×

우리는 LingQ를 개선하기 위해서 쿠키를 사용합니다. 사이트를 방문함으로써 당신은 동의합니다 쿠키 정책.


image

Emigracja - Malcolm XD, Pole (1)

Pole (1)

Przeciętny dzień pracy na kapuście wyglądał tak, że wstawało się o 6 rano, jadło śniadanie, ogarniało, a potem o 7 spotykało się ze swoim gangiem koło magazynu. Jak byli wszyscy, to robiło się kolejno odlicz, aby ten fakt znalazł potwierdzenie matematyczne, a potem jechało się w pole. Chwila gadki, jak traktorzysta sprawdzał maszyny, jak wszystko było ok, to załączał silnik i do roboty. Żeby nie było wątpliwości, zbieranie kapusty do ZAJEBIŚCIE ciężka praca. Pierwszego dnia pod koniec zmiany byłem bliski omdlenia, a Stomil prawie uciął sobie palec nożem od kapusty, bo ze zmęczenia się zagapił przy wycinaniu jej z ziemi. Przez pierwszy tydzień praktycznie non stop mieliśmy zakwasy, ale potem stopniowo zaczęło się robić coraz lepiej. Na pewno mieliśmy to szczęście, że mieliśmy całkiem spoko gang. Było dwóch Włochów, którzy nie znali słowa po angielsku, więc gadali tylko ze sobą, ale za to gadali tak ładnie, że nawet jak się nie znało włoskiego, to miło było posłuchać, i człowiek się czuł, jakby siedział w Neapolu w eleganckiej restauracji i jadł pizza italiana margarita na cienkim cieście, bo tam się tylko na takim cieście je. Był Rumun i Rumunka – on nie gadał o angielsku, ale ona tak, więc jak było trzeba, to go tłumaczyła. Była piątka Polaków, czyli ja, Stomil, taki Klaudiusz z Legnicy i państwo Ządkowscy, którzy byli po pięćdziesiątce. Na państwa Ządkowskich składała się pani Ządkowska, będąca kobietą o złotym sercu, bardzo słusznej posturze i nadludzkiej sile, oraz Ządkowski, który był jej zupełnym przeciwieństwem. Pani Ządkowska kiedyś podobno była mistrzynią województwa rzeszowskiego w trójboju siłowym kobiet. Przy kapuście zapierdalała za dwóch, a czasami i za trzech, i nigdy nie zapomnę jej tego, jak kilka razy w ciągu naszych pierwszych dni pracy na farmie, kiedy już nie wyrabialiśmy kondycyjnie, to mówiła do mnie albo Stomila ODPOCZNIJ SOBIE SYNKU i zbierała przez chwilę za nas, żebyśmy mogli złapać oddech. Szczególnie że to, że coś powiedziała, było raczej wyjątkiem, bo była dosyć małomówna. Jej mąż natomiast był człowiekiem o szczurzej fizjonomii i charakterze, przypominającym oberlejtnanta Von Nogaya z filmu „C.K. Dezerterzy”. Większość czasu pracy spędzał na podlizywaniu się panu Wojtkowi, który był naszym supervisorem, bądź na obrażaniu swojej żony na różne sposoby. Po pracy starał się przypodobać młodej farmowej patologii, typu bracia Tokarowie, o których powiem później. Robił to, stawiając im wódę, podlizując się werbalnie czy jadąc dla ich uciechy swojej żonie. Nie mam pojęcia, dlaczego Ządkowska była z Ządkowskim, bo rzadko zwracał się do niej inaczej niż KROWO czy DUPO WOŁOWA. To musiał być jakiś syndrom sztokholmski czy coś takiego, bo różnice fizyczne pomiędzy nimi były takie, że jak by raz za te obelgi go pizgła przez łeb, to typ padłby trupem, a jednak z jakiegoś powodu tego nie robiła.

