×

Vi använder kakor för att göra LingQ bättre. Genom att besöka sajten, godkänner du vår cookie policy.


image

Stefan Grabiński - Namiętność, Namiętność, 3

Zatrzymałem się przy jednym z grobowców, który nagle skupił na sobie moją uwagę. Rzucała się w oczy od razu oryginalna kompozycja.

Na tarasie przed domem stała naturalnej wielkości postać kobiety o miłej, przepojonej niewieścią słodyczą powierzchowności; lewą ręką zbierała fałdy sukni, w prawej podniesionej do góry gestem pełnym wdzięku niosła doniczkę z kwiatami.

„A Luisa Riccardi, moglie adorata — il marito” — czytałem napis u dołu.

— Jest to mogiła jednej z patrycjuszek weneckich — wyjaśniła mi Inez. — Umarła nagle śmiercią gwałtowną. Zrozpaczony mąż kazał utrwalić postać ukochanej w chwili, gdy wychodzi z domu na przechadzkę po ogrodzie: taką ją widział podobno po raz ostatni — taką oglądały jego oczy na kilka godzin przed śmiercią. Moment ten uwiecznił rzeźbiarz w marmurze.

— Jakie to piękne, seniora — rzekłem w zamyśleniu.

— I może właśnie dlatego sąsiaduje z pięknem innego pokroju — odpowiedziała, posuwając się ku najbliższemu grobowcowi. — A co pan powie o tej mogile?

Na płycie z alabastru odcinały się en relief dwa torsy: młodego mężczyzny i czarująco pięknej kobiety. On utkwił w niej rozkochane oczy i wyciągnął usta spragnione ku czarze, którą mu podawała z uśmiechem. Mimo woli rodziło się podejrzenie, czy puchar nie zawiera trucizny. Bo w uśmiechu kobiety czaił się odcień fałszu i okrucieństwa. Lecz tego zaślepiony mężczyzna zdawał się nie dostrzegać — jak nie dostrzegał na pewno żądła wąskiej weneckiej dagi, którą ściskała w drugiej, w tył podanej ręce…

Rzuciłem okiem na wstążkę napisu.

„Al suo adorato sposo, Don Antonio de Orpega, spento nel supremo piacere — la moglie” — zwierzał światu swą tajemnicę w zwięzłych, lapidarnych słowach szczególny grobowiec.

Patrzyłem na Inezę wstrząśnięty do głębi.

— Więc tu spoczywa…

— Mój mąż — dokończyła z dziwnym, nie znanym mi dotychczas uśmiechem.

I wtedy dopiero, po tym uśmiechu poznałem, że kobietą na płycie grobowej była ona.

— Usiądźmy tam na ławce w alei cyprysów — zaproponowała.

Usłuchałem pełen sprzecznych uczuć. Usiedliśmy w cyprysowej niszy. Na chwilę zapadło między nami milczenie. Długie cienie nagrobnych strażników kładły się nam pod stopy ostrymi zrysami wierzchołków i czerniły na złotym żwirze ścieżki hieroglifami śmierci. Skądś, z wnętrza cmentarza, dochodził łoskot kamieniarskiego młotka trudzącego się przy nowym nagrobku, dolatywał odzew nieszpornych organów…

— Mój mąż skończył samobójstwem — usłyszałem nagle jej głos altowy — w piątym roku naszego pożycia.

— To pani pchnęła go w objęcia śmierci, seniora — odpowiedziałem niemal surowo.

— Skądże ten prokuratorski ton? — zapytała, lekko uderzając mnie końcem swej płomienistej umbrella. — Niech się pan nie zapomina. Zresztą on umierał w ekstazie najwyższego szczęścia, umierał dla mnie i przeze mnie. Czyż nie pięknie?

Potwór czy obłąkana? — pomyślałem, lecz spojrzawszy na nią, zapomniałem zupełnie o kategoriach etycznych i chłonąłem tylko diaboliczną jej piękność. A ona tymczasem opowiadała głosem równym i spokojnym, jak gdyby chodziło o kogoś znanego jej tylko ze słyszenia:

— Przyszło do tego niespodziewanie. Tak niespodzianie, tak znienacka, jak bywa nieraz ze szczęściem lub śmiercią. I właśnie w tym widzę najpiękniejszy motyw tej historii. Bo chyba przyzna pan, że zasługuję na to, by życie moje obfitowało w momenty wyjątkowe.

