×

We gebruiken cookies om LingQ beter te maken. Als u de website bezoekt, gaat u akkoord met onze cookiebeleid.


image

Opowieść o Dwóch Szlakach, 25 września: Cz 1

25 września: Cz 1

25 września

Przed opuszczeniem obozowiska następnego ranka, podszedłem na chwilę do opiekuna młodzieży, z którym omawiałem wcześniej drogę przez Owen Point.

- Zamierzam spróbować przeprawić się przez Owen Point - powiedziałem. - Jeśli dzisiejszego wieczora nie będzie mnie w Thrasher Cove, będzie to znaczyło, że coś poszło bardzo, ale to bardzo nie tak. Czy w takim wypadku mógłby pan wszcząć alarm dla mnie?

Nie zamierzałem robić nic głupiego, ale skoro mapy wskazywały, że dziś Owen Point będzie nie do przejścia, nie spodziewałem się spotkać przy nim nikogo innego. Jeśli się poślizgnę i zranię, może minąć nawet kilka dni, zanim ktokolwiek mnie znajdzie i mi pomoże. Mogło minąć wiele dni, zanim ktokolwiek zorientowałby się, że zaginąłem. Nie tyle więc obawiałem się dzisiejszej trasy, co braku na niej innych piechurów, którzy w razie czego mogliby wezwać pomoc. Tak więc rozsądnym wydawało się poinformowanie kilkorga osób o tym, którędy dziś zamierzałem iść i kiedy spodziewałem się dotrzeć do Thrasher Cove.

Dzisiejszy dzień przynosił jeszcze jedno przełomowe wydarzenie. Zjadłem już wystarczająco dużą część zapasów, bym mógł teraz zmieścić mały plecak i worek w dużym plecaku. Koniec z noszeniem mniejszego plecaka na piersi! Cóż za wyzwolenie! Ułatwiało mi to manewrowanie, no i wreszcie mogłem widzieć swoje własne stopy, nie mając już tego albatrosa uwieszonego u mojej szyi.

Z tymi myślami wyruszyłem w drogę. Korzystając z pomocy zawieszonego na linie wagonika przekroczyłem potok Camper Creek i zacząłem podążać szlakiem w stronę lepkiego błota i zacienionego sosnowego lasu. Skalne zwaliska nie do przebycia i niebezpieczne prądy zmusiły mnie do pozostania w głębi lądu przez pierwszych kilka mil, ale już przy najbliższym skrzyżowaniu ścieżek chciałem wrócić nad brzeg morza.

Wyszedłem z ciemnego lasu wprost pod bezchmurne niebo i na zapierające dech w piersiach widoki, rozpościerające się przez Cieśninę Juan de Fuca. Fale rozbijały się hipnotycznie o skalisty brzeg, ptaki szybowały w powietrzu, a Góry Olimpijskie zdawały się mnie pozdrawiać z daleka. „Jeśli wydarzy się najgorsze” pomyślałem czarno „przynajmniej umrę pięknego dnia.”

Zrobiłem sobie przerwę, w myślach weryfikując plany na rozpoczęty dzień.

Plan A: docieram do Point Owen punkt 11:36 – najniższy stan wody w czasie dzisiejszego odpływu. Jeśli dotrę tam wcześniej – w porządku, mogę poczekać. Biorąc pod uwagę moje obecne położenie i tempo wędrówki, powinienem być przy Owen Point około godziny przed najniższym stanem wody – doskonale! W idealnej sytuacji uda mi się okrążyć skały Point Owen, brodząc w wodzie głębokiej na 2 ½ stopy.

Plan B: okaże się, że nawet w czasie najniższego odpływu nie zdołam bezpiecznie przejść dookoła skał. Wtedy poszukam lin i rozważę skorzystanie z nich, by wpiąć się ponad Owen Point.

Plan C: jeśli nie uda mi się znaleźć lin albo trasa ponad skałami wyda się zbyt niebezpieczna, cofnę się dwa kilometry i powrócę do ścieżki wiodącej w głębi lądu. W ten sposób wykorzystam okazję do podziwiania nadmorskich widoków, ale zmarnuję parę godzin czasu na wędrowanie.

Kiedy skończyłem jeść, chwyciłem swój plecak – tym razem tylko jeden – włożyłem go na plecy i rozpocząłem nadbrzeżną część dzisiejszej wędrówki. Ten odcinek wiódł wzdłuż skalnych półek wyrzeźbionych przez pływy. Idąc, radośnie rozbryzgiwałem stopami wodę z bajor utworzonych przez pływy. Nie mogłem się powstrzymać, żeby nie zacząć na cały głos śpiewać radosnych piosenek, takich jak „Walking on Sunshine”.

