1
Część pierwsza ze wspomnień Johna H.
Watsona, byłego lekarza Armii Angielskiej.
Rozdział pierwszy.
Sherlock Holmes.
W roku 1870 uzyskałem stopień doktora medycyny na Uniwersytecie Londyńskim i
udałem się do Natlay, na kurs dla chirurgów armii.
Uzupełniwszy tam swoje studia medyczne, zostałem mianowany asystentem chirurga w
V Pułku Strzelców Nortumberlanskich. Pułk stał wówczas w Indiach i zanim
zajechałem na miejsce, wybuchła II Wojna Afgańska.
Po wylądowaniu w Bombaju dowiedziałem się, że mój pułk przekroczył już wąwozy
pograniczne i wtargnął w głąb kraju wrogów.
Wraz z gronem oficerów, którzy znajdowali się w tym samym co ja położeniu,
wyruszyliśmy w dalszą drogę i przybyliśmy bez przygód do Kambaharu, gdzie zastałem
swój pułk i objąłem od razu swoje obowiązki.
Wojna przyniosła niejednemu zaszczyty, mnie zaś tylko niedolę.
Przeniesiony ze swojej brygady do oddziału Berkszerów brałem udział w
nieszczęsnej bitwie pod Meywandem. Tam kula strzaskała mi obojczyk i
zadrasnęła arterię. Byłbym niechybnie wpadł w ręce
krwiożerczych gazi, gdyby nie przywiązanie i odwaga Mareya, mojego
ordynansa, który pochwycił mnie, rzucił na grzbiet konia i dowiozł tak do
szeregów brytyjskich. Wycieńczonego bólem, osłabionego
dotkliwymi niewygodami, wysłano mnie wraz z licznym gronem rannych do szpitala
głównego w Peszawarze. Tu zacząłem wkrótce odzyskiwać siły
i poprawiłem się już o tyle, że mogłem chodzić po salach, a nawet
wygrzewać się na słońcu, gdy powaliła mnie znowu gorączka tyfoidalna.
Ta plaga naszych posiadłości indyjskich. Przez kilka miesięcy walczyłem ze śmiercią.
A gdy nareszcie niebezpieczeństwo minęło i zaczęła się rekonwalescencja,
ja byłem tak wychudzony i słaby, że konsylium lekarskie orzekło,
iż każdy dzień zwłoki jest groźny i należy niezwłocznie odesłać mnie do
Anglii. Wsiadłem wtedy na okręt Orontes i w
miesiąc później wylądowałem w Plymouth. Mając zdrowie bezpowrotnie zrujnowane,
lecz zaopatrzony w zamian w dziewięciomiesięczny urlop.
Ojcowski rząd pozwolił mi spędzić ten czas na usiłowaniach zmierzających do
odzyskania zdrowia. Nie miałem w Anglii ani krewnych,
ani własnego domu, byłem zatem wolny jak ptak, albo raczej tak wolny,
jak może być człowiek mający do wydania dziennie 11 shillingów i 6 pęców.
W tych warunkach udałem się oczywiście do Londynu.
Tego wielkiego ogniska, do którego gnany nieprzepartą, przyciągającą siłą dąży
z całego Imperium Brytyjskiego tłum próżniaków bez zajęcia i określonego celu
w życiu. Przez krótki czas mieszkałem w małym
hotelu na strandzie, prowadząc życie jednostajne, bezczynne i wydając znacznie
więcej pieniędzy niż mnie było stać na to.
Stan moich finansów stał się niebawem tak niepokojący, że uprzytomniłem sobie,
iż należało albo opuścić stolice i osiąść gdzieś na wsi, albo zmienić
i najzupełniej tryb życia. Wybrawszy tę ostatnią alternatywę,
postanowiłem wynieść się z hotelu i poszukać mieszkania mniej świetnego na
pozór i mniej kosztownego. Tego samego dnia, w którym doszedłem do
tego wniosku, stałem w barze Criterion, gdy nagle uczułem czyjąś dłoń na swym
ramieniu. Odwróciłem się i ujrzałem młodego
Stamforda, który był moim pomocnikiem w szpitalu Bird's.