I popatrzyła na mnie wyzywająco. Była za piękna, by nie przyznać jej racji. Więc spuściłem milcząco głowę i słuchałem dalej.

— W jedną z tych nocy księżycowych, rozełkanych mandolinami nocy weneckich, rzekł don Antonio de Orpega, tuląc roznamiętnioną twarz pomiędzy wzgórza mych piersi:

— Dałaś mi najwyższe szczęście tej nocy, Inezo; nie wiem, czy zdołam je przeżyć do brzasku rana.

— Cha, cha, cha! — zaśmiałam się lekkomyślnie, pieszcząc ręką jego męską urodę. — Jesteś patetyczny, mój piękny małżonku!

— Nie wierzysz, Inezo?

— Nie wierzę, Antonio. Zbyt mnie pożądasz, by tak łatwo przyszło ci teraz rozstawać się z życiem.

— Nie wierzysz? — zapytał powtórnie z odcieniem obłąkania w swych ślicznych, niezapomnianych oczach.

— Chodź do mnie, Antonio; wszak jesteśmy tylko ludźmi, tylko parą spragnionych siebie kochanków.

— Więc ja ci udowodnię.

I wyszedł z sypialni. Po chwili strzał z rewolweru zakończył poemat jego życia. Pięknym człowiekiem był don Antonio de Orpega, mój mąż — nieprawdaż, kochany przyjacielu?

— On panią kochał, jak mało który mężczyzna na Ziemi kocha kobietę — odparłem cicho.

— Tak. To było l'amore altissimo — l'amore supremo. I dlatego bał się, by dnia pewnego nie stanąć nad jego grobem; usunął się w porę w cienie zaświatów, bo nie chciał przeżyć swego wielkiego uczucia. To był geniusz miłości.

— Podziwiam was oboje: namiętność jego i twój obiektywizm, pani.

— Uczucia moje — rzekła wyniośle — są moją wyłączną własnością; wobec osób trzecich uważam za stosowne mówić o tym zdarzeniu jako o dziele sztuki jedynym, wyjątkowym. Zechciej i pan, kochany przyjacielu, patrzeć na nie i oceniać je tylko z tego punktu widzenia.

— Zastosuję się do woli pani, seniora — zresztą pozwoli pani zwrócić sobie uwagę na to, że nie prosiłem o zwierzenia.

I powstałem z ławki. Milcząc wyciągnęła ku mnie rękę na znak zgody. Przycisnąłem ją do ust i rzekłem:

— Późno już i strażnik wzywa do opuszczenia cmentarza.

I rzeczywiście, zbliżający się z głębi alei jakiś mężczyzna dawał nam z daleka znaki.

— Tak, czas wracać — przyznała zamyślona. — Cmentarz zamykają tu wcześnie.

Wkrótce znów żeglowaliśmy gondolą po lagunie.

— Dokąd płyniemy? — zapytałem, ślizgając się spojrzeniem po rozlewisku wód.

— Na Riva degli Schiavoni. Chcę posłuchać z panem koncertu orkiestry w „Café Orientale” i śledzić ruch wieczorny przy Molo św. Marka.

— Najpiękniejsza partia miasta — odpowiedziałem, nagle poważniejąc.

Trąciła mnie wachlarzem w ramię.

— Skądże to nagłe zamyślenie?

— Cel naszej jazdy wywołał we mnie smutne skojarzenia; jakie, powiem na miejscu.

— Więc dobrze; tymczasem porzuć pan te niewesołe medytacje i zachwycaj się krajobrazem.

Inez miała rację; piękno laguny narzucało się z żywiołową siłą. Właśnie gondola okrążała wschodni cypel Wenecji i minąwszy doki Arsenału, wcisnęła się w kanał między Wyspą św. Piotra a zrębem właściwego miasta. Rozcinana skrzelem wiosła fala chlupotała łagodnie o burty łodzi i odtrącona od czarnego jej kadłuba odchodziła w tysiącznych zmarszczach ku brzegom. Gdy mijaliśmy przylądek Punta di Quintavalle, nadszedł skądś wielki, mięsisty fałd wody i zakołysał silnie gondolą. Inez spojrzała zaniepokojona na Beppa.

— To piroscafo z Torcello w drodze do Ponte del Vin rozorał brzuchem lagunę i rzucił nam pod gondolę masę wypchniętej przez siebie wody — wyjaśnił przewodnik.