- I'm walking on Sunshine… łooooł!

- I'm walking on Sunshine… łooooł!

- And don't it feel good!”

Dookoła nie było nikogo, kto mógłby mnie usłyszeć. Zaskoczyłem co prawda kilka ptaków, ale przecież ja znacznie częściej musiałem wysłuchiwać ich śpiewu. Nadszedł czas, by się odwdzięczyć.

Nie minęło wiele czasu, jak dotarłem do pierwszego ze skalnych kanałów. Była to szczelina w skale, która działała jak lej, kiedy wlewały się w nią z zawrotną prędkością fale. Całość była bardzo niebezpieczna, niczym kanał śmierci. Szczeliny były różnej wielkości, od niewielkich, łatwych do przeskoczenia, do ogromnych, szerokich na 20 stóp, które trzeba było obejść.

Stanąłem na skraju pierwszej ze szczelin, przyglądając się gwałtownie kotłującej się wodzie. Każda kolejna fala wlewała się z hukiem w skalną rozpadlinę, pędziła naprzód wznosząc się raz w górę, raz w dół, aż w końcu rozbijała się o ślepy koniec kanału, wyrzucając w górę wodę w spektakularnej eksplozji. Wyglądało to trochę, jakby ktoś strzelał z wodnego bicza. Ta pierwsza rozpadlina miała zaledwie dwie stopy szerokości, mogłem ją więc bez trudu przeskoczyć. Kotłująca woda działała na mnie hipnotyzująco, Stanąłem na krawędzi skały i jeszcze przez kilka minut obserwowałem wodną symfonię. Co by było, gdybym się poślizgnął lub niechcący wpadł w tę szczelinę?

Ściany szczeliny wyglądały na bardzo strome, wspięcie się po nich byłoby niemożliwe. Nawet jeśli udałabym się znaleźć coś, za co mógłbym chwycić, na czym postawić stopę, to i tak każda kolejna fala prawdopodobnie wciągałaby mnie w dół, pod wodę, zeskrobując ze skał, raz po raz rzucając moimi zmasakrowanymi zwłokami o ściany szczeliny. A może woda wypływająca z rozpadliny porwałaby mnie z sobą, wyciągając na pełne morze?

Kiedy te mało optymistyczne scenariusze zaczęły rozgrywać się w mojej wyobraźni, poczułem podenerwowanie. Z dala od brzegu dostrzegłem łódź i zacząłem się zastanawiać, czy nie była to jedna z łodzi ratunkowych, o których mówiła strażniczka parku podczas szkolenia. Jeśli tak było, to żałowałem, że nie miałem przy sobie lornetki i nie mogłem bliżej się jej przyjrzeć.

Mój strach związany z wąską skalną szczeliną wkurzał mnie niezmiernie. Jeśli za pomocą kredy narysowałbym na chodniku szeroką na dwie stopy linię, przeskoczyłbym ją bez zastanawiania i to z zamkniętymi oczami. Nie było żadnego powodu, żeby bać się skoku przez szczelinę. Analityczna część mojego mózgu to wiedziała, ale serce nie przestawało krzyczeć: „Zawracaj natychmiast! Zawracaj i nogi za pas!”

Cofnąłem się trochę, by nabrać rozpędu, po czym szybko zrobiłem krok w przód i skoczyłem.

Zdawać by się mogło, że leciałem ponad rozpadliną w zwolnionym tempie, ale bez żadnego problemu udało mi się wylądować po jej drugiej stronie. Serce waliło mi jak młotem, łapczywie chwytałem oddech, a moje kolana były jak z waty. Musiałem na chwilę usiąść, żeby dojść do siebie.

Następnych kilka mil trasy poprzecinanych było kolejnymi rozpadlinami, znacznie szerszymi, niż ta pierwsza – zbyt szerokimi, by dało się je przeskoczyć. Pracownicy parku albo po prostu stopy tysięcy piechurów, którzy tędy wędrowali przez lata, wydeptali małe ścieżynki wiodące poprzez zbocza klifów znajdujących się na końcach skalnych rozpadlin. Stwierdziłem, że ta opcja będzie mniej stresująca, niż przeskoki bezpośrednio poprzez szczeliny.

