×

We use cookies to help make LingQ better. By visiting the site, you agree to our cookie policy.


image

Tomek na wojennej ścieżce - Alfred Szklarski, Pueblo Zuni

Pueblo Zuni

Następnego ranka o świcie Czarna Błyskawica wysłał na zwiady dwóch wytrawnych tropicieli. Reszta wojowników miała w kanionie oczekiwać na ich powrót. Z wyjątkiem strażników, na zmianę czuwających na skalnych cyplach, wszyscy wypoczywali.

Ruchliwy zazwyczaj bosman niecierpliwił się bezczynnością, toteż choć zawsze zżymał się na łażenie po górskich wertepach, sam teraz zaproponował Tomkowi, aby się rozejrzeli w najbliższej okolicy.

Podczas tych wypadów rozmawiali bardzo wiele. Tym razem wspięli się na urwisko tuż nad wąwozem. Bosman, korzystając z okazji, że byli z Tomkiem sam na sam, odezwał się:

– Ho, ho, mój brachu! Widać, że pieniądze łożone przez twego szanownego ojca na twoją naukę nie idą na marne. Gadasz płynnie, a sypiesz różnymi faktami niczym biegły muzyk wygrywający z nut ładne kawałki. Pewno też dlatego przylgnąłem do ciebie jak guzik do dziurki od koszuli. Moim zdaniem powinieneś się kształcić na adwokata. Uczone słowa działają na takich prostaków jak ja, a nawet i na tych dzikich Indiańców.

– Co pan chce przez to powiedzieć?

– Ha, przypomniało mi się, jakeś to zręcznie wymyślał ciekawe historyjki, aby ocalić jeńców porwanych z rancza Meksykańca. Ani mi przez głowę nie przeszło, że uda ci się taka sztuczka! Zuch jesteś i chwat!

– Pan przypuszcza, że to wszystko zmyśliłem? – zdziwił się Tomek.

– Może nie wszystko, ale z tym Kościuszką i jeńcami toś chyba wystawił Indiańców do wiatru.

Tomek wesoło spojrzał na przyjaciela.

– Bosmanie, czy pan na pewno wie, kim był Kościuszko? – zapytał.

– Nie kpij ze mnie! – zaoponował nieco urażony marynarz. – U moich staruszków na Powiślu na głównym miejscu w kuchni wisi wielki obraz przedstawiający Naczelnika składającego przysięgę na krakowskim rynku. Jakże więc mógłbym nie wiedzieć, kim on był? Nie słyszałem jednak, żeby takie rzeczy wyprawiał w Ameryce.

– Kościuszko był niezwykłym człowiekiem. Najlepiej o tym świadczy sposób, w jaki wówczas zaofiarował swe usługi Kongresowi Stanów Zjednoczonych.

– A cóż on takiego zrobił? – zagadnął bosman, rozsiadając się wygodnie.

– W czasie gdy Stany Zjednoczone rozpoczęły walkę o wyzwolenie się spod uciążliwej opieki Anglii, do Paryża przybyli dwaj pełnomocnicy amerykańscy, aby uzyskać pomoc dla swej armii. Byli to Sileas Deane i Arthur Lee. Oni to właśnie wręczali listy polecające ochotnikom, którzy później w Ameryce na tej podstawie byli zaciągani do wojska. Nasz Kościuszko nie wziął żadnych listów. Po prostu wsiadł na statek razem z pięcioma Polakami i wyruszył do Stanów.

– Ho, ho, taki był pewny siebie?

Tomek skinął głową i mówił dalej:

– Statek rozbił się u wybrzeży Wysp Świętego Dominika. Kościuszko razem z towarzyszami uchwycili się masztu i w ten sposób przybili do brzegu. Wsiedli na inny statek płynący do Filadelfii. Kościuszko natychmiast stanął przed sławnym uczonym, a zarazem członkiem Kongresu, Beniaminem Franklinem. Poprosił go o przyjęcie do wojska. Kiedy Franklin zapytał o listy polecające, Kościuszko odparł, że pragnie przedstawić się zdolnościami i wiedzą wojskową, a nie rekomendacjami. Kongres polecił Franklinowi przeegzaminować ambitnego Polaka. Po tym niezwłocznie nadano mu stopień pułkownika.

– No, jak widać była to nie byle figura!

– Przede wszystkim Kościuszko posiadał odwagę, dużą wiedzę i zdolności. Dlatego w bitwach pod Trenton i Princeton odznaczył się zimną krwią, a śmiałym natarciem na wroga zwrócił na siebie uwagę Jerzego Waszyngtona, naczelnego wodza. Odtąd też przydzielano go jako doradcę generałom, którym powierzano specjalnie trudne zadania. Czytałem, że podczas oblężenia Yorktown Waszyngton objeżdżając szeregi, przybył do lasku, gdzie Kościuszko stał ze strzelcami mającymi rozpocząć atak następnego dnia. Na przemówienie wodza Kościuszko odparł: „Jutro albo szaniec zdobędę, albo zginę”. I chociaż został ciężko ranny, zmusił wroga do opuszczenia reduty. Nasz Kościuszko był nie tylko odważnym i dobrym dowódcą. Wielkie również zasługi położył przy fortyfikowaniu Filadelfii oraz obozów armii amerykańskiej. A kto, jak nie on, przyczynił się do zwycięstwa pod Saratogą? Za bohaterską walkę otrzymał stopień generała brygady i Order Cyncynata! Czy pan wie, że gdy Kościuszko, wracając z niewoli petersburskiej, po raz drugi stanął na ziemi amerykańskiej, to ludność przyjęła go tu z wielkim uniesieniem? Obywatele amerykańscy zaprzęgli się do jego powozu i ciągnęli jak triumfatora.

– Nic dziwnego, skoro tyle dla nich zdziałał – odparł bosman. – Ha, masz rację, to nie tylko nasz wielki bohater. Ten pomnik Kościuszki, który widzieliśmy w Waszyngtonie, to nawet niczego sobie.

– A czy nie widział pan jego pomnika w Chicago i innych miastach? – zapytał Tomek.

– Prawda, prawda, widziałem.

– Nie on jeden walczył o niepodległość Stanów Zjednoczonych. Czy zapomniał pan, że Kazimierz Pułaski jako generał brygady poległ tu w roku tysiąc siedemset siedemdziesiątym dziewiątym w bitwie pod Sawannah?

– Czy to ten, co pierwszy zorganizował własny legion?

– Więc pan zapamiętał!