Wjechaliśmy w czeluść wodną pomiędzy Wyspą św. Heleny a Ogrodami Publicznymi. Z daleka zaczęły dochodzić dźwięki muzyki. Po wysypanym żwirem i piaskiem deptaku, który wąską wstęgą owijał się dookoła Punta della Motta, przechadzało się kilka par. Z oplotów krzewów na szkarpie ogrodowej całowanej bez przerwy przez falę laguny wychylał się silny w wyrazie, brązowy biust Ryszarda Wagnera.

— Trzeba przyznać — zauważyłem — że wybór miejsca nader szczęśliwy. Zdaje się, jak gdyby duch twórcy Latającego Holendra wciąż odchodził z falą w zawrotne dale…

Wypłynęliśmy na szerokie wody Canale di S. Marco. Przed nami rozwinęła się wspaniała panorama portu. Niezliczona ilość gondol i uskrzydlonych żółtymi lub koloru à la terra cotta żaglami łodzi pląsała po lagunowej płani. Zewsząd niby ku centralnemu punktowi ciążenia zdążały ku przystani statki, łopocząc na wietrze defiladą bander i flag. Tu wjeżdżał tryumfalnie od strony porto di Lido jakiś kolos morski chlubiący się z daleka barwami Albionu, tam po przebyciu bramy wjazdowej z Adrii przy porcie w Malamocco wyrastała na horyzoncie zatoki zgrabna jak sylfida francuska fregata, ówdzie z cieśniny między Giudeccą a wyspą S. Giorgio Maggiore wysuwał się pasażerski parowiec w drodze powrotnej z Chioggii.

Beppo, obejmując rozmiłowanym spojrzeniem ojczyste miasto i lagunę, zanucił nieśmiertelną Santa Lucia. Gondola docierała do molo. Kilka uderzeń wiosła, kilka zwinnych zwrotów wśród labiryntu łódek — i przybiliśmy do mostu della Paglia.

— Beppo — pożegnała gondoliera seniora de Orpega — na dziś jesteś wolny. Do domu wrócę stąd pieszo.

I przy mojej pomocy wyszła na marmurowy cokół nabrzeża.

— Idziemy do „Café Orientale”.

Jak zwykle i tym razem ogarnąłem zachwyconym spojrzeniem śnieżny cud Pałacu Dożów, przesunąłem zamyślone oczy po Moście Westchnień, po ponurym bloku Więzień Karnych i zatrzymałem je na „tym długim wrębie granitowym, zielonymi poprzerywanym kanałami, białymi mostami pospajanym, gdzie kilka tysięcy okrętów przystań miewa” — na Riva degli Schiavoni. I nagle pośród tego przepychu barw i kolorów, pośród tej boskiej rozrzutności piękna, dech zapierającej od podziwu i ciągłego zachwytu, uczułem ogromny, bezbrzeżny smutek.

Lecz smutek ten „nie do mnie należał”. Jego żałobne, czarne kwefy wysnuły się ku mnie z perspektywy lat ubiegłych, spłynęły falą powrotnych ech z przeżycia wielkiego poety-samotnika, który tu, po tym samym brzegu, „pod zorzę wieczorną” przechadzał się kiedyś cichy i „w siebie pochylon”…

I gdy potem, zająwszy miejsce u boku pięknej kobiety przy jednym ze stolików kawiarnianych, wodziłem olśnionymi od blasków i świateł oczyma po nurzającej się w purpurze zachodu zatoce, przyszły mi znów na pamięć słowa zapomnianego poety o tymże miejscu mówiące:

Tam, o jutrzni we mgłach, odpływają małe statki rybackie… Tam, o południowym świetle widzisz tajemnice kolorów Veronesa, Tintoretta, Tycjana… Tam, w blasku księżyca znikają okręty w mroku wielkim, a gdzie światło miesięczne wysrebrzyło falę, lśniący topór u gondoli dziobu przytwierdzony profilem zębatym się określa…

Z zamyślenia obudził mnie głos Inezy:

— Teraz może zechce się pan podzielić ze mną niewesołymi refleksjami, które mu podobno nasuwa Riva degli Schiavoni. Przypominam obietnicę.

— I dotrzymam jej wiernie.