25 września: Cz 1 25. September: Kap. 1 September 25: Part 1 25 de septiembre: Capítulo 1

25 września

Przed opuszczeniem obozowiska następnego ranka, podszedłem na chwilę do opiekuna młodzieży, z którym omawiałem wcześniej drogę przez Owen Point. Bevor ich das Lager am nächsten Morgen verließ, sprach ich kurz mit dem Jugendbetreuer, mit dem ich zuvor die Route durch Owen Point besprochen hatte.

- Zamierzam spróbować przeprawić się przez Owen Point - powiedziałem. "I'm going to try to cross Owen Point," I said. - Jeśli dzisiejszego wieczora nie będzie mnie w Thrasher Cove, będzie to znaczyło, że coś poszło bardzo, ale to bardzo nie tak. - Wenn ich heute Abend nicht in der Thrasher Cove bin, bedeutet das, dass etwas sehr, sehr schief gelaufen ist. Czy w takim wypadku mógłby pan wszcząć alarm dla mnie? Could you raise the alarm for me in that case?

Nie zamierzałem robić nic głupiego, ale skoro mapy wskazywały, że dziś Owen Point będzie nie do przejścia, nie spodziewałem się spotkać przy nim nikogo innego. Jeśli się poślizgnę i zranię, może minąć nawet kilka dni, zanim ktokolwiek mnie znajdzie i mi pomoże. Mogło minąć wiele dni, zanim ktokolwiek zorientowałby się, że zaginąłem. It would take days for anyone to realize that I was missing. Nie tyle więc obawiałem się dzisiejszej trasy, co braku na niej innych piechurów, którzy w razie czego mogliby wezwać pomoc. Tak więc rozsądnym wydawało się poinformowanie kilkorga osób o tym, którędy dziś zamierzałem iść i kiedy spodziewałem się dotrzeć do Thrasher Cove.

Dzisiejszy dzień przynosił jeszcze jedno przełomowe wydarzenie. Zjadłem już wystarczająco dużą część zapasów, bym mógł teraz zmieścić mały plecak i worek w dużym plecaku. Koniec z noszeniem mniejszego plecaka na piersi! Cóż za wyzwolenie! Ułatwiało mi to manewrowanie, no i wreszcie mogłem widzieć swoje własne stopy, nie mając już tego albatrosa uwieszonego u mojej szyi.

Z tymi myślami wyruszyłem w drogę. Korzystając z pomocy zawieszonego na linie wagonika przekroczyłem potok Camper Creek i zacząłem podążać szlakiem w stronę lepkiego błota i zacienionego sosnowego lasu. Skalne zwaliska nie do przebycia i niebezpieczne prądy zmusiły mnie do pozostania w głębi lądu przez pierwszych kilka mil, ale już przy najbliższym skrzyżowaniu ścieżek chciałem wrócić nad brzeg morza.

Wyszedłem z ciemnego lasu wprost pod bezchmurne niebo i na zapierające dech w piersiach widoki, rozpościerające się przez Cieśninę Juan de Fuca. Fale rozbijały się hipnotycznie o skalisty brzeg, ptaki szybowały w powietrzu, a Góry Olimpijskie zdawały się mnie pozdrawiać z daleka. „Jeśli wydarzy się najgorsze” pomyślałem czarno „przynajmniej umrę pięknego dnia.”

Zrobiłem sobie przerwę, w myślach weryfikując plany na rozpoczęty dzień.

Plan A: docieram do Point Owen punkt 11:36 – najniższy stan wody w czasie dzisiejszego odpływu. Jeśli dotrę tam wcześniej – w porządku, mogę poczekać. Biorąc pod uwagę moje obecne położenie i tempo wędrówki, powinienem być przy Owen Point około godziny przed najniższym stanem wody – doskonale! W idealnej sytuacji uda mi się okrążyć skały Point Owen, brodząc w wodzie głębokiej na 2 ½ stopy.

Plan B: okaże się, że nawet w czasie najniższego odpływu nie zdołam bezpiecznie przejść dookoła skał. Wtedy poszukam lin i rozważę skorzystanie z nich, by wpiąć się ponad Owen Point.

Plan C: jeśli nie uda mi się znaleźć lin albo trasa ponad skałami wyda się zbyt niebezpieczna, cofnę się dwa kilometry i powrócę do ścieżki wiodącej w głębi lądu. W ten sposób wykorzystam okazję do podziwiania nadmorskich widoków, ale zmarnuję parę godzin czasu na wędrowanie.