Ostatnim członkiem naszego gangu i zarazem jego supervisorem był pan Wojtek, który pierwszego dnia oprowadzał nas po farmie. Przy pracy sporo nam o sobie opowiedział, a ja teraz opowiem to wam, bo to ciekawsza historia niż to, jak przez kilka tygodni podnosiliśmy kapustę z ziemi i wkładaliśmy na taśmociąg, bo mniej więcej tak upływało nam 90% czasu poza snem. Pan Wojtek mianowicie był człowiekiem, który trzy razy w życiu dorobił się wielkiego majątku i trzy razy go stracił.

JAK TRZY RAZY STRACIĆ MAJĄTEK

Pan Wojtek był spod Łodzi, gdzie jego stary był drobnym rzemieślnikiem – złotnikiem. Teraz możecie sobie to wyobrażać jako naprawianie zegarków i sprzedaż łańcuszków, ale w tamtych czasach (Wojtek miał z 60 lat, jak go poznaliśmy), czyli za komuny, to był podobno ultradochodowy prywatny biznes. Ojciec umarł, pan Wojtek przejął interes i fajnie wtedy było, ale miał większe oczekiwania wobec życia niż być zamożnym w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej: chciał mianowicie wyjechać na Zachód i pooddychać sobie tą słynną wolnością. Natomiast żeby dostać paszport, to musiał się nakombinować i wdał się w podejrzane interesy z jakimiś urzędnikami i milicjantami, na których szwagrów przepisał swój interes w zamian za tę przepustkę na wolność. Zapłacił tak drogo dlatego, że akurat wtedy był stan wojenny, więc tego typu przysługi bardzo podrożały. Tak oto stracił majątek po raz pierwszy, ale miał go szybko odrobić, bo w Wiedniu – dokąd wyjechał – zarabiało się miesięcznie 50 razy tyle co wtedy w PRL. Poszedł tam robić na budowę, gdzie symbolicznie kładł fundamenty pod istniejącą po dziś dzień tradycję pracy Polaków na emigracji na budowach. Przepracował tak kilka lat, aż pewnego dnia spadł z rusztowania i trafił do szpitala. Jak go już lekarze poskładali, to przyszli goście z Urzędu Imigracyjnego, bo w papierach wyszło, że wjechał do Austrii na okres do 6 miesięcy w celach turystycznych, podczas gdy 7 lat później uległ wypadkowi przy pracy zarobkowej, więc coś nie halo. Deportowali go do Polski, a on niespecjalnie mógł stawiać im jakiś opór, bo był cały zagipsowany. Natomiast to zagipsowanie miało również swoje dobre strony, bo w gipsie poupychał sobie wszystkie austriackie szylingi, które zarobił przez 7 lat na austriackiej budowie, bo wtedy jeszcze tam mieli szylingi, a nie euro.

Drugim obok zagipsowania szczęściem w nieszczęściu było, że deportacja odbyła się w roku 1989, który przełomowy był nie tylko ze względu na narodziny moje i Stomila, ale również na zakończenie komuny, przez którą pan Wojtek wyjechał z Polski. Zaczął się więc rozglądać za jakąś opcją na nowy biznes, aż w końcu w roku 1990 założył hurtownię sprowadzanej z Niemiec karmy dla zwierząt, bo wtedy podobno każdy zakładał jakąś hurtownię czegoś z Niemiec. Hurtownia szła zajebiście i już w 1995 pan Wojtek znowu był bogaty, mieszkał pod Łodzią i wszystko było elegancko. Natomiast w 1997 przyszedł do pana Wojtka jakiś miły pan i zaproponował, że będzie jego wspólnikiem. Pan Wojtek podziękował, ale nie. Wtedy miły pan sobie poszedł i na jego miejsce przyszedł niemiły pan i zaproponował to samo, tylko we właściwy dla siebie niemiły sposób. Jemu pan Wojtek też podziękował, a trzy dni później cała hurtownia mu się spaliła. A jak poszedł do ubezpieczyciela po pieniądze z polisy, to okazało się, że ubezpieczyciel miesiąc wcześniej zbankrutował, tylko jakoś zapomnieli o tym panu Wojtkowi powiedzieć. Zbankrutował pewnie dlatego, że w tamtych czasach podobno cały czas coś się komuś spalało i nie nadążali z wypłacaniem za to odszkodowań. A pan Wojtek drugi raz został z niczym.