Popiłem czarną kawą, zapaliłem papierosa i rzekłem, patrząc w stronę Pałacu Dożów:

— Tędy, tym samym nabrzeżem, co słońcu wschodzącemu bielą marmurów dumnie się uśmiecha, o tej samej dnia umierającego godzinie szedł lat temu 83 genialny twórca symbolizmu w Europie przed M. Maeterlinckiem, zapoznany przez własnych rodaków poeta polski, potomek Sobieskich po kądzieli, Cyprian Kamil Norwid. A towarzyszył mu w tej wieczornej, smutnych przeczuć pełnej promenadzie niejaki Tytus Byczkowski, malarz, Polak również, który nazajutrz rano w czasie kąpieli na Lido „za głęboko w fale zaszedł” i niby to przypadkiem utonął. Byczkowski miał lat około 60; studiował najpierw w akademii drezdeńskiej, a potem w Monachium, „wszędzie łatwo miejscowym tradycjom się poddając z posłuszeństwem słowiańskim szkole każdej — wzór cierpliwości, zaparcia się i pokory”; i dlatego w wigilię swej śmierci kończył obraz mały przedstawiający rybaka z dziećmi jego, rybaka, co się trudził dzień cały, by pod wieczór trzymać „w ręku ułowioną rzecz jedną — muszlę pustą”. Ci tedy dwaj polscy wędrownicy, tak niepodobni do siebie — jeden, co się twórcą urodził, drugi słowiańskim niewolnikiem — przechadzali się wieczorną godziną r. 1844 po wybrzeżu dei Schiavoni, „albo jak jeszcze jeden niezatarty zapis się wyraża”: Riva dei Slavi, czyli Wybrzeżu Słowian.

Rozmawiali o Sztuce, a gdy schodzili już z Ponte della Paglia ku piazzetta, Byczkowski zwrócił uwagę na bogactwo *inwencji* kapitelów, które podpierają Pałac Dożów, dziwnym przypadkiem rozmowę całą na to właśnie skierowując, czego brakowało własnej jego twórczości: na pomysłowość i oryginalność.

I wtedy wyjaśnił mu wielki twórca Promethidiona, że *nieśmiertelnym* w Sztuce jest tylko to, *co poczęło się w ukochaniu* i że prawdziwe *piękno kształtem jest miłości*.

— A potem, kochany przyjacielu? — przerwała chwilowe milczenie Ineza. — A potem?


Zatrzymałem się przy jednym z grobowców, który nagle skupił na sobie moją uwagę. Rzucała się w oczy od razu oryginalna kompozycja.

Na tarasie przed domem stała naturalnej wielkości postać kobiety o miłej, przepojonej niewieścią słodyczą powierzchowności; lewą ręką zbierała fałdy sukni, w prawej podniesionej do góry gestem pełnym wdzięku niosła doniczkę z kwiatami.

„A Luisa Riccardi, moglie adorata — il marito” — czytałem napis u dołu.

— Jest to mogiła jednej z patrycjuszek weneckich — wyjaśniła mi Inez. — Umarła nagle śmiercią gwałtowną. Zrozpaczony mąż kazał utrwalić postać ukochanej w chwili, gdy wychodzi z domu na przechadzkę po ogrodzie: taką ją widział podobno po raz ostatni — taką oglądały jego oczy na kilka godzin przed śmiercią. Moment ten uwiecznił rzeźbiarz w marmurze.

— Jakie to piękne, seniora — rzekłem w zamyśleniu.

— I może właśnie dlatego sąsiaduje z pięknem innego pokroju — odpowiedziała, posuwając się ku najbliższemu grobowcowi. — A co pan powie o tej mogile?

Na płycie z alabastru odcinały się en relief dwa torsy: młodego mężczyzny i czarująco pięknej kobiety. On utkwił w niej rozkochane oczy i wyciągnął usta spragnione ku czarze, którą mu podawała z uśmiechem. Mimo woli rodziło się podejrzenie, czy puchar nie zawiera trucizny. Bo w uśmiechu kobiety czaił się odcień fałszu i okrucieństwa. Lecz tego zaślepiony mężczyzna zdawał się nie dostrzegać — jak nie dostrzegał na pewno żądła wąskiej weneckiej dagi, którą ściskała w drugiej, w tył podanej ręce…

Rzuciłem okiem na wstążkę napisu.

„Al suo adorato sposo, Don Antonio de Orpega, spento nel supremo piacere — la moglie” — zwierzał światu swą tajemnicę w zwięzłych, lapidarnych słowach szczególny grobowiec.