– A jakże, zapamiętałem. Powiedz mi teraz, brachu, czy oprócz Strzeleckiego, o którym już mówiłeś, jeszcze inni Polacy podróżowali po Ameryce?

Tomek pomyślał chwilę, wesoło spojrzał na bosmana i zapytał:

– Czy pan wie, kto odkrył Amerykę?

– Nie mów tylko, brachu, że to był Polak – roześmiał się marynarz. – Wiem, że dokonał tego Kolumb.

– Nie myli się pan, lecz słyszałem również, że w roku tysiąc czterysta siedemdziesiątym szóstym Polak, Jan z Kolna, jakoby żeglarz gdański, z ramienia króla duńskiego miał wyruszyć na czele wyprawy w celu ratowania resztek kolonizacji normandzkiej w Grenlandii. Wprawdzie nie dotarł tam, lecz odkrył po drugiej stronie oceanu ziemię, którą przypuszczalnie mógł być Labrador. Gdyby to była prawda, podróż naszego rodaka wyprzedzałaby o szesnaście lat podróże odkrywcze Kolumba.

– Nie wierzę w to, brachu[57], ale daj już spokój tym tak miłym dla ucha Polaka legendom, bo w końcu przekonasz mnie, że i ja mam tu niemałe zasługi – śmiał się bosman.

– Kto wie, może i pan czegoś dokona w Ameryce? Gdy Fernando Cortez wylądował w Meksyku, Indianie ofiarowali mu niewolnicę. Ta Indianka, później już jako Donna Mariana, oddała Cortezowi wielkie usługi. Teraz znów wódz Czarna Błyskawica ofiarował panu swoją córkę. Może Skalny Kwiat odegra podobną rolę, a pan stanie się sławny…

[57] Bosman miał słuszność, gdyż domniemany polski odkrywca Ameryki okazał się postacią nieistniejącą.

– A żeby połknął cię wieloryb! Już mi to musiałeś przypomnieć?! Powiedziałem, że nie dla mnie ten rarytas. Pamiętaj, co przyrzekłeś…

– Niech się pan nie denerwuje, żartowałem tylko.

– Coś mi za wiele żartujesz z tymi ożenkami. Nie wyprowadzaj mnie z równowagi… Gadaj, co wiesz jeszcze o Polakach! Mów o podróżnikach, a nie o ślubach i Indiankach.

– Wiem, że lubi pan takie historie. Gdy wrócimy na ranczo, pożyczę panu ciekawą książkę Emila Dunikowskiego. Przy końcu ubiegłego wieku podróżował on po Ameryce. Zwiedził olbrzymi amerykański Park Narodowy nad rzeką Yellowstone[58]. Potem wraz z Witoldem Szyszłą przebywał na Florydzie. Przekona się pan, że to ciekawa książka. Inny nasz rodak, Henryk Polakowski, badał Amerykę Środkową; jako pierwszy napisał dzieło naukowe o roślinach Kostaryki, drukowane w językach hiszpańskim i niemieckim. Natomiast Józef Burkart, podróżując po Meksyku, poczynił nadzwyczaj ciekawe spostrzeżenia, które stanowiły później podstawę do dalszych badań, takich uczonych jak Dollfus i Ratzel…

[58] Park Narodowy Yellowstone, najstarszy park narodowy na świecie, utworzony w 1872 r., ma powierzchnię 8980 km2. Lasy iglaste, dzikie góry, liczne wodospady i gejzery, wulkany błotne, fumarole tworzą fantastyczny zakątek świata, nietknięty w swej pierwotnej postaci. Nie wolno tam niczego eksploatować, osiedlać się ani polować. Jedynie w niedostępnych miejscach pobudowano drogi. W 1978 r. Park Yellowstone został wpisany na listę światowego dziedzictwa kultury i przyrody UNESCO.

Tomek, przekomarzając się z przyjacielem, spoglądał w głąb kanionu. Naraz przerwał rozmowę. Pochylił się nad krawędzią.

Po chwili zerwał się z ziemi, wołając:

– Bosmanie, zwiadowcy już wrócili! Palący Promień daje nam znaki, abyśmy zeszli do obozu!

Bosman wepchnął szybko fajkę do kieszeni i już zsuwał się po stoku góry. Tomek bez zwłoki podążył za nim. Po kilkunastu minutach byli w obozie. Czarna Błyskawica otoczony wojownikami czekał na nich.

– Ugh! Niech moi bracia posłuchają, co za wiadomość przynieśli zwiadowcy – odezwał się wódz. – W pobliżu puebla napotkali wielkiego kojota, który zaczął za nimi iść. Usiłowali go odegnać, obawiając się, aby nie zdradził przed Zuni ich obecności, lecz kojot szczerzył kły i szczekał przeraźliwie. Przecięta Twarz zamierzał rzucić w niego tomahawkiem, lecz przypomniał sobie psa naszego brata Nah'tah ni yez'zi. – Dingo! – zawołał Tomek.

– Dingo! – jak echo powtórzył bosman.

– Może to jest właśnie pies mego brata. Zwiadowcy zaraz powrócili, aby powiadomić nas o tym spostrzeżeniu. Jeżeli pies włóczy się w pobliżu puebla, to mamy niezbity dowód, że Biała Róża znajduje się u Zuni.

– Musimy natychmiast sprawdzić, czy ten rzekomy kojot jest moim Dingiem – porywczo rzekł Tomek.

– Idę z moimi białymi braćmi. Poprowadzi nas Przecięta Twarz – oświadczył Czarna Błyskawica. – Przy okazji przyjrzymy się pueblu i na miejscu ułożymy plan działania.

Na czas swej nieobecności zlecił komendę wodzowi Długie Oczy. Wyprawa wywiadowcza mogła potrwać dwa lub trzy dni, wobec czego zabrali zapas żywności i w pełnym uzbrojeniu opuścili kanion.

Przecięta Twarz poprowadził ich skrajem łańcucha górskiego. Z powodu bliskości Indian Zuni wybierał jak najbardziej skalisty teren, aby nie pozostawić śladów. Dopiero po przeszło dwugodzinnej wędrówce zaczęły się właściwe podchody. Teraz jako osłonę wykorzystywali głazy, drzewa, krzewy i wszelkie nierówności gruntu, a w zupełnie odkrytych miejscach czołgali się po ziemi. Byli już w pobliżu puebla.

W ślad za Przeciętą Twarzą dostali się na mały pagórek, gdzie przywarli wśród krzewów.

Ostrożnie rozgarnęli rękoma gałęzie, a wtedy oczom ich ukazało się pueblo, jakby przylepione do podnóża stromej skały.