Pojechał więc do roboty do Niemiec, gdzie podjął się pracy w fabryce karmy dla psów, którą załatwili mu dawni partnerzy biznesowi, bo to była ta sama karma, którą handlował w u siebie w hurtowni. Można więc powiedzieć, że karma wraca, hehe. Z 7 lat robił w tej fabryce, aż odłożył sporo marek niemieckich, a potem euro, bo akurat w czasie jego emigracji była zmiana waluty. Z tymi euro wrócił do Polski mniej więcej wtedy, jak wchodziliśmy do UE. Miał ciągle trochę tej ziemi koło Łodzi, na której kiedyś stała jego hurtownia. Postanowił wykorzystać jej strategiczne położenie, bo tereny były tuż przy drodze krajowej numer 72, i założyć tam kompleks drogowo-zajazdowy, czyli postawić stację paliw, restaurację i pensjonat. Oczywiście nawet w niemieckiej fabryce przez 7 lat nie zarabia się tyle, żeby to wszystko sobie kupić za gotówkę, więc musiał wziąć z banków kredyty pod zastaw posiadanej przez siebie ziemi. Bank dał się do tego pomysłu przekonać i już prawie finalizował z panem Wojtkiem formalności, więc ten włożył już wszystkie przywiezione z Niemiec euro w przygotowywanie działki pod budowę, żeby już coś się działo. Natomiast robienie fundamentów, doprowadzanie energii i wszystkich innych takich rzeczy pod tak dużą inwestycję jest bardzo drogie, więc część z wykonawców pan Wojtek miał spłacić, już jak dostanie kredyt z banku, bo tych jego euro w gotówce na to nie starczyło.

Pole (1)

Przeciętny dzień pracy na kapuście wyglądał tak, że wstawało się o 6 rano, jadło śniadanie, ogarniało, a potem o 7 spotykało się ze swoim gangiem koło magazynu. Jak byli wszyscy, to robiło się kolejno odlicz, aby ten fakt znalazł potwierdzenie matematyczne, a potem jechało się w pole. Chwila gadki, jak traktorzysta sprawdzał maszyny, jak wszystko było ok, to załączał silnik i do roboty. Żeby nie było wątpliwości, zbieranie kapusty do ZAJEBIŚCIE ciężka praca. Pierwszego dnia pod koniec zmiany byłem bliski omdlenia, a Stomil prawie uciął sobie palec nożem od kapusty, bo ze zmęczenia się zagapił przy wycinaniu jej z ziemi. Przez pierwszy tydzień praktycznie non stop mieliśmy zakwasy, ale potem stopniowo zaczęło się robić coraz lepiej. Na pewno mieliśmy to szczęście, że mieliśmy całkiem spoko gang. Było dwóch Włochów, którzy nie znali słowa po angielsku, więc gadali tylko ze sobą, ale za to gadali tak ładnie, że nawet jak się nie znało włoskiego, to miło było posłuchać, i człowiek się czuł, jakby siedział w Neapolu w eleganckiej restauracji i jadł pizza italiana margarita na cienkim cieście, bo tam się tylko na takim cieście je. Był Rumun i Rumunka – on nie gadał o angielsku, ale ona tak, więc jak było trzeba, to go tłumaczyła. Była piątka Polaków, czyli ja, Stomil, taki Klaudiusz z Legnicy i państwo Ządkowscy, którzy byli po pięćdziesiątce. Na państwa Ządkowskich składała się pani Ządkowska, będąca kobietą o złotym sercu, bardzo słusznej posturze i nadludzkiej sile, oraz Ządkowski, który był jej zupełnym przeciwieństwem. Pani Ządkowska kiedyś podobno była mistrzynią województwa rzeszowskiego w trójboju siłowym kobiet. Przy kapuście zapierdalała za dwóch, a czasami i za trzech, i nigdy nie zapomnę jej tego, jak kilka razy w ciągu naszych pierwszych dni pracy na farmie, kiedy już nie wyrabialiśmy kondycyjnie, to mówiła do mnie albo Stomila ODPOCZNIJ SOBIE SYNKU i zbierała przez chwilę za nas, żebyśmy mogli złapać oddech. Szczególnie że to, że coś powiedziała, było raczej wyjątkiem, bo była dosyć małomówna. Jej mąż natomiast był człowiekiem o szczurzej fizjonomii i charakterze, przypominającym oberlejtnanta Von Nogaya z filmu „C.K. Dezerterzy”. Większość czasu pracy spędzał na podlizywaniu się panu Wojtkowi, który był naszym supervisorem, bądź na obrażaniu swojej żony na różne sposoby. Po pracy starał się przypodobać młodej farmowej patologii, typu bracia Tokarowie, o których powiem później. Robił to, stawiając im wódę, podlizując się werbalnie czy jadąc dla ich uciechy swojej żonie. Nie mam pojęcia, dlaczego Ządkowska była z Ządkowskim, bo rzadko zwracał się do niej inaczej niż KROWO czy DUPO WOŁOWA. To musiał być jakiś syndrom sztokholmski czy coś takiego, bo różnice fizyczne pomiędzy nimi były takie, że jak by raz za te obelgi go pizgła przez łeb, to typ padłby trupem, a jednak z jakiegoś powodu tego nie robiła.