Patrzyłem na Inezę wstrząśnięty do głębi.

— Więc tu spoczywa…

— Mój mąż — dokończyła z dziwnym, nie znanym mi dotychczas uśmiechem.

I wtedy dopiero, po tym uśmiechu poznałem, że kobietą na płycie grobowej była ona.

— Usiądźmy tam na ławce w alei cyprysów — zaproponowała.

Usłuchałem pełen sprzecznych uczuć. Usiedliśmy w cyprysowej niszy. Na chwilę zapadło między nami milczenie. Długie cienie nagrobnych strażników kładły się nam pod stopy ostrymi zrysami wierzchołków i czerniły na złotym żwirze ścieżki hieroglifami śmierci. Skądś, z wnętrza cmentarza, dochodził łoskot kamieniarskiego młotka trudzącego się przy nowym nagrobku, dolatywał odzew nieszpornych organów…

— Mój mąż skończył samobójstwem — usłyszałem nagle jej głos altowy — w piątym roku naszego pożycia.

— To pani pchnęła go w objęcia śmierci, seniora — odpowiedziałem niemal surowo.

— Skądże ten prokuratorski ton? — zapytała, lekko uderzając mnie końcem swej płomienistej umbrella. — Niech się pan nie zapomina. Zresztą on umierał w ekstazie najwyższego szczęścia, umierał dla mnie i przeze mnie. Czyż nie pięknie?

Potwór czy obłąkana? — pomyślałem, lecz spojrzawszy na nią, zapomniałem zupełnie o kategoriach etycznych i chłonąłem tylko diaboliczną jej piękność. A ona tymczasem opowiadała głosem równym i spokojnym, jak gdyby chodziło o kogoś znanego jej tylko ze słyszenia:

— Przyszło do tego niespodziewanie. Tak niespodzianie, tak znienacka, jak bywa nieraz ze szczęściem lub śmiercią. I właśnie w tym widzę najpiękniejszy motyw tej historii. Bo chyba przyzna pan, że zasługuję na to, by życie moje obfitowało w momenty wyjątkowe.

I popatrzyła na mnie wyzywająco. Była za piękna, by nie przyznać jej racji. Więc spuściłem milcząco głowę i słuchałem dalej.

— W jedną z tych nocy księżycowych, rozełkanych mandolinami nocy weneckich, rzekł don Antonio de Orpega, tuląc roznamiętnioną twarz pomiędzy wzgórza mych piersi:

— Dałaś mi najwyższe szczęście tej nocy, Inezo; nie wiem, czy zdołam je przeżyć do brzasku rana.

— Cha, cha, cha! — zaśmiałam się lekkomyślnie, pieszcząc ręką jego męską urodę. — Jesteś patetyczny, mój piękny małżonku!

— Nie wierzysz, Inezo?

— Nie wierzę, Antonio. Zbyt mnie pożądasz, by tak łatwo przyszło ci teraz rozstawać się z życiem.

— Nie wierzysz? — zapytał powtórnie z odcieniem obłąkania w swych ślicznych, niezapomnianych oczach.

— Chodź do mnie, Antonio; wszak jesteśmy tylko ludźmi, tylko parą spragnionych siebie kochanków.

— Więc ja ci udowodnię.

I wyszedł z sypialni. Po chwili strzał z rewolweru zakończył poemat jego życia. Pięknym człowiekiem był don Antonio de Orpega, mój mąż — nieprawdaż, kochany przyjacielu?

— On panią kochał, jak mało który mężczyzna na Ziemi kocha kobietę — odparłem cicho.

— Tak. To było l'amore altissimo — l'amore supremo. I dlatego bał się, by dnia pewnego nie stanąć nad jego grobem; usunął się w porę w cienie zaświatów, bo nie chciał przeżyć swego wielkiego uczucia. To był geniusz miłości.

— Podziwiam was oboje: namiętność jego i twój obiektywizm, pani.

— Uczucia moje — rzekła wyniośle — są moją wyłączną własnością; wobec osób trzecich uważam za stosowne mówić o tym zdarzeniu jako o dziele sztuki jedynym, wyjątkowym. Zechciej i pan, kochany przyjacielu, patrzeć na nie i oceniać je tylko z tego punktu widzenia.

— Zastosuję się do woli pani, seniora — zresztą pozwoli pani zwrócić sobie uwagę na to, że nie prosiłem o zwierzenia.