Widok znajomej twarzy jest bardzo miły dla człowieka samotnego wśród wielkomiejskiego
gwaru. Stamford nie był moim bliskim
przyjacielem, ale teraz powitałem go z uniesieniem, a on nawzajem był,
jak się zdawało, zachwycony spotkaniem. W radosnym zapale zaprosiłem go na
śniadanie do Holborna i po chwili wsiadaliśmy do dorożki.
Co się z Panem działo, Watsonie? Zapytał Stamford z nieskrywanym zdziwieniem,
gdy jechaliśmy gwarnymi ulicami londyńskimi.
Wychudł Pan jak szczawa i poczerniał jak święta ziemia.
Opowiedziałem mu w krótkich słowach swoje przygody i skończyłem właśnie,
gdy stanęliśmy u celu. Biedaku, rzekł tonem współczucia.
A cóż Pan teraz robi? Szukam mieszkania, odparłem.
Usiłuję rozstrzygnąć zagadnienie, czy możliwe jest znaleźć wygodne lokum za
jakąś rozsądną cenę. Szczególna rzecz, zauważył mój towarzysz.
Już drugi człowiek dzisiaj porusza ze mną ten sam temat.
A kto był pierwszy? spytałem.
Pewien jegowość pracujący w laboratorium chemicznym w szpitalu.
Żalił się dziś rano, że nie może znaleźć nikogo, kto by chciał wziąć z nim do
spółki mieszkanie, podobno bardzo ładne, ale za drogie dla niego.
A, Boże, zawołałem. Jeśli istotnie pragnie znaleźć kogoś,
kto by dzielił z nim mieszkanie i komorne, służę mu.
Wolę mieć wspólne mieszkanie aniżeli żyć samotnie.
Młody Stamford spojrzał na mnie szczególnym wzrokiem, popijając wino.
Nie zna Pan jeszcze Sherlocka Holmesa, rzekł.
Może nie będzie go Pan chciał za stałego współlokatora.
Dlaczego? Co ma Pan mu do zarzucenia?
Och, nie mam mu nic do zarzucenia, ale to poniekąd dziwak, entuzjasta w pewnych
dziedzinach nauki. O ile jednak go znam, człowiek bardzo
przyzwoity. Czy nie pytał go Pan, jaki zawód
zamierza obrać? Nie, nie należy do ludzi, z których
można by coś wydobyć, choć z drugiej strony potrafi się wywnętrzyć, gdy mu
przyjdzie fantazja. Radłbym się z nim spotkać, rzekłem.
Jeśli mam mieć współlokatora, wolałbym, żeby to był człowiek pracowity i
spokojnych przyzwyczajeń. Nie mam jeszcze sił na znoszenie hałasu
lub wzruszeń. Miałem i jednego i drugiego, tyle w
Afganistanie, że mi to starczy na resztę mego życia.
Kiedy mógłbym się spotkać z Pana znajomym?
Jest teraz na pewno w laboratorium, odparł mój towarzysz.
Albo nie przychodzi tygodniami, albo też pracuje od rana do wieczora.
Jeśli chce Pan, pojedziemy tam po śniadaniu.
No i owszem, odparłem, po czym rozmowa weszła na inne tory.
W drodze do szpitala po wyjściu od Holborna, Stamford opowiedział mi jeszcze
kilka szczegółów o człowieku, z którym miałem mieszkać.
Tylko niech Pan nie ma do mnie żalu, jeśli się Pan z nim nie porozumie,
mówił. Znam go jedynie z laboratorium.
Sam wparł Pan na myśl wspólnego mieszkania z nim, proszę nie cynić mnie
za nic odpowiedzialnym. Jeśli wspólne pożycie okaże się dla nas
niemożliwe, nietrudno nam będzie się rozstać, odrzekłem.