Tomek, przez lornetę pożyczoną od wodza Długie Oczy, dokładnie przyglądał się sadybie Zuni. Z miejsca, w którym się znajdowali, widoczne było całe osiedle. Pueblo przylegało do załomu górskiej ściany z dwóch stron: ze wschodu i z południa. Na płaskich dachach najniższych domów, pozbawionych drzwi i okien, wznosiła się tarasowato cała piramida budowli. Na wyższych piętrach domki były coraz mniej obszerne, jeszcze bardziej przylepione do skalnej ściany. Część płaskich dachów każdego piętra stanowiła dla następnego, wyższego, taras, na którym w dzień koncentrowało się życie mieszkańców puebla. Spoglądając z pewnej perspektywy, odnosiło się wrażenie, że to wielkie kamienne schody przylegają do górskiej ściany.

Kwadratowe otwory w płaskich dachach zastępowały w skalnych domkach drzwi, okna i kominy. Z piętra na piętro wiodły luźno przystawione drabiny. Na noc bądź też w razie napadu Zuni wciągali je za sobą na dach. W ten sposób pueblo tworzyło prawdziwą fortecę, w której można się było wycofywać z piętra na piętro.

Była to pora przedpołudniowa. Przez lornetkę dokładnie było widać kobiety gotujące posiłek na tarasach oraz bawiące się dzieci. Tomek uważnie przepatrywał wszystkie poziomy, szukając wśród Indianek Pueblo tak dobrze wrytej w pamięć sylwetki Sally. Niestety, nigdzie nie mógł jej dojrzeć. Zawiedziony i przygnębiony podał lornetkę bosmanowi.

Z kolei Czarna Błyskawica przyjrzał się pueblu, a po nim uczynił to samo Przecięta Twarz.

– Ugh! Zuni zachowują najdalej posuniętą ostrożność – odezwał się cicho Czarna Błyskawica, gdy Tomek schował lornetkę. – Tylko jedna drabina opuszczona jest na ziemię i uzbrojeni mężczyźni strzegą kobiet pracujących w polu.

Zgnębieni Tomek i bosman dopiero teraz zwrócili na to uwagę.

– Czyżby to miało potwierdzać przypuszczenie, że to oni porwali Sally? – zawołał Tomek.

– Nie spostrzegłem jej nigdzie wśród Indianek na tarasach.

– Różnie może być, w każdym razie Zuni zachowują ostrożność, jakby się obawiali napadu – odparł Czarna Błyskawica, a zwracając się do zwiadowcy, zagadnął: – Gdzie mój brat Przecięta Twarz spostrzegł kojota?

– Niedaleko stąd, w tamtych zaroślach – wyjaśnił Przecięta Twarz, wskazując pas krzewów nieco dalej na południu.

Ostrożnie wycofali się z pagórka. Przez kilka godzin buszowali wokół puebla, lecz nigdzie nie dostrzegli tajemniczego kojota. Olbrzymi bosman, zmęczony kluczeniem po wertepach, ocierał czoło z potu, a w końcu przystanął i odezwał się:

– Odsapnijmy nieco, bo osłabłem z upału. Coś mi się wydaje, że to jednak był tylko kojot.

– Skąd taki wniosek, skoro sami do tej pory nie przekonaliśmy się o tym? – niespokojnie zapytał Tomek.

– Ha, gdyby to był nasz Dingo, to nie musielibyśmy szukać go jak szpilki w stogu siana. Czy on by sam nie przybiegł, gdyby tylko nas zwietrzył?

– Nie pomyślałem o tym – westchnął Tomek.

– Nah'tah ni yez'zi mówił, że napastnicy omal nie zabili jego psa. Jeżeli więc przeżył i podążył za Indianami Pueblo, to na pewno dobrze się ich wystrzega. Za dnia tak jak kojot może się kryć w stepie, a wieczorem przychodzi pod pueblo – zauważył Czarna Błyskawica.

– Ha, i to prawda – mruknął bosman.

– Czarna Błyskawica dobrze mówi – przytaknął Przecięta Twarz. – Spotkaliśmy to zwierzę zaraz po świcie.

– Teraz odpocznijmy tutaj, a gdy słońce schowa się za stepem, znów będziemy krążyli wokół puebla – zaproponował wódz.

– Nie ma innej rady – chętnie zgodził się bosman.

Tomek przysiadł przy nim, lecz Czarna Błyskawica i Przecięta Twarz niezmordowanie przeszukiwali chaszcze. W końcu i oni zmęczeni powrócili do białych przyjaciół.

Upływała godzina za godziną. Słońce z wolna przesuwało się po niebie ku zachodowi. Zaledwie zabłysły gwiazdy, czterej wywiadowcy znów wyruszyli na poszukiwania. W ciągu nocy kilkakrotnie okrążali pueblo, przybliżali się i oddalali od niego. Czasem krzyknęła sowa, to znów nietoperz zatrzepotał skrzydłami, usłyszeli nawet wycie prawdziwych kojotów, lecz nie przypominało ono szczekania Dinga.

– Coś mi się wydaje, że zwiadowcy wzięli kojota za naszego psiaka – szepnął bosman do Tomka.

Tomek ostrzegawczo zamknął mu dłonią usta. Znajdowali się obecnie bardzo blisko murów puebla, a na tarasie pierwszego piętra dwóch strażników siedziało przy żarzącym się ognisku. Naraz Czarna Błyskawica zatrzymał się. Wyciągnął głowę jak żuraw ku spowitemu poświatą księżycową pueblu, po czym w milczeniu wskazał ręką na taras.

Na tarasie pojawiły się nagle dwie postacie. Na krótką chwilę przystanęły przy strażnikach, a potem zaczęły się wolno przechadzać.

Tomek zerwał się i wykonał ruch, jakby chciał biec ku pueblu. Na szczęście w tym momencie twarda dłoń Czarnej Błyskawicy spoczęła na jego ramieniu. Tomek opanował niepotrzebny odruch wywołany nadmiernym wzruszeniem, lecz nie mógł powstrzymać łez napływających mu do oczu. Nie miał nawet cienia wątpliwości, że tam, na tarasie, znajdowała się Sally. Wolnym krokiem spacerowała w towarzystwie starszej i wyższej od niej Indianki. Ciemne sylwetki kobiet wyraźnie rysowały się na tle białych murów puebla skąpanego w świetle księżyca.