I powstałem z ławki. Milcząc wyciągnęła ku mnie rękę na znak zgody. Przycisnąłem ją do ust i rzekłem:

— Późno już i strażnik wzywa do opuszczenia cmentarza.

I rzeczywiście, zbliżający się z głębi alei jakiś mężczyzna dawał nam z daleka znaki.

— Tak, czas wracać — przyznała zamyślona. — Cmentarz zamykają tu wcześnie.

Wkrótce znów żeglowaliśmy gondolą po lagunie.

— Dokąd płyniemy? — zapytałem, ślizgając się spojrzeniem po rozlewisku wód.

— Na Riva degli Schiavoni. Chcę posłuchać z panem koncertu orkiestry w „Café Orientale” i śledzić ruch wieczorny przy Molo św. Marka.

— Najpiękniejsza partia miasta — odpowiedziałem, nagle poważniejąc.

Trąciła mnie wachlarzem w ramię.

— Skądże to nagłe zamyślenie?

— Cel naszej jazdy wywołał we mnie smutne skojarzenia; jakie, powiem na miejscu.

— Więc dobrze; tymczasem porzuć pan te niewesołe medytacje i zachwycaj się krajobrazem.

Inez miała rację; piękno laguny narzucało się z żywiołową siłą. Właśnie gondola okrążała wschodni cypel Wenecji i minąwszy doki Arsenału, wcisnęła się w kanał między Wyspą św. Piotra a zrębem właściwego miasta. Rozcinana skrzelem wiosła fala chlupotała łagodnie o burty łodzi i odtrącona od czarnego jej kadłuba odchodziła w tysiącznych zmarszczach ku brzegom. Gdy mijaliśmy przylądek Punta di Quintavalle, nadszedł skądś wielki, mięsisty fałd wody i zakołysał silnie gondolą. Inez spojrzała zaniepokojona na Beppa.

— To piroscafo z Torcello w drodze do Ponte del Vin rozorał brzuchem lagunę i rzucił nam pod gondolę masę wypchniętej przez siebie wody — wyjaśnił przewodnik.

Wjechaliśmy w czeluść wodną pomiędzy Wyspą św. Heleny a Ogrodami Publicznymi. Z daleka zaczęły dochodzić dźwięki muzyki. Po wysypanym żwirem i piaskiem deptaku, który wąską wstęgą owijał się dookoła Punta della Motta, przechadzało się kilka par. Z oplotów krzewów na szkarpie ogrodowej całowanej bez przerwy przez falę laguny wychylał się silny w wyrazie, brązowy biust Ryszarda Wagnera.

— Trzeba przyznać — zauważyłem — że wybór miejsca nader szczęśliwy. Zdaje się, jak gdyby duch twórcy Latającego Holendra wciąż odchodził z falą w zawrotne dale…

Wypłynęliśmy na szerokie wody Canale di S. Marco. Przed nami rozwinęła się wspaniała panorama portu. Niezliczona ilość gondol i uskrzydlonych żółtymi lub koloru à la terra cotta żaglami łodzi pląsała po lagunowej płani. Zewsząd niby ku centralnemu punktowi ciążenia zdążały ku przystani statki, łopocząc na wietrze defiladą bander i flag. Tu wjeżdżał tryumfalnie od strony porto di Lido jakiś kolos morski chlubiący się z daleka barwami Albionu, tam po przebyciu bramy wjazdowej z Adrii przy porcie w Malamocco wyrastała na horyzoncie zatoki zgrabna jak sylfida francuska fregata, ówdzie z cieśniny między Giudeccą a wyspą S. Giorgio Maggiore wysuwał się pasażerski parowiec w drodze powrotnej z Chioggii.

Beppo, obejmując rozmiłowanym spojrzeniem ojczyste miasto i lagunę, zanucił nieśmiertelną Santa Lucia. Gondola docierała do molo. Kilka uderzeń wiosła, kilka zwinnych zwrotów wśród labiryntu łódek — i przybiliśmy do mostu della Paglia.

— Beppo — pożegnała gondoliera seniora de Orpega — na dziś jesteś wolny. Do domu wrócę stąd pieszo.

I przy mojej pomocy wyszła na marmurowy cokół nabrzeża.

— Idziemy do „Café Orientale”.

Jak zwykle i tym razem ogarnąłem zachwyconym spojrzeniem śnieżny cud Pałacu Dożów, przesunąłem zamyślone oczy po Moście Westchnień, po ponurym bloku Więzień Karnych i zatrzymałem je na „tym długim wrębie granitowym, zielonymi poprzerywanym kanałami, białymi mostami pospajanym, gdzie kilka tysięcy okrętów przystań miewa” — na Riva degli Schiavoni. I nagle pośród tego przepychu barw i kolorów, pośród tej boskiej rozrzutności piękna, dech zapierającej od podziwu i ciągłego zachwytu, uczułem ogromny, bezbrzeżny smutek.

Lecz smutek ten „nie do mnie należał”. Jego żałobne, czarne kwefy wysnuły się ku mnie z perspektywy lat ubiegłych, spłynęły falą powrotnych ech z przeżycia wielkiego poety-samotnika, który tu, po tym samym brzegu, „pod zorzę wieczorną” przechadzał się kiedyś cichy i „w siebie pochylon”…

I gdy potem, zająwszy miejsce u boku pięknej kobiety przy jednym ze stolików kawiarnianych, wodziłem olśnionymi od blasków i świateł oczyma po nurzającej się w purpurze zachodu zatoce, przyszły mi znów na pamięć słowa zapomnianego poety o tymże miejscu mówiące:

Tam, o jutrzni we mgłach, odpływają małe statki rybackie… Tam, o południowym świetle widzisz tajemnice kolorów Veronesa, Tintoretta, Tycjana… Tam, w blasku księżyca znikają okręty w mroku wielkim, a gdzie światło miesięczne wysrebrzyło falę, lśniący topór u gondoli dziobu przytwierdzony profilem zębatym się określa…

Z zamyślenia obudził mnie głos Inezy:

— Teraz może zechce się pan podzielić ze mną niewesołymi refleksjami, które mu podobno nasuwa Riva degli Schiavoni. Przypominam obietnicę.

— I dotrzymam jej wiernie.

Popiłem czarną kawą, zapaliłem papierosa i rzekłem, patrząc w stronę Pałacu Dożów:

— Tędy, tym samym nabrzeżem, co słońcu wschodzącemu bielą marmurów dumnie się uśmiecha, o tej samej dnia umierającego godzinie szedł lat temu 83 genialny twórca symbolizmu w Europie przed M. Maeterlinckiem, zapoznany przez własnych rodaków poeta polski, potomek Sobieskich po kądzieli, Cyprian Kamil Norwid. A towarzyszył mu w tej wieczornej, smutnych przeczuć pełnej promenadzie niejaki Tytus Byczkowski, malarz, Polak również, który nazajutrz rano w czasie kąpieli na Lido „za głęboko w fale zaszedł” i niby to przypadkiem utonął. Byczkowski miał lat około 60; studiował najpierw w akademii drezdeńskiej, a potem w Monachium, „wszędzie łatwo miejscowym tradycjom się poddając z posłuszeństwem słowiańskim szkole każdej — wzór cierpliwości, zaparcia się i pokory”; i dlatego w wigilię swej śmierci kończył obraz mały przedstawiający rybaka z dziećmi jego, rybaka, co się trudził dzień cały, by pod wieczór trzymać „w ręku ułowioną rzecz jedną — muszlę pustą”. Ci tedy dwaj polscy wędrownicy, tak niepodobni do siebie — jeden, co się twórcą urodził, drugi słowiańskim niewolnikiem — przechadzali się wieczorną godziną r. 1844 po wybrzeżu dei Schiavoni, „albo jak jeszcze jeden niezatarty zapis się wyraża”: Riva dei Slavi, czyli Wybrzeżu Słowian.

Rozmawiali o Sztuce, a gdy schodzili już z Ponte della Paglia ku piazzetta, Byczkowski zwrócił uwagę na bogactwo *inwencji* kapitelów, które podpierają Pałac Dożów, dziwnym przypadkiem rozmowę całą na to właśnie skierowując, czego brakowało własnej jego twórczości: na pomysłowość i oryginalność.

I wtedy wyjaśnił mu wielki twórca Promethidiona, że *nieśmiertelnym* w Sztuce jest tylko to, *co poczęło się w ukochaniu* i że prawdziwe *piękno kształtem jest miłości*.

— A potem, kochany przyjacielu? — przerwała chwilowe milczenie Ineza. — A potem?