Zdaje mi się Stamfordzie, dodałem patrząc bystro na swego towarzysza,
że są jakieś specjalne powody, aby tak umywać ręce od wszystkiego,
co by mogło zajść. Czy ten człowiek ma taki gwałtowny
temperament, że należy się go obawiać?
Niech Pan nie będzie taki skryty i powie, co ma na myśli.
Niełatwa to rzecz wypowiedzieć to, co jest nieuchwytne, odrzekł ze śmiechem.
Holmes jest jak dla mnie za wielkim fanatykiem nauki.
Zdaje mi się, że skutkiem tego zatracił wszelką wrażliwość.
Wyobrażam sobie, że byłby zdolny zaaplikować przyjacielowi szczyptę
świeżo odkrytej trucizny roślinnej i to bynajmniej nie przez niegodziwość,
ale po prostu pod wpływem swego zmysłu badawczego, dlatego aby móc zdać sobie
dokładnie sprawę z tego, jak ta trucizna działa.
Trzeba jednak oddać mu sprawiedliwość i zaznaczyć, że sam zażyłby trucizny
z niemniejszą skwapliwością. Jest to człowiek mający wprost
namiętność do wiedzy ścisłej i dokładnej.
I słusznie, moim zdaniem. Tak, ale można posunąć te zalety do
przesady. Gdy badacz dochodzi do tego, że obija
kijem na stole anatomicznym poddawanego sekcji trupa, może się to wydawać co
najmniej dziwne. Obija trupa?
Tak, dla sprawdzenia, o ile ślady ciosów występują po śmierci.
Widziałem to na własne oczy. A jednak mówi Pan, że nie jest studentem
medycyny. Nie, Bóg jeden wie, jaki jest cel jego
studiów. Oto jesteśmy na miejscu i niebawem
będzie Pan mógł sam wyrobić sobie opinię o nim.
Gdy to mówił, skręciliśmy w wąską uliczkę i weszliśmy małymi bocznymi
drzwiami prowadzącymi do jednego ze skrzydeł wielkiego szpitala.
Znałem tu wszystkie zakątki i nie potrzebowałem przewodnika,
idąc po zimnych schodach kamiennych i dążąc długim korytarzem o białych,
pobielonych wapnem ścianach, na który wychodziły drzwi pomalowane brązową
farbą. Na samym prawie końcu korytarza
skręciliśmy w nisko sklepione odgałęzienie prowadzące do laboratorium
chemicznego. Był to pokój bardzo obszerny,
wysoki, zastawiony niezliczonymi butelkami i flaszkami.
Szerokie, niskie stoły poustawiane były we wszystkich kierunkach,
a na nich wśród retort i probówek jaśniały błękitnawe płomyki małych
palników Bunsena i rzucały migocące blaski.
W sali tej, prawie na samym końcu, stał tylko jeden student pochylony nad
stołem i zatopiony w swej pracy. Na odgłos naszych kroków obejrzał się
i z radosnym okrzykiem podbiegł ku nam, trzymając probówkę w ręku.
Mam go! Mam go!
Zawołał zwracając się do mego towarzysza.
Znalazłem jedyny odczynnik, który osadza hemoglobinę.
Jedyny! Gdyby odkrył kopalnię złota,
oblicze jego nie mogłoby być rozpromienione większą radością.
Doktor Watson, pan Sherlock Holmes, rzekł Stamford przedstawiając nas.
Dzień dobry, panu, panie doktorze. Powiedział Holmes przyjaźnie i uścisnął
moją dłoń z siłą, o jaką nigdy bym go nie posądzał.
Widzę, że pan był w Afganistanie. A skąd pan to wie?
spytałem zdumiony. Mniejsza oto, rzekł uśmiechając się
z zadowoleniem. W tej chwili najważniejszą sprawą jest
hemoglobina i jej odczynnik. Nie wątpię, że panowie pojmą całą
doniosłość mojego odkrycia. Jest niewątpliwie ważne dla nauki chemii,
odparłem, ale z punktu widzenia praktycznego, jak to, panie doktorze?
Ależ od wielu lat nie dokonano odkrycia, które miałoby takie praktyczne znaczenie
dla celów sądowo-lekarskich. Czyż pan nie widzi?
I? Że jest to niezawodny sposób
rozpoznawania plam pochodzących od krwi. Proszę, niech pan podejdzie do stołu.
I w zapale chwycił mnie za rękaw i pociągnął do stołu, przy którym pracował.
Weźmy trochę świeżej krwi, rzekł, ukłuł się w palec lancetem i krople
krwi, która wyprysła, zebrał w małą rurkę. Teraz wlewam te krople krwi do litra
wody. Jak pan widzi, woda pozostaje zupełnie
czysta. Stosunek krwi nie może przewyższać
jednej milionowej części. Nie wątpię wszakże, iż będziemy mogli
otrzymać reakcję charakterystyczną. Mówiąc to, wrzucił do naczynia z wodą
kilka białych kryształów, a potem dodał parę kropel przezroczystego płynu.
W jednej chwili zawartość naczynia przybrała ciemną barwę mahońową,
a na dnie naczynia szklanego ukazał się brunatny osad.
Zawołał Holmes, klaszcząc w ręce jak dziecko zachwycone nową zabawką.
I? Cóż pan na to? Zdaje się istotnie, że odczynnik bardzo
czuły. Zauważyłem.
Świetny, znakomity. Dawniej przy pomocy gwajakolu można
było otrzymać z trudnością, jakie takie wyniki i to jeszcze bardzo niepewne.
Rozbiór mikroskopowy krwi nie jest bynajmniej ściślejszy, a nie ma wprost
żadnej wartości, jeśli plamy mają kilka godzin.
Tymczasem mój odczynnik działa równie dobrze bez względu na to, czy krew jest
świeża czy stara. Gdyby był znany wcześniej setki ludzi
spacerujących swobodnie po kuli ziemskiej, byłoby już dawno ukaranych za
popełnione przestępstwa. Istotnie, szepnąłem.
Jest to punkt główny wszystkich niemal spraw kryminalnych.
Często bywa, że podejrzenie pada na człowieka w kilka miesięcy po spełnieniu
zbrodni. Eksperci badają wtedy jego bieliznę albo
ubranie i znajdują brunatne plamy. Co to za plamy?
Od krwi, błota, rdzy czy soku owocowego? Pytanie to wprowadziło w niemały kłopot
niejednego biegłego. A dlaczego?
Dlatego, że nie było niezawodnego odczynnika.
Teraz mamy odczynnik Sherlocka Holmesa i wszelka niepewność jest odtąd wyłączona.
Jego oczy iskrzyły się, gdy mówił, a skończywszy przyłożył dłoń do serca
i złożył ukłon. Jak gdyby dziękował jakiemuś urojonemu,
oklaskującemu go tłumowi? Na leżą się panu gratulacje,
rzekłem zdziwiony jego uniesieniem. No od, na przykład sprawa von Bischoffa
we Frankfurcie w zeszłym roku, no byłby niewątpliwie powieszony,
gdyby ten odczynnik już istniał. A Mason z Bradfordu, a słynny Miller,
ale ziewr z Montpellier, albo Samson z Nowego Orleanu, mógłbym wymienić cały
szereg spraw, w których mój odczynnik odegrałby decydującą rolę.
Ależ pan jest chodzącym kalendarzem zbrodni, wtrącił Stamford ze śmiechem.
Mógłby pan wydawać piszmo pod tytułem nowiny policyjne z przeszłości.
Ręcze panu, że byłyby bardzo zajmujące. Odparł Sherlock Holmes, przylepiając
plasterek na rankę zrobioną w palcu lancetem.
