×

We use cookies to help make LingQ better. By visiting the site, you agree to our cookie policy.


image

Tomek na Czarnym Lądzie - Alfred Szklarski, Tajemniczy napad

Tajemniczy napad

Wobec zdecydowanej postawy łowców Kawirondo nie próbowali już jawnego buntu. Mimo to marsz odbywał się nadzwyczaj powoli. Murzyni znajdowali ku temu dziesiątki najrozmaitszych powodów. To kolce cierni wbijały im się w stopy, to znów ktoś zachorował nagle na żołądek bądź poczuł nieznośny ból zęba; innym razem jeden z tragarzy zwichnął sobie nogę, któremuś rozbiła się niesiona paka i trzeba było ją przeładować. Nic więc dziwnego, że słońce znajdowało się już wysoko na niebie, a łowcy nie zdołali jeszcze dotrzeć do granicy Ugandy. Na jednym z takich przymusowych postojów Smuga zbliżył się do Wilmowskiego pełniącego funkcję sanitariusza i rzekł:

– Szybciej wędrują tutaj mrówki niż nasza karawana. Musimy koniecznie zaradzić złu.

– Co możemy zrobić? – odparł Wilmowski, podając szklankę wody z solą tragarzowi żalącemu się na ból żołądka.

– Kawirondo symulują najrozmaitsze dolegliwości, aby opóźnić marsz. Trzeba ich więc zniechęcić do zgłaszania się po leki. Radziłbym wszystkim żądającym pomocy dawać do wąchania amoniak – zaproponował Smuga. – Może to powstrzyma tę nagłą epidemię różnych chorób.

Nie upłynął nawet kwadrans, gdy do Wilmowskiego zbliżył się wspaniale zbudowany Murzyn.

– Głowa bardzo boli – skarżył się z obłudnym wyrazem twarzy.

– Otrzymasz najskuteczniejsze lekarstwo, jakie posiadają biali ludzie – rzekł Wilmowski. – Leczy ono wszelkie choroby, będę je więc dawał wszystkim chorym Kawirondo.

Hunter natychmiast głośno powtórzył w narzeczu murzyńskim słowa Wilmowskiego. Tragarze zaintrygowani tak szumną zapowiedzią otoczyli „pacjenta” i „lekarza”, aby naocznie przekonać się o cudownym działaniu wspaniałego leku białych ludzi. Na polecenie Wilmowskiego Kawirondo przyłożył szeroki nos do flakonu z amoniakiem i wykonał głęboki wdech. Natychmiastowy skutek przeszedł najśmielsze oczekiwania łowców. Kawirondo szeroko otwartymi ustami usiłował bezskutecznie wciągnąć do płuc powietrze; w końcu zatrzepotał powiekami i nie mogąc wymówić słowa, runął na wznak na ziemię jak rażony gromem. Duże krople potu wystąpiły mu na czoło. Upłynęła dłuższa chwila, zanim zaczął z trudem oddychać.

– Straszliwy lek! O matko! Myślałem już, że złe duchy weszły we mnie! – wymamrotał poszarzałymi wargami. – O, tak, głowa przestała boleć i już zawsze będzie zdrowa.

Po tym zapewnieniu porwał się z ziemi i zniknął pospiesznie wśród towarzyszy. Musiał też zaraz naopowiadać im niestworzonych rzeczy o działaniu leku, gdyż tragarze, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przestali chorować. Przez pewien czas karawana bez przeszkód posuwała się naprzód. