnątrz, co starali się zaszczepić również w mniej przyjaznej pod tym względem Wielkiej Brytanii. Z ciepłych krajów oczywiście pochodzą też choćby Rumunii, tylko tam był komunizm, więc nie ma zbyt silnej tradycji siedzenia i gadania, bo zawsze ktoś mógł cię podsłuchać i podpierdolić na Securitate, czyli ich odpowiednik Służby Bezpieczeństwa, a wtedy pozostaje już tylko samo siedzenie.

Spośród 300 przedstawicieli naszego regionu około 200 to byli Polacy, kolejne 50 Rumuni plus Bułgarzy, a pozostałe 50 to miks Litwinów, Łotyszy, Słowaków i trochę Ukraińców. Do tego dosłownie kilku Czechów i Węgrów. Podziały etniczne nie były może tak silne jak na rikszach, bo w pracy często robiło się w ekipach mieszanych, natomiast czas wolny ludzie spędzali raczej z tymi, z którymi byli w stanie swobodnie porozmawiać – co jednak oznaczało na przykład, że Słowacy i Ukraińcy sporo czasu spędzali z Polakami. Problemy językowe zdarzały się powszechnie, bo nie wiem, czy na przykład wiecie, ale KURWA po polsku znaczy zupełnie coś innego niż po rumuńsku CURVA, czyli zakręt. O ile natomiast nie zdarzyło się, żeby jakiś Polak powiedział przy Rumunie KURWA, a ten przez pomyłkę skręcił, to zdarzyło się kilka razy, że Rumun powiedział CURVA, a Polak przez pomyłkę pobił go po ryju.

Opowiadając wam to wszystko, wybiegłem nieco w przyszłość, bo większości z tych rzeczy dowiedziałem się dopiero po pewnym czasie pracy na farmie, a jak na razie byliśmy dopiero co oprowadzani po okolicy przez pana Wojtka i właśnie wchodziliśmy NA HALĘ, czyli do fabryki kapusty. Na początku hali stoi „surowa” kapusta, która przyjechała z pola. Następnie była sekcja zwana potocznie RZEŹNIĄ, gdzie kilka osób cięło główki kapusty nożami na średnie kawałki, żeby zmieściły się do maszyny. W niej kapusta szatkowana była na małe kawałki i płynęła tunelem z wodą dalej, przy okazji się myjąc. Dopływała sobie w ten sposób do SUSZARNI, czyli urządzenia wyglądającego trochę jak wielka pralka, do której z jednej strony pocięta kapusta wpadała mokra, w środku wirowała w metalowym bębnie, a potem wypadała na taśmociąg z drugiej strony już sucha. Jak podeszliśmy do tej maszyny, to pilnujący jej Polak przestrzegł nas, żebyśmy tylko nie wkładali łba do środka, żeby zajrzeć, bo jak jednego Słowaka kiedyś wciągło, to teraz jest, jak na ironię, warzywem. Powiedziałem, że co nieco na ten temat wiem, bo u mnie w mieście jest farma agrestu, a ludzie to nie mają wyobraźni – żeby podkreślić, że ja mam i do takiej pracy bym się nadawał. Miało to być przygotowaniem gruntu pod moją propozycję, żebyśmy ja i Stomil mogli stać z tym typem i we trzech patrzeć, czy do machiny nikogo nie wciąga, bo wydawało się to pracą przyjemną i mało wymagającą, przynajmniej dopóki nie trzeba wyciągać kogoś wciągniętego. Protektor maszyny powiedział jednak, że nasze kwalifikacje wynikające z pochodzenia z Europejskiej Stolicy Agrestu nie mogą być na ziemi brytyjskiej uznane, bo agrest to owoc, a kapusta bądź co bądź warzywo.

W tej sytuacji poszliśmy z panem Wojtkiem jeszcze na magazyn, który wyglądał tak, jak możecie sobie wyobrażać, czyli pnące się pod sam sufit półki wypełnione kapustą, tiry, które po kapustę przyjechały, oraz wózki widłowe wożące kapustę między jednymi a drugimi. Praca na magazynie, jak w ogóle praca na hali – żeby nie wspomnieć o biurze, w którym kurwy dupy grzeją – była uznawana za o tyle prestiżową, że nie było się w niej wystawionym na czynniki atmosferyczne. Z tego powodu oczywiście trudniej było się do niej dostać i oprócz UKŁADU trzeba było mieć też uznany w UK kurs na wózki widłowe, którego my nie mieliśmy, dlatego pozostawało nam tylko pole.

Czym jest pole, nie muszę chyba zbyt obszernie tłumaczyć, bo z definicji jest to ziemia, na której coś rośnie – w tym przypadku kapusta. Co ciekawe, wbrew moim wcześniejszym wyobrażeniom kapusty nie sadzi się tak jak zboża, że rozsypuje się kapuściane ziarna, a potem ona sobie wyrasta, tylko do ziemi wkłada się sadzonki, które wcześniej kilka tygodni podrosły w szklarniach na farmie obok. Dopiero potem, po umieszczeniu ich w polu, zaczynają one rosnąć, a następnie, gdy osiągną pełnoletniość, zbierane są przez mieszkańców Europy (głównie) Środkowo-Wschodniej. Zbiory przeprowadza ekipa zwana po angielsku GANGIEM. Gang to był traktorzysta z traktorem + supervisor + 8–10 osób z nożami do obcinania kapusty, więc właściwie tak samo jak na Hackney, gdzie też zawsze 10 typów z nożami stało wokół jakiejś maszyny, tylko tam częściej niż ciągnik John Deere była to osobowa honda civic. Ciągnik miał z tyłu zamontowany poprzeczny taśmociąg, który był od niego kilka razy szerszy. Za nim szli pickerzy, którzy odcinali nożami kapustę od ziemi, a potem wrzucali ją na ten taśmociąg, który zabierał kapustę na przyczepę. Takimi oto pickerami mieliśmy zostać ja i Stomil, i od tego czasu łazić za traktorem.

Po odwiedzinach pola musieliśmy jeszcze pójść do biura i podpisać, że zapoznaliśmy się z przepisami BHP, co rzekomo miało miejsce, gdy pan Wojtek oprowadzał nas po farmie. Potem zostaliśmy zakwaterowani w holendrze z 6 typami, którzy akurat byli jeszcze w polu, więc nie mieliśmy okazji ich od razu poznać. Przedmioty osobiste leżące w domku wskazywały, że to w większości Polacy. Biorąc jednak pod uwagę, że poprzedzającej nocy przespaliśmy łącznie z 4 godziny, nie czekaliśmy na powrót tych typów z pracy, tylko poszliśmy spać. Tym bardziej, że następnego dnia mieliśmy wstać do roboty skoro świt.

Farma kapusty (2) Cabbage farm (2)

UKŁAD KOLEŻEŃSKO-BEZALKOHOLOWY. Normalny ludzki układ biorący się stąd, że ktoś kogoś po prostu lubi, jest z tego samego kraju, regionu czy miasta, zauważył w drugim człowieku jakąś dobrą cechę, mają wspólne hobby czy cokolwiek. Był typek koło trzydziestki, który w Polsce zostawił żonę w ciąży, i codziennie po pracy, nawet w sobotę jak wiele osób chlało, do niej dzwonił na skajpie po 3 godziny. Za to jedna supervisorka go tak polubiła, że mu załatwiła pracę na magazynie, bo stwierdziła, że takich przyzwoitych mężczyzn trzeba promować, bo jak ona była w ciąży i jej chłopak się o tym dowiedział, to wziął i spierdolił – według poszlak odnalezionych w mediach społecznościowych – aż na Islandię. Dlatego ona co wakacje siedziała po 4 miesiące w UK, żeby zarobić na bycie samotną matką przez resztę roku, a w tym czasie jej dziecko siedziało z babcią w Polsce i tęskniło za nią, a ona za nim. Innym przykładem była panna z Bułgarii, której stary był zawodowym strażakiem, więc dobrze znała się na pożarnictwie, czym zaimponowała typowi z Łotwy, który kiedyś też był strażakiem, a obecnie na farmie zajmował się bezpieczeństwem. Dlatego załatwił jej, żeby z hali przenieść ją do niego na BHP, żeby z nim chodziła i sprawdzała, czy wyjścia ewakuacyjne są udrożnione i inne takie strażackie rzeczy.

To z kolei prowadzi nas do czwartego typu UKŁADU, czyli dupodajstwa, bo o to właśnie ta panna z Bułgarii była powszechnie podejrzewana. Dosyć często, gdy kogoś spotkało coś dobrego, jak podwyżka czy awans, to zaraz pojawiał się szereg domysłów tłumaczących to zjawisko przyczynami pozamerytorycznymi. Jedną z nich zazwyczaj miało być danie dupy przez awansowanego lub awansowaną osobie, która jego czy ją awansowała. W rzucaniu takich oskarżeń zawsze przodowały wkurwione mamuśki w wieku średnim łamane przez starszym, które pewnie chętnie by dały dupy i bez żadnych korzyści z tego wynikających, ale nie miały komu. Najbardziej były oczywiście cięte na młode panny, których uroda jeszcze nie przeminęła, a które awansował starszy typ, a najlepiej (w sensie najgorzej), jak jeszcze był innej narodowości niż ta panna. Wtedy można było z czystym sercem stać na szlugu w kilka takich harpii-Grażynek i jak młoda przechodziła, to się ją obcinało nienawistnym wzrokiem, a potem między sobą mówiło WTEDY RUMUNOWI DUPY DAŁA, A TERA WIELKA PANI.

Piątym i ostatnim typem UKŁADU był układ językowy, ale w znaczeniu lingwistycznym. Mianowicie jeżeli mówiło się dobrze po angielsku, to była szansa, że człowiek zapozna się i zakoleguje z kimś z wyższego kierownictwa, które stanowili praktycznie sami Anglicy. Na przykład stałeś pod firmą, podszedł jakiś manadżer i pytał, czy masz ognia, ty mówiłeś, że masz, on odpalał szluga, zamieniliście z 3 zdania, a twoi współpracownicy patrzyli, że stoisz i się z nim ziomujesz. Potem coś do ciebie zagadywał na parkingu, ludzie z pracy znowu to widzieli i potem już było wiadomo, że jak by ktoś ci uczynił krzywdę, to pewnie pójdziesz do tego Anglika się poskarżyć, bo on już dojrzał w tobie człowieka. Ci, którzy po angielsku nie mówili, czyli tak z ¾ pracowników, nie mieli tej szansy i mogli poskarżyć się co najwyżej średniemu kierownictwu, składającemu się z przedstawicieli narodów Europy tak zwanej, Środkowo-Wschodniej. To znaczy w pewnym sensie mówili oni po angielsku, ale było to angielski-środkowo-wschodnio-europejski, w którym to Litwin może dogadać się ze Słowakiem, ale z Anglikiem już nie.

Na farmie bariera pomiędzy Anglikami a imigrantami była chyba nawet wyraźniejsza niż w Londynie. Nikt z miejscowych nie mieszkał na stałe na terenie farmy, tylko dojeżdżali do pracy z miasteczka. Po godzinach cały zakład pracy był więc pod kontrolą różnej maści supervisorów, czy innymi słowy kapuścianej arystokracji, z Europy Wschodniej (Środkowo). Również w czasie pracy zwykły pracownik miał kontakt prawie tylko z nimi, a Anglicy starali się nie ingerować w nasze sprawy, wychodząc z założenia, że mamy swoją kulturę i obyczaje i lepiej się w to nie mieszać. W sumie przez miesiąc pobytu na farmie tylko raz widziałem sytuację, w której wyższy przełożony zareagował na niesprawiedliwość, a było to, jak polski supervisor pokłócił się z polskim pracownikiem, że ten drugi ma iść gdzieś, gdzie nie chciał iść, i się opierał, więc ten pierwszy dla zachęty kopnął go w dupę, na co przyglądający się temu Anglik powiedział OI! CALM DOWN!

A skoro już doszliśmy do rozmów o Anglikach, Litwinach, Rumunach, Polakach i kopaniach w dupę, to warto, żebym opowiedział o strukturze etnicznej naszej farmy. Łącznie pracowało na niej około 400 osób, z czego około 50 to byli Anglicy, głównie zajmujący posady TYCH KUREW, CO NIC NIE ROBIĄ, TYLKO W BIURZE… – no wiecie. Okazjonalnie Anglicy pracowali też na jakichś wyższych stanowiskach na magazynie czy jako zewnętrzni specjaliści przyjeżdżali na halę, jak trzeba było zrobić na przykład przegląd i podbić gwarancję maszyny do mycia kapusty. Kolejne 20–40 osób to byli ludzie z Europy Zachodnio-Południowej, czyli Portugalii i Hiszpanii, gdzie wtedy kryzys przypierdolił tak, że było bezrobocie 30%, więc gdzieniegdzie zrobiło się tak nieprzyjemnie jak w umęczonej przez dwudziestowieczne systemy totalitarne (jak i wcześniejsze zapóźnienie dziejowe) Europie Wschodnio-Południowej i Środkowo-Wschodniej, która to reprezentowana była przez pozostałych 300 pracowników farmy.

Właściwie wszyscy Portugalczycy i Hiszpanie byli na farmie dopiero pierwszy sezon, więc nie obejmowali żadnych wyższych stanowisk. Trzymali się sami ze sobą, nikomu specjalnie nie wchodzili w drogę i wkurwiali się tylko wtedy, jak ktoś ich mylił z Rumunami i Bułgarami. Zajmowali kilka domków z boku osiedla, a ich rewir wyróżniał się tym, że dużo czasu spędzali na świeżym powietrzu przed domkami, gdzie gotowali, pili wino i prowadzili jakieś ożywione dyskusje. Dało się po tym poznać, że pochodzą z ciepłych krajów, w których warunki pogodowe sprzyjają przebywaniu na zewnątrz, co starali się zaszczepić również w mniej przyjaznej pod tym względem Wielkiej Brytanii. Z ciepłych krajów oczywiście pochodzą też choćby Rumunii, tylko tam był komunizm, więc nie ma zbyt silnej tradycji siedzenia i gadania, bo zawsze ktoś mógł cię podsłuchać i podpierdolić na Securitate, czyli ich odpowiednik Służby Bezpieczeństwa, a wtedy pozostaje już tylko samo siedzenie.

Spośród 300 przedstawicieli naszego regionu około 200 to byli Polacy, kolejne 50 Rumuni plus Bułgarzy, a pozostałe 50 to miks Litwinów, Łotyszy, Słowaków i trochę Ukraińców. Do tego dosłownie kilku Czechów i Węgrów. Podziały etniczne nie były może tak silne jak na rikszach, bo w pracy często robiło się w ekipach mieszanych, natomiast czas wolny ludzie spędzali raczej z tymi, z którymi byli w stanie swobodnie porozmawiać – co jednak oznaczało na przykład, że Słowacy i Ukraińcy sporo czasu spędzali z Polakami. Problemy językowe zdarzały się powszechnie, bo nie wiem, czy na przykład wiecie, ale KURWA po polsku znaczy zupełnie coś innego niż po rumuńsku CURVA, czyli zakręt. O ile natomiast nie zdarzyło się, żeby jakiś Polak powiedział przy Rumunie KURWA, a ten przez pomyłkę skręcił, to zdarzyło się kilka razy, że Rumun powiedział CURVA, a Polak przez pomyłkę pobił go po ryju.

Opowiadając wam to wszystko, wybiegłem nieco w przyszłość, bo większości z tych rzeczy dowiedziałem się dopiero po pewnym czasie pracy na farmie, a jak na razie byliśmy dopiero co oprowadzani po okolicy przez pana Wojtka i właśnie wchodziliśmy NA HALĘ, czyli do fabryki kapusty. Na początku hali stoi „surowa” kapusta, która przyjechała z pola. Następnie była sekcja zwana potocznie RZEŹNIĄ, gdzie kilka osób cięło główki kapusty nożami na średnie kawałki, żeby zmieściły się do maszyny. W niej kapusta szatkowana była na małe kawałki i płynęła tunelem z wodą dalej, przy okazji się myjąc. Dopływała sobie w ten sposób do SUSZARNI, czyli urządzenia wyglądającego trochę jak wielka pralka, do której z jednej strony pocięta kapusta wpadała mokra, w środku wirowała w metalowym bębnie, a potem wypadała na taśmociąg z drugiej strony już sucha. Jak podeszliśmy do tej maszyny, to pilnujący jej Polak przestrzegł nas, żebyśmy tylko nie wkładali łba do środka, żeby zajrzeć, bo jak jednego Słowaka kiedyś wciągło, to teraz jest, jak na ironię, warzywem. Powiedziałem, że co nieco na ten temat wiem, bo u mnie w mieście jest farma agrestu, a ludzie to nie mają wyobraźni – żeby podkreślić, że ja mam i do takiej pracy bym się nadawał. Miało to być przygotowaniem gruntu pod moją propozycję, żebyśmy ja i Stomil mogli stać z tym typem i we trzech patrzeć, czy do machiny nikogo nie wciąga, bo wydawało się to pracą przyjemną i mało wymagającą, przynajmniej dopóki nie trzeba wyciągać kogoś wciągniętego. Protektor maszyny powiedział jednak, że nasze kwalifikacje wynikające z pochodzenia z Europejskiej Stolicy Agrestu nie mogą być na ziemi brytyjskiej uznane, bo agrest to owoc, a kapusta bądź co bądź warzywo.

W tej sytuacji poszliśmy z panem Wojtkiem jeszcze na magazyn, który wyglądał tak, jak możecie sobie wyobrażać, czyli pnące się pod sam sufit półki wypełnione kapustą, tiry, które po kapustę przyjechały, oraz wózki widłowe wożące kapustę między jednymi a drugimi. Praca na magazynie, jak w ogóle praca na hali – żeby nie wspomnieć o biurze, w którym kurwy dupy grzeją – była uznawana za o tyle prestiżową, że nie było się w niej wystawionym na czynniki atmosferyczne. Z tego powodu oczywiście trudniej było się do niej dostać i oprócz UKŁADU trzeba było mieć też uznany w UK kurs na wózki widłowe, którego my nie mieliśmy, dlatego pozostawało nam tylko pole.

Czym jest pole, nie muszę chyba zbyt obszernie tłumaczyć, bo z definicji jest to ziemia, na której coś rośnie – w tym przypadku kapusta. Co ciekawe, wbrew moim wcześniejszym wyobrażeniom kapusty nie sadzi się tak jak zboża, że rozsypuje się kapuściane ziarna, a potem ona sobie wyrasta, tylko do ziemi wkłada się sadzonki, które wcześniej kilka tygodni podrosły w szklarniach na farmie obok. Dopiero potem, po umieszczeniu ich w polu, zaczynają one rosnąć, a następnie, gdy osiągną pełnoletniość, zbierane są przez mieszkańców Europy (głównie) Środkowo-Wschodniej. Zbiory przeprowadza ekipa zwana po angielsku GANGIEM. Gang to był traktorzysta z traktorem + supervisor + 8–10 osób z nożami do obcinania kapusty, więc właściwie tak samo jak na Hackney, gdzie też zawsze 10 typów z nożami stało wokół jakiejś maszyny, tylko tam częściej niż ciągnik John Deere była to osobowa honda civic. Ciągnik miał z tyłu zamontowany poprzeczny taśmociąg, który był od niego kilka razy szerszy. Za nim szli pickerzy, którzy odcinali nożami kapustę od ziemi, a potem wrzucali ją na ten taśmociąg, który zabierał kapustę na przyczepę. Takimi oto pickerami mieliśmy zostać ja i Stomil, i od tego czasu łazić za traktorem.

Po odwiedzinach pola musieliśmy jeszcze pójść do biura i podpisać, że zapoznaliśmy się z przepisami BHP, co rzekomo miało miejsce, gdy pan Wojtek oprowadzał nas po farmie. Potem zostaliśmy zakwaterowani w holendrze z 6 typami, którzy akurat byli jeszcze w polu, więc nie mieliśmy okazji ich od razu poznać. Przedmioty osobiste leżące w domku wskazywały, że to w większości Polacy. Biorąc jednak pod uwagę, że poprzedzającej nocy przespaliśmy łącznie z 4 godziny, nie czekaliśmy na powrót tych typów z pracy, tylko poszliśmy spać. Tym bardziej, że następnego dnia mieliśmy wstać do roboty skoro świt.