Bosman również poznał dziewczynkę i był nie mniej wzruszony od swego młodego przyjaciela. Świadczył o tym jego przyspieszony oddech; przysunął się do Czarnej Błyskawicy – zajrzał mu prosto w twarz. Wódz, nie zdejmując lewej dłoni z ramienia Tomka, prawą wymownie dotknął swych ust. Stali więc teraz wszyscy czterej jak kamienne posągi, zapatrzeni w sylwetkę na tarasie.

Nieoczekiwanie gdzieś z boku za nimi rozległo się chrapliwe szczekanie. Niskie początkowo tony stawały się coraz wyższe, aż w końcu przemieniły się w dziki, tęskny skowyt. Tomek i bosman drgnęli jednocześnie, a tymczasem na tarasie puebla dziewczęca postać podbiegła na sam skraj muru i przechyliwszy się przez niskie ogrodzenie, wpatrywała się w ciemny step. Jej towarzyszka pospieszyła za nią. Odciągnęła ją w głąb tarasu, gdzie obie zniknęły.

Przeciągłe wycie zamarło.

Czarna Błyskawica natychmiast przystąpił do działania. Na migi polecił bosmanowi i Przeciętej Twarzy, aby okrążyli wzgórze, sam zaś z Tomkiem żywo podskoczył ku niemu na wprost. W ciągu kilku minut byli już na szczycie. Rozejrzeli się wokoło. Psa nie było.

– Spóźniliśmy się! – cicho odezwał się Tomek.

– Ugh! Pies nie mógł zbyt daleko odejść. Szukajmy w krzakach!

Biegli między zaroślami.

– Dingo! Dingo! – ściszonym głosem powtarzał chłopiec.

Tak nawołując, szybko przedzierał się przez krzewy. Gałęzie uderzały go po twarzy, kolce czepiały się ubrania, lecz on na nic nie zważał. Nagle jakiś ciężar zwalił się na niego. Stracił równowagę, upadł na ziemię. Odruchowo schwycił rękoma nieoczekiwanego napastnika i palce jego zagłębiły się w zmierzwioną sierść. Ze wzruszenia nie mógł wymówić słowa. W milczeniu przygarnął kosmate cielsko, a tymczasem Dingo ocierał swój łeb o jego głowę. Tomek, uszczęśliwiony odnalezieniem swego wiernego czworonożnego przyjaciela, nie wiedział, co się wokół niego dzieje. Nie słyszał nawet szelestu krzewów. Czujny Dingo warknął ostrzegawczo i sprężył się do skoku, gdy obok pojawił się Indianin.

Tomek natychmiast się opanował i przytrzymał psa.

– Spokój, Dingo, spokój, to przecież przyjaciel! – odezwał się.

Pies trząsł się jak w febrze i prężył do skoku.

Czarna Błyskawica jak zwykle szybko zorientował się w sytuacji. Cofnął się więc nieco i rzekł:

– Niech Nah'tah ni yez'zi poprowadzi psa na wzgórze. Idę pierwszy!

Tomek podążył za Indianinem, przytrzymując psa za kark. Dingo zmienił się niemal nie do poznania. Całe jego ciało pokrywała zmierzwiona sierść. Czujnym, dzikim wzrokiem spoglądał to na swego pana, to na Indianina; można było poznać, że nienawidzi czerwonoskórych, gdyż kurczące się gniewnie wargi mimo woli obnażały wielkie kły, gdy Czarna Błyskawica pochylał się ku niemu.

– On zapamiętał razy Indian Pueblo. Dobry pies! Nie opuścił Białej Róży – pochwalił go Czarna Błyskawica.

– Dingo jest naprawdę mądry i wierny – rzekł Tomek. – Ileż to razy ratował nas z różnych niebezpieczeństw podczas wypraw.

– Ugh! Niech mój brat przytrzyma go mocniej. Dam znak naszym przyjaciołom.

Tomek mocno objął Dinga za szyję. Czarna Błyskawica przytknął złożone dłonie do ust i w ciszy rozległo się skowyczenie kojota.

Dingo zastrzygł uszami i potężnie machnął puszystym ogonem, po czym najpierw spojrzał w kierunku puebla, a potem w krzewy ciągnące się o stóp wzgórza. Bosman, sapiąc jak miech kowalski, wypadł z zarośli. Po chwili był już razem z Przeciętą Twarzą obok przyjaciół. Olbrzymi marynarz usiadł na ziemi. Tulił i pieścił Dinga, który zawzięcie machał ogonem i lizał go szorstkim jęzorem po twarzy.

– Górą nasi, piesku, górą – mówił bosman. – Zuch kompan z ciebie! Nie dałeś się tym Pueblo, drałowałeś za naszą Sally…

Dingo, usłyszawszy imię dziewczynki, wyrwał się z rąk bosmana i zawył przeciągle w kierunku puebla.

– Ugh – szepnął z uznaniem Czarna Błyskawica.

– Ugh – powtórzył Przecięta Twarz.

– Wiemy, już wiemy, że tam jest Sally – uspokajał psa Tomek.

– Dobra nasza, Dingo! Zuch jesteś, ani słowa! – wtórował bosman. – Wydostaniemy stamtąd naszą biedulę, żebym miał własnymi łapami rozebrać tę fortecę.

Dingo kręcił się niespokojnie. Odwracał się ku mężczyznom, spoglądał na pueblo, jakby zachęcał ich do pójścia za sobą.

– Co teraz zrobimy? – zapytał Tomek.

– Musimy przyjrzeć się pueblu, aby ułożyć plan działania – odparł Czarna Błyskawica. – Gdyby udało nam się wejść na szczyt góry, przy której Zuni zbudowali swoje wigwamy…

– Wtedy widzielibyśmy wszystko jak na dłoni – przerwał mu Tomek.

– Ugh! Nah'tah ni yez'zi dobrze mówi. Bosman zadarł głowę i markotnie spojrzał na zaróżowione przez wschodzące słońce szczyty skał. Nie lubił wspinania się po górach! Tym razem jednak nie zaoponował.

Westchnął ciężko, a potem mruknął:

– Czarci ich na pewno będą w piekle smażyli za takie budowanie chałup, ale co tu się teraz zastanawiać. Mówicie, że trzeba wleźć na górę? No to w drogę!


Pueblo Zuni Pueblo Zuni

Następnego ranka o świcie Czarna Błyskawica wysłał na zwiady dwóch wytrawnych tropicieli. На следующее утро на рассвете Черная Молния отправил двух опытных следопытов разведать местность. Reszta wojowników miała w kanionie oczekiwać na ich powrót. Z wyjątkiem strażników, na zmianę czuwających na skalnych cyplach, wszyscy wypoczywali.