Kiedy skończyłem jeść, chwyciłem swój plecak – tym razem tylko jeden – włożyłem go na plecy i rozpocząłem nadbrzeżną część dzisiejszej wędrówki. Ten odcinek wiódł wzdłuż skalnych półek wyrzeźbionych przez pływy. Idąc, radośnie rozbryzgiwałem stopami wodę z bajor utworzonych przez pływy. Nie mogłem się powstrzymać, żeby nie zacząć na cały głos śpiewać radosnych piosenek, takich jak „Walking on Sunshine”.

- I'm walking on Sunshine… łooooł!

- I'm walking on Sunshine… łooooł!

- And don't it feel good!”

Dookoła nie było nikogo, kto mógłby mnie usłyszeć. Zaskoczyłem co prawda kilka ptaków, ale przecież ja znacznie częściej musiałem wysłuchiwać ich śpiewu. Nadszedł czas, by się odwdzięczyć.

Nie minęło wiele czasu, jak dotarłem do pierwszego ze skalnych kanałów. Była to szczelina w skale, która działała jak lej, kiedy wlewały się w nią z zawrotną prędkością fale. Całość była bardzo niebezpieczna, niczym kanał śmierci. Szczeliny były różnej wielkości, od niewielkich, łatwych do przeskoczenia, do ogromnych, szerokich na 20 stóp, które trzeba było obejść.

Stanąłem na skraju pierwszej ze szczelin, przyglądając się gwałtownie kotłującej się wodzie. Każda kolejna fala wlewała się z hukiem w skalną rozpadlinę, pędziła naprzód wznosząc się raz w górę, raz w dół, aż w końcu rozbijała się o ślepy koniec kanału, wyrzucając w górę wodę w spektakularnej eksplozji. Wyglądało to trochę, jakby ktoś strzelał z wodnego bicza. Ta pierwsza rozpadlina miała zaledwie dwie stopy szerokości, mogłem ją więc bez trudu przeskoczyć. Kotłująca woda działała na mnie hipnotyzująco, Stanąłem na krawędzi skały i jeszcze przez kilka minut obserwowałem wodną symfonię. Co by było, gdybym się poślizgnął lub niechcący wpadł w tę szczelinę?

Ściany szczeliny wyglądały na bardzo strome, wspięcie się po nich byłoby niemożliwe. Nawet jeśli udałabym się znaleźć coś, za co mógłbym chwycić, na czym postawić stopę, to i tak każda kolejna fala prawdopodobnie wciągałaby mnie w dół, pod wodę, zeskrobując ze skał, raz po raz rzucając moimi zmasakrowanymi zwłokami o ściany szczeliny. A może woda wypływająca z rozpadliny porwałaby mnie z sobą, wyciągając na pełne morze?

Kiedy te mało optymistyczne scenariusze zaczęły rozgrywać się w mojej wyobraźni, poczułem podenerwowanie. Z dala od brzegu dostrzegłem łódź i zacząłem się zastanawiać, czy nie była to jedna z łodzi ratunkowych, o których mówiła strażniczka parku podczas szkolenia. Jeśli tak było, to żałowałem, że nie miałem przy sobie lornetki i nie mogłem bliżej się jej przyjrzeć.

Mój strach związany z wąską skalną szczeliną wkurzał mnie niezmiernie. Jeśli za pomocą kredy narysowałbym na chodniku szeroką na dwie stopy linię, przeskoczyłbym ją bez zastanawiania i to z zamkniętymi oczami. Nie było żadnego powodu, żeby bać się skoku przez szczelinę. Analityczna część mojego mózgu to wiedziała, ale serce nie przestawało krzyczeć: „Zawracaj natychmiast! Zawracaj i nogi za pas!”

Cofnąłem się trochę, by nabrać rozpędu, po czym szybko zrobiłem krok w przód i skoczyłem.

Zdawać by się mogło, że leciałem ponad rozpadliną w zwolnionym tempie, ale bez żadnego problemu udało mi się wylądować po jej drugiej stronie. Serce waliło mi jak młotem, łapczywie chwytałem oddech, a moje kolana były jak z waty. Musiałem na chwilę usiąść, żeby dojść do siebie.

Następnych kilka mil trasy poprzecinanych było kolejnymi rozpadlinami, znacznie szerszymi, niż ta pierwsza – zbyt szerokimi, by dało się je przeskoczyć. Pracownicy parku albo po prostu stopy tysięcy piechurów, którzy tędy wędrowali przez lata, wydeptali małe ścieżynki wiodące poprzez zbocza klifów znajdujących się na końcach skalnych rozpadlin. Stwierdziłem, że ta opcja będzie mniej stresująca, niż przeskoki bezpośrednio poprzez szczeliny. I found this option to be less stressful than jumping directly across the slots.