Ostatnim członkiem naszego gangu i zarazem jego supervisorem był pan Wojtek, który pierwszego dnia oprowadzał nas po farmie. Przy pracy sporo nam o sobie opowiedział, a ja teraz opowiem to wam, bo to ciekawsza historia niż to, jak przez kilka tygodni podnosiliśmy kapustę z ziemi i wkładaliśmy na taśmociąg, bo mniej więcej tak upływało nam 90% czasu poza snem. Pan Wojtek mianowicie był człowiekiem, który trzy razy w życiu dorobił się wielkiego majątku i trzy razy go stracił.

JAK TRZY RAZY STRACIĆ MAJĄTEK

Pan Wojtek był spod Łodzi, gdzie jego stary był drobnym rzemieślnikiem – złotnikiem. Teraz możecie sobie to wyobrażać jako naprawianie zegarków i sprzedaż łańcuszków, ale w tamtych czasach (Wojtek miał z 60 lat, jak go poznaliśmy), czyli za komuny, to był podobno ultradochodowy prywatny biznes. Ojciec umarł, pan Wojtek przejął interes i fajnie wtedy było, ale miał większe oczekiwania wobec życia niż być zamożnym w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej: chciał mianowicie wyjechać na Zachód i pooddychać sobie tą słynną wolnością. Natomiast żeby dostać paszport, to musiał się nakombinować i wdał się w podejrzane interesy z jakimiś urzędnikami i milicjantami, na których szwagrów przepisał swój interes w zamian za tę przepustkę na wolność. Zapłacił tak drogo dlatego, że akurat wtedy był stan wojenny, więc tego typu przysługi bardzo podrożały. Tak oto stracił majątek po raz pierwszy, ale miał go szybko odrobić, bo w Wiedniu – dokąd wyjechał – zarabiało się miesięcznie 50 razy tyle co wtedy w PRL. Poszedł tam robić na budowę, gdzie symbolicznie kładł fundamenty pod istniejącą po dziś dzień tradycję pracy Polaków na emigracji na budowach. Przepracował tak kilka lat, aż pewnego dnia spadł z rusztowania i trafił do szpitala. Jak go już lekarze poskładali, to przyszli goście z Urzędu Imigracyjnego, bo w papierach wyszło, że wjechał do Austrii na okres do 6 miesięcy w celach turystycznych, podczas gdy 7 lat później uległ wypadkowi przy pracy zarobkowej, więc coś nie halo. Deportowali go do Polski, a on niespecjalnie mógł stawiać im jakiś opór, bo był cały zagipsowany. Natomiast to zagipsowanie miało również swoje dobre strony, bo w gipsie poupychał sobie wszystkie austriackie szylingi, które zarobił przez 7 lat na austriackiej budowie, bo wtedy jeszcze tam mieli szylingi, a nie euro.