Ruchliwy zazwyczaj bosman niecierpliwił się bezczynnością, toteż choć zawsze zżymał się na łażenie po górskich wertepach, sam teraz zaproponował Tomkowi, aby się rozejrzeli w najbliższej okolicy.

Podczas tych wypadów rozmawiali bardzo wiele. Tym razem wspięli się na urwisko tuż nad wąwozem. Bosman, korzystając z okazji, że byli z Tomkiem sam na sam, odezwał się:

– Ho, ho, mój brachu! Widać, że pieniądze łożone przez twego szanownego ojca na twoją naukę nie idą na marne. Gadasz płynnie, a sypiesz różnymi faktami niczym biegły muzyk wygrywający z nut ładne kawałki. Pewno też dlatego przylgnąłem do ciebie jak guzik do dziurki od koszuli. Moim zdaniem powinieneś się kształcić na adwokata. Uczone słowa działają na takich prostaków jak ja, a nawet i na tych dzikich Indiańców.

– Co pan chce przez to powiedzieć?

– Ha, przypomniało mi się, jakeś to zręcznie wymyślał ciekawe historyjki, aby ocalić jeńców porwanych z rancza Meksykańca. Ani mi przez głowę nie przeszło, że uda ci się taka sztuczka! Zuch jesteś i chwat!

– Pan przypuszcza, że to wszystko zmyśliłem? - Вы полагаете, я все это выдумал? – zdziwił się Tomek.

– Może nie wszystko, ale z tym Kościuszką i jeńcami toś chyba wystawił Indiańców do wiatru.

Tomek wesoło spojrzał na przyjaciela.

– Bosmanie, czy pan na pewno wie, kim był Kościuszko? – zapytał.

– Nie kpij ze mnie! – zaoponował nieco urażony marynarz. – U moich staruszków na Powiślu na głównym miejscu w kuchni wisi wielki obraz przedstawiający Naczelnika składającego przysięgę na krakowskim rynku. Jakże więc mógłbym nie wiedzieć, kim on był? Nie słyszałem jednak, żeby takie rzeczy wyprawiał w Ameryce.

– Kościuszko był niezwykłym człowiekiem. Najlepiej o tym świadczy sposób, w jaki wówczas zaofiarował swe usługi Kongresowi Stanów Zjednoczonych.

– A cóż on takiego zrobił? – zagadnął bosman, rozsiadając się wygodnie.

– W czasie gdy Stany Zjednoczone rozpoczęły walkę o wyzwolenie się spod uciążliwej opieki Anglii, do Paryża przybyli dwaj pełnomocnicy amerykańscy, aby uzyskać pomoc dla swej armii. Byli to Sileas Deane i Arthur Lee. Oni to właśnie wręczali listy polecające ochotnikom, którzy później w Ameryce na tej podstawie byli zaciągani do wojska. Nasz Kościuszko nie wziął żadnych listów. Po prostu wsiadł na statek razem z pięcioma Polakami i wyruszył do Stanów.

– Ho, ho, taki był pewny siebie?

Tomek skinął głową i mówił dalej:

– Statek rozbił się u wybrzeży Wysp Świętego Dominika. Kościuszko razem z towarzyszami uchwycili się masztu i w ten sposób przybili do brzegu. Wsiedli na inny statek płynący do Filadelfii. Kościuszko natychmiast stanął przed sławnym uczonym, a zarazem członkiem Kongresu, Beniaminem Franklinem. Poprosił go o przyjęcie do wojska. Kiedy Franklin zapytał o listy polecające, Kościuszko odparł, że pragnie przedstawić się zdolnościami i wiedzą wojskową, a nie rekomendacjami. Kongres polecił Franklinowi przeegzaminować ambitnego Polaka. Po tym niezwłocznie nadano mu stopień pułkownika.

– No, jak widać była to nie byle figura!

– Przede wszystkim Kościuszko posiadał odwagę, dużą wiedzę i zdolności. Dlatego w bitwach pod Trenton i Princeton odznaczył się zimną krwią, a śmiałym natarciem na wroga zwrócił na siebie uwagę Jerzego Waszyngtona, naczelnego wodza. Odtąd też przydzielano go jako doradcę generałom, którym powierzano specjalnie trudne zadania. Czytałem, że podczas oblężenia Yorktown Waszyngton objeżdżając szeregi, przybył do lasku, gdzie Kościuszko stał ze strzelcami mającymi rozpocząć atak następnego dnia. Na przemówienie wodza Kościuszko odparł: „Jutro albo szaniec zdobędę, albo zginę”. На речь командующего Костюшко ответил: "Завтра я либо отвоюю эти места, либо умру". I chociaż został ciężko ranny, zmusił wroga do opuszczenia reduty. Nasz Kościuszko był nie tylko odważnym i dobrym dowódcą. Wielkie również zasługi położył przy fortyfikowaniu Filadelfii oraz obozów armii amerykańskiej. A kto, jak nie on, przyczynił się do zwycięstwa pod Saratogą? Za bohaterską walkę otrzymał stopień generała brygady i Order Cyncynata! Czy pan wie, że gdy Kościuszko, wracając z niewoli petersburskiej, po raz drugi stanął na ziemi amerykańskiej, to ludność przyjęła go tu z wielkim uniesieniem? Obywatele amerykańscy zaprzęgli się do jego powozu i ciągnęli jak triumfatora.

– Nic dziwnego, skoro tyle dla nich zdziałał – odparł bosman. – Ha, masz rację, to nie tylko nasz wielki bohater. Ten pomnik Kościuszki, który widzieliśmy w Waszyngtonie, to nawet niczego sobie.

– A czy nie widział pan jego pomnika w Chicago i innych miastach? – zapytał Tomek.

– Prawda, prawda, widziałem.

– Nie on jeden walczył o niepodległość Stanów Zjednoczonych. Czy zapomniał pan, że Kazimierz Pułaski jako generał brygady poległ tu w roku tysiąc siedemset siedemdziesiątym dziewiątym w bitwie pod Sawannah?

– Czy to ten, co pierwszy zorganizował własny legion?

– Więc pan zapamiętał!

– A jakże, zapamiętałem. Powiedz mi teraz, brachu, czy oprócz Strzeleckiego, o którym już mówiłeś, jeszcze inni Polacy podróżowali po Ameryce?

Tomek pomyślał chwilę, wesoło spojrzał na bosmana i zapytał:

– Czy pan wie, kto odkrył Amerykę?

– Nie mów tylko, brachu, że to był Polak – roześmiał się marynarz. – Wiem, że dokonał tego Kolumb.

– Nie myli się pan, lecz słyszałem również, że w roku tysiąc czterysta siedemdziesiątym szóstym Polak, Jan z Kolna, jakoby żeglarz gdański, z ramienia króla duńskiego miał wyruszyć na czele wyprawy w celu ratowania resztek kolonizacji normandzkiej w Grenlandii. Wprawdzie nie dotarł tam, lecz odkrył po drugiej stronie oceanu ziemię, którą przypuszczalnie mógł być Labrador. Gdyby to była prawda, podróż naszego rodaka wyprzedzałaby o szesnaście lat podróże odkrywcze Kolumba.

– Nie wierzę w to, brachu[57], ale daj już spokój tym tak miłym dla ucha Polaka legendom, bo w końcu przekonasz mnie, że i ja mam tu niemałe zasługi – śmiał się bosman.

– Kto wie, może i pan czegoś dokona w Ameryce? Gdy Fernando Cortez wylądował w Meksyku, Indianie ofiarowali mu niewolnicę. Ta Indianka, później już jako Donna Mariana, oddała Cortezowi wielkie usługi. Teraz znów wódz Czarna Błyskawica ofiarował panu swoją córkę. Może Skalny Kwiat odegra podobną rolę, a pan stanie się sławny…

[57] Bosman miał słuszność, gdyż domniemany polski odkrywca Ameryki okazał się postacią nieistniejącą.

– A żeby połknął cię wieloryb! Już mi to musiałeś przypomnieć?! Powiedziałem, że nie dla mnie ten rarytas. Pamiętaj, co przyrzekłeś…

– Niech się pan nie denerwuje, żartowałem tylko.

– Coś mi za wiele żartujesz z tymi ożenkami. Nie wyprowadzaj mnie z równowagi… Gadaj, co wiesz jeszcze o Polakach! Mów o podróżnikach, a nie o ślubach i Indiankach.

– Wiem, że lubi pan takie historie. Gdy wrócimy na ranczo, pożyczę panu ciekawą książkę Emila Dunikowskiego. Przy końcu ubiegłego wieku podróżował on po Ameryce. Zwiedził olbrzymi amerykański Park Narodowy nad rzeką Yellowstone[58]. Potem wraz z Witoldem Szyszłą przebywał na Florydzie. Przekona się pan, że to ciekawa książka. Inny nasz rodak, Henryk Polakowski, badał Amerykę Środkową; jako pierwszy napisał dzieło naukowe o roślinach Kostaryki, drukowane w językach hiszpańskim i niemieckim. Natomiast Józef Burkart, podróżując po Meksyku, poczynił nadzwyczaj ciekawe spostrzeżenia, które stanowiły później podstawę do dalszych badań, takich uczonych jak Dollfus i Ratzel…

[58] Park Narodowy Yellowstone, najstarszy park narodowy na świecie, utworzony w 1872 r., ma powierzchnię 8980 km2. Lasy iglaste, dzikie góry, liczne wodospady i gejzery, wulkany błotne, fumarole tworzą fantastyczny zakątek świata, nietknięty w swej pierwotnej postaci. Nie wolno tam niczego eksploatować, osiedlać się ani polować. Jedynie w niedostępnych miejscach pobudowano drogi. W 1978 r. Park Yellowstone został wpisany na listę światowego dziedzictwa kultury i przyrody UNESCO.

Tomek, przekomarzając się z przyjacielem, spoglądał w głąb kanionu. Naraz przerwał rozmowę. Pochylił się nad krawędzią.

Po chwili zerwał się z ziemi, wołając:

– Bosmanie, zwiadowcy już wrócili! Palący Promień daje nam znaki, abyśmy zeszli do obozu!

Bosman wepchnął szybko fajkę do kieszeni i już zsuwał się po stoku góry. Tomek bez zwłoki podążył za nim. Том без промедления последовал за ним. Po kilkunastu minutach byli w obozie. Czarna Błyskawica otoczony wojownikami czekał na nich.

– Ugh! Niech moi bracia posłuchają, co za wiadomość przynieśli zwiadowcy – odezwał się wódz. – W pobliżu puebla napotkali wielkiego kojota, który zaczął za nimi iść. Usiłowali go odegnać, obawiając się, aby nie zdradził przed Zuni ich obecności, lecz kojot szczerzył kły i szczekał przeraźliwie. Przecięta Twarz zamierzał rzucić w niego tomahawkiem, lecz przypomniał sobie psa naszego brata Nah'tah ni yez'zi. – Dingo! – zawołał Tomek.

– Dingo! – jak echo powtórzył bosman.

– Może to jest właśnie pies mego brata. Zwiadowcy zaraz powrócili, aby powiadomić nas o tym spostrzeżeniu. Jeżeli pies włóczy się w pobliżu puebla, to mamy niezbity dowód, że Biała Róża znajduje się u Zuni.

– Musimy natychmiast sprawdzić, czy ten rzekomy kojot jest moim Dingiem – porywczo rzekł Tomek.

– Idę z moimi białymi braćmi. Poprowadzi nas Przecięta Twarz – oświadczył Czarna Błyskawica. – Przy okazji przyjrzymy się pueblu i na miejscu ułożymy plan działania.

Na czas swej nieobecności zlecił komendę wodzowi Długie Oczy. Wyprawa wywiadowcza mogła potrwać dwa lub trzy dni, wobec czego zabrali zapas żywności i w pełnym uzbrojeniu opuścili kanion.

Przecięta Twarz poprowadził ich skrajem łańcucha górskiego. Z powodu bliskości Indian Zuni wybierał jak najbardziej skalisty teren, aby nie pozostawić śladów. Dopiero po przeszło dwugodzinnej wędrówce zaczęły się właściwe podchody. Teraz jako osłonę wykorzystywali głazy, drzewa, krzewy i wszelkie nierówności gruntu, a w zupełnie odkrytych miejscach czołgali się po ziemi. Byli już w pobliżu puebla.

W ślad za Przeciętą Twarzą dostali się na mały pagórek, gdzie przywarli wśród krzewów.

Ostrożnie rozgarnęli rękoma gałęzie, a wtedy oczom ich ukazało się pueblo, jakby przylepione do podnóża stromej skały. Они осторожно распутали ветки руками, и тут их глазам предстало пуэбло, словно прижавшееся к подножию отвесной скалы.

Tomek, przez lornetę pożyczoną od wodza Długie Oczy, dokładnie przyglądał się sadybie Zuni. Z miejsca, w którym się znajdowali, widoczne było całe osiedle. Pueblo przylegało do załomu górskiej ściany z dwóch stron: ze wschodu i z południa. Na płaskich dachach najniższych domów, pozbawionych drzwi i okien, wznosiła się tarasowato cała piramida budowli. Na wyższych piętrach domki były coraz mniej obszerne, jeszcze bardziej przylepione do skalnej ściany. Część płaskich dachów każdego piętra stanowiła dla następnego, wyższego, taras, na którym w dzień koncentrowało się życie mieszkańców puebla. Spoglądając z pewnej perspektywy, odnosiło się wrażenie, że to wielkie kamienne schody przylegają do górskiej ściany.

Kwadratowe otwory w płaskich dachach zastępowały w skalnych domkach drzwi, okna i kominy. Z piętra na piętro wiodły luźno przystawione drabiny. Na noc bądź też w razie napadu Zuni wciągali je za sobą na dach. W ten sposób pueblo tworzyło prawdziwą fortecę, w której można się było wycofywać z piętra na piętro.

Była to pora przedpołudniowa. Przez lornetkę dokładnie było widać kobiety gotujące posiłek na tarasach oraz bawiące się dzieci. Tomek uważnie przepatrywał wszystkie poziomy, szukając wśród Indianek Pueblo tak dobrze wrytej w pamięć sylwetki Sally. Niestety, nigdzie nie mógł jej dojrzeć. К сожалению, он нигде не мог ее увидеть. Zawiedziony i przygnębiony podał lornetkę bosmanowi.

Z kolei Czarna Błyskawica przyjrzał się pueblu, a po nim uczynił to samo Przecięta Twarz. В свою очередь, Черная Молния осмотрел пуэбло, а затем то же самое сделал Резаный Лицо.

– Ugh! Zuni zachowują najdalej posuniętą ostrożność – odezwał się cicho Czarna Błyskawica, gdy Tomek schował lornetkę. – Tylko jedna drabina opuszczona jest na ziemię i uzbrojeni mężczyźni strzegą kobiet pracujących w polu.

Zgnębieni Tomek i bosman dopiero teraz zwrócili na to uwagę.

– Czyżby to miało potwierdzać przypuszczenie, że to oni porwali Sally? – zawołał Tomek.

– Nie spostrzegłem jej nigdzie wśród Indianek na tarasach.

– Różnie może być, w każdym razie Zuni zachowują ostrożność, jakby się obawiali napadu – odparł Czarna Błyskawica, a zwracając się do zwiadowcy, zagadnął: – Gdzie mój brat Przecięta Twarz spostrzegł kojota?

– Niedaleko stąd, w tamtych zaroślach – wyjaśnił Przecięta Twarz, wskazując pas krzewów nieco dalej na południu.

Ostrożnie wycofali się z pagórka. Przez kilka godzin buszowali wokół puebla, lecz nigdzie nie dostrzegli tajemniczego kojota. Olbrzymi bosman, zmęczony kluczeniem po wertepach, ocierał czoło z potu, a w końcu przystanął i odezwał się:

– Odsapnijmy nieco, bo osłabłem z upału. - Давайте немного передохнем, а то я ослабел от жары. Coś mi się wydaje, że to jednak był tylko kojot.

– Skąd taki wniosek, skoro sami do tej pory nie przekonaliśmy się o tym? – niespokojnie zapytał Tomek.

– Ha, gdyby to był nasz Dingo, to nie musielibyśmy szukać go jak szpilki w stogu siana. Czy on by sam nie przybiegł, gdyby tylko nas zwietrzył?

– Nie pomyślałem o tym – westchnął Tomek.

– Nah'tah ni yez'zi mówił, że napastnicy omal nie zabili jego psa. Jeżeli więc przeżył i podążył za Indianami Pueblo, to na pewno dobrze się ich wystrzega. Za dnia tak jak kojot może się kryć w stepie, a wieczorem przychodzi pod pueblo – zauważył Czarna Błyskawica.

– Ha, i to prawda – mruknął bosman.

– Czarna Błyskawica dobrze mówi – przytaknął Przecięta Twarz. – Spotkaliśmy to zwierzę zaraz po świcie.

– Teraz odpocznijmy tutaj, a gdy słońce schowa się za stepem, znów będziemy krążyli wokół puebla – zaproponował wódz.

– Nie ma innej rady – chętnie zgodził się bosman. - Другого совета нет, - с готовностью согласился старшина.

Tomek przysiadł przy nim, lecz Czarna Błyskawica i Przecięta Twarz niezmordowanie przeszukiwali chaszcze. W końcu i oni zmęczeni powrócili do białych przyjaciół.

Upływała godzina za godziną. Słońce z wolna przesuwało się po niebie ku zachodowi. Zaledwie zabłysły gwiazdy, czterej wywiadowcy znów wyruszyli na poszukiwania. W ciągu nocy kilkakrotnie okrążali pueblo, przybliżali się i oddalali od niego. Czasem krzyknęła sowa, to znów nietoperz zatrzepotał skrzydłami, usłyszeli nawet wycie prawdziwych kojotów, lecz nie przypominało ono szczekania Dinga.

– Coś mi się wydaje, że zwiadowcy wzięli kojota za naszego psiaka – szepnął bosman do Tomka.

Tomek ostrzegawczo zamknął mu dłonią usta. Znajdowali się obecnie bardzo blisko murów puebla, a na tarasie pierwszego piętra dwóch strażników siedziało przy żarzącym się ognisku. Naraz Czarna Błyskawica zatrzymał się. Wyciągnął głowę jak żuraw ku spowitemu poświatą księżycową pueblu, po czym w milczeniu wskazał ręką na taras.

Na tarasie pojawiły się nagle dwie postacie. На террасе внезапно появились две фигуры. Na krótką chwilę przystanęły przy strażnikach, a potem zaczęły się wolno przechadzać.

Tomek zerwał się i wykonał ruch, jakby chciał biec ku pueblu. Na szczęście w tym momencie twarda dłoń Czarnej Błyskawicy spoczęła na jego ramieniu. Tomek opanował niepotrzebny odruch wywołany nadmiernym wzruszeniem, lecz nie mógł powstrzymać łez napływających mu do oczu. Nie miał nawet cienia wątpliwości, że tam, na tarasie, znajdowała się Sally. Wolnym krokiem spacerowała w towarzystwie starszej i wyższej od niej Indianki. Ciemne sylwetki kobiet wyraźnie rysowały się na tle białych murów puebla skąpanego w świetle księżyca. Темные силуэты женщин четко выделялись на фоне белых стен пуэбло, залитых лунным светом.