Muszę być ostrożny. Ciągnął dalej, zwracając się do mnie
z uśmiechem i pokazał mi dłoń pozalepianą w różnych miejscach plasterkami i pełną
plam od silnych kwasów. Przyszliśmy tu w pewnej sprawie,
rzekł wreszcie Stamford, siadając na wysokim trójnogu i podsuwając mi nogą
drugi. Ten oto mój przyjaciel szuka
mieszkania, że pan skarżył się, iż nie może znaleźć współlokatora.
Pomyślałem sobie, że dobrze by było was skojarzyć.
Sherlock Holmes przyjął z zapałem myśl wspólnego zamieszkania ze mną.
Mam na widoku lokal przy Baker Street, rzekł.
Jak stworzony dla nas. Mam nadzieję, że panu nie przeszkadza
wąś silnego tytoniu. Sam palę tylko tytoń okrętowy.
Odparłem. Doskonale.
Uprzedzam pana, że zawsze pełno u mnie różnych chemikaliów i że niekiedy robię
doświadczenia. Czy to panu nie będzie przeszkadzało?
Bynajmniej. Chwileczkę, niech się zastanowię nad
tym, jakie mam jeszcze wady niemiłe dla współlokatora.
A! Miewam napady czarnej melancholii.
A wówczas całymi dniami nie otwieram ust.
Proszę wtedy nie przypuszczać, że dąsam się na pana.
Proszę mnie zostawić w spokoju i niebawem powrócę do równowagi.
A teraz pana kolej. Cóż mi pan powie o sobie?
Uważam bowiem, że skoro dwaj ludzie mają razem zamieszkać, lepiej jest, aby z góry
uprzedzili się wzajemnie o swoich wadach. Roześmiałem się z tego badania.
Mam szczeniaka, Brytana, odrzekłem. Protestuję przeciw wszelkim hałasom,
gdyż nerwy moje są bardzo rozstrojone. Wstaję o rozmaitych, niemożliwych
godzinach i jestem niesłychanie leniwy. Posiadam jeszcze całą serię innych wad,
gdyż jestem zdrów, ale na razie te są najważniejsze.
Czy grę na skrzypcach włącza pan do kategorii hałasów?
Zapytał z pewnym niepokojem. Zależy, odparłem.
Dobra gra na skrzypcach jest rozkoszą dla bogów, gdy tymczasem rzempolenie.
O, to znakomicie, zawołał wesoło. Zdaje mi się, że możemy uważać sprawę
za ubitą, to jest, jeśli lokal spodoba się panu.
Kiedy go obejrzymy? Niech pan wstąpi do mnie tutaj
jutro w południe. Pójdziemy razem.
Odparł. Doskonale, w południe,
punktualnie. Rzekłem ściskając dłoń Holmesa.
Pozostawiliśmy go wśród retort i butelek i skierowaliśmy się w stronę
mojego hotelu. Ale, ale, rzekłem nagle zatrzymując się
i zwracając się do Stamforda. Skąd on u licha wiedział, że powróciłem
z Afganistanu? Mój towarzysz uśmiechnął się
zagadkowo. Jest to właśnie jeden z jego
osobliwych przymiotów, odrzekł. Niemało ludzi już łamało sobie głowy
nad tym, w jaki sposób Holmes odgaduje rozmaite rzeczy.
Oho, a więc jest w tym jakaś tajemnica. Zawołałem zacierając dłonie.
To zaczyna być zajmujące. Jestem panu bardzo wdzięczny za tę
znajomość. Najwłaściwszym sposobem studiowania
ludzkości jest stopniowe studiowanie różnych jednostek.
A więc niech pan przestudiuje tę jednostkę, rzekł Stamford żegnając się
ze mną. Uprzedzam tylko, że będzie to zadanie
niełatwe do rozwiązania. Założę się, że niebawem on będzie
wiedział o panu więcej niż pan o nim. Do widzenia.
Do widzenia. Odparłem i ruszyłem w dalszą drogę do
hotelu, na serio zaintrygowany osobą mojego nowego znajomego.