Drugim obok zagipsowania szczęściem w nieszczęściu było, że deportacja odbyła się w roku 1989, który przełomowy był nie tylko ze względu na narodziny moje i Stomila, ale również na zakończenie komuny, przez którą pan Wojtek wyjechał z Polski. Zaczął się więc rozglądać za jakąś opcją na nowy biznes, aż w końcu w roku 1990 założył hurtownię sprowadzanej z Niemiec karmy dla zwierząt, bo wtedy podobno każdy zakładał jakąś hurtownię czegoś z Niemiec. Hurtownia szła zajebiście i już w 1995 pan Wojtek znowu był bogaty, mieszkał pod Łodzią i wszystko było elegancko. Natomiast w 1997 przyszedł do pana Wojtka jakiś miły pan i zaproponował, że będzie jego wspólnikiem. Pan Wojtek podziękował, ale nie. Wtedy miły pan sobie poszedł i na jego miejsce przyszedł niemiły pan i zaproponował to samo, tylko we właściwy dla siebie niemiły sposób. Jemu pan Wojtek też podziękował, a trzy dni później cała hurtownia mu się spaliła. A jak poszedł do ubezpieczyciela po pieniądze z polisy, to okazało się, że ubezpieczyciel miesiąc wcześniej zbankrutował, tylko jakoś zapomnieli o tym panu Wojtkowi powiedzieć. Zbankrutował pewnie dlatego, że w tamtych czasach podobno cały czas coś się komuś spalało i nie nadążali z wypłacaniem za to odszkodowań. A pan Wojtek drugi raz został z niczym.

Pojechał więc do roboty do Niemiec, gdzie podjął się pracy w fabryce karmy dla psów, którą załatwili mu dawni partnerzy biznesowi, bo to była ta sama karma, którą handlował w u siebie w hurtowni. Można więc powiedzieć, że karma wraca, hehe. Z 7 lat robił w tej fabryce, aż odłożył sporo marek niemieckich, a potem euro, bo akurat w czasie jego emigracji była zmiana waluty. Z tymi euro wrócił do Polski mniej więcej wtedy, jak wchodziliśmy do UE. Miał ciągle trochę tej ziemi koło Łodzi, na której kiedyś stała jego hurtownia. Postanowił wykorzystać jej strategiczne położenie, bo tereny były tuż przy drodze krajowej numer 72, i założyć tam kompleks drogowo-zajazdowy, czyli postawić stację paliw, restaurację i pensjonat. Oczywiście nawet w niemieckiej fabryce przez 7 lat nie zarabia się tyle, żeby to wszystko sobie kupić za gotówkę, więc musiał wziąć z banków kredyty pod zastaw posiadanej przez siebie ziemi. Bank dał się do tego pomysłu przekonać i już prawie finalizował z panem Wojtkiem formalności, więc ten włożył już wszystkie przywiezione z Niemiec euro w przygotowywanie działki pod budowę, żeby już coś się działo. Natomiast robienie fundamentów, doprowadzanie energii i wszystkich innych takich rzeczy pod tak dużą inwestycję jest bardzo drogie, więc część z wykonawców pan Wojtek miał spłacić, już jak dostanie kredyt z banku, bo tych jego euro w gotówce na to nie starczyło.