Bosman również poznał dziewczynkę i był nie mniej wzruszony od swego młodego przyjaciela. Świadczył o tym jego przyspieszony oddech; przysunął się do Czarnej Błyskawicy – zajrzał mu prosto w twarz. Wódz, nie zdejmując lewej dłoni z ramienia Tomka, prawą wymownie dotknął swych ust. Stali więc teraz wszyscy czterej jak kamienne posągi, zapatrzeni w sylwetkę na tarasie.

Nieoczekiwanie gdzieś z boku za nimi rozległo się chrapliwe szczekanie. Niskie początkowo tony stawały się coraz wyższe, aż w końcu przemieniły się w dziki, tęskny skowyt. Tomek i bosman drgnęli jednocześnie, a tymczasem na tarasie puebla dziewczęca postać podbiegła na sam skraj muru i przechyliwszy się przez niskie ogrodzenie, wpatrywała się w ciemny step. Jej towarzyszka pospieszyła za nią. Odciągnęła ją w głąb tarasu, gdzie obie zniknęły.

Przeciągłe wycie zamarło.

Czarna Błyskawica natychmiast przystąpił do działania. Na migi polecił bosmanowi i Przeciętej Twarzy, aby okrążyli wzgórze, sam zaś z Tomkiem żywo podskoczył ku niemu na wprost. W ciągu kilku minut byli już na szczycie. Rozejrzeli się wokoło. Psa nie było.

– Spóźniliśmy się! – cicho odezwał się Tomek.

– Ugh! Pies nie mógł zbyt daleko odejść. Szukajmy w krzakach!

Biegli między zaroślami.

– Dingo! Dingo! – ściszonym głosem powtarzał chłopiec.

Tak nawołując, szybko przedzierał się przez krzewy. Gałęzie uderzały go po twarzy, kolce czepiały się ubrania, lecz on na nic nie zważał. Nagle jakiś ciężar zwalił się na niego. Stracił równowagę, upadł na ziemię. Odruchowo schwycił rękoma nieoczekiwanego napastnika i palce jego zagłębiły się w zmierzwioną sierść. Ze wzruszenia nie mógł wymówić słowa. W milczeniu przygarnął kosmate cielsko, a tymczasem Dingo ocierał swój łeb o jego głowę. Tomek, uszczęśliwiony odnalezieniem swego wiernego czworonożnego przyjaciela, nie wiedział, co się wokół niego dzieje. Nie słyszał nawet szelestu krzewów. Czujny Dingo warknął ostrzegawczo i sprężył się do skoku, gdy obok pojawił się Indianin.

Tomek natychmiast się opanował i przytrzymał psa.

– Spokój, Dingo, spokój, to przecież przyjaciel! – odezwał się.

Pies trząsł się jak w febrze i prężył do skoku.

Czarna Błyskawica jak zwykle szybko zorientował się w sytuacji. Cofnął się więc nieco i rzekł:

– Niech Nah'tah ni yez'zi poprowadzi psa na wzgórze. Idę pierwszy!

Tomek podążył za Indianinem, przytrzymując psa za kark. Том последовал за индейцем, держа собаку за шею. Dingo zmienił się niemal nie do poznania. Całe jego ciało pokrywała zmierzwiona sierść. Czujnym, dzikim wzrokiem spoglądał to na swego pana, to na Indianina; można było poznać, że nienawidzi czerwonoskórych, gdyż kurczące się gniewnie wargi mimo woli obnażały wielkie kły, gdy Czarna Błyskawica pochylał się ku niemu.

– On zapamiętał razy Indian Pueblo. Dobry pies! Nie opuścił Białej Róży – pochwalił go Czarna Błyskawica.

– Dingo jest naprawdę mądry i wierny – rzekł Tomek. – Ileż to razy ratował nas z różnych niebezpieczeństw podczas wypraw.

– Ugh! Niech mój brat przytrzyma go mocniej. Dam znak naszym przyjaciołom.

Tomek mocno objął Dinga za szyję. Czarna Błyskawica przytknął złożone dłonie do ust i w ciszy rozległo się skowyczenie kojota.

Dingo zastrzygł uszami i potężnie machnął puszystym ogonem, po czym najpierw spojrzał w kierunku puebla, a potem w krzewy ciągnące się o stóp wzgórza. Bosman, sapiąc jak miech kowalski, wypadł z zarośli. Po chwili był już razem z Przeciętą Twarzą obok przyjaciół. Olbrzymi marynarz usiadł na ziemi. Tulił i pieścił Dinga, który zawzięcie machał ogonem i lizał go szorstkim jęzorem po twarzy.

– Górą nasi, piesku, górą – mówił bosman. – Zuch kompan z ciebie! Nie dałeś się tym Pueblo, drałowałeś za naszą Sally…

Dingo, usłyszawszy imię dziewczynki, wyrwał się z rąk bosmana i zawył przeciągle w kierunku puebla.

– Ugh – szepnął z uznaniem Czarna Błyskawica.

– Ugh – powtórzył Przecięta Twarz.

– Wiemy, już wiemy, że tam jest Sally – uspokajał psa Tomek.

– Dobra nasza, Dingo! Zuch jesteś, ani słowa! – wtórował bosman. – Wydostaniemy stamtąd naszą biedulę, żebym miał własnymi łapami rozebrać tę fortecę.

Dingo kręcił się niespokojnie. Odwracał się ku mężczyznom, spoglądał na pueblo, jakby zachęcał ich do pójścia za sobą.

– Co teraz zrobimy? – zapytał Tomek.

– Musimy przyjrzeć się pueblu, aby ułożyć plan działania – odparł Czarna Błyskawica. – Gdyby udało nam się wejść na szczyt góry, przy której Zuni zbudowali swoje wigwamy…

– Wtedy widzielibyśmy wszystko jak na dłoni – przerwał mu Tomek.

– Ugh! Nah'tah ni yez'zi dobrze mówi. Bosman zadarł głowę i markotnie spojrzał na zaróżowione przez wschodzące słońce szczyty skał. Nie lubił wspinania się po górach! Tym razem jednak nie zaoponował.

Westchnął ciężko, a potem mruknął:

– Czarci ich na pewno będą w piekle smażyli za takie budowanie chałup, ale co tu się teraz zastanawiać. Mówicie, że trzeba wleźć na górę? No to w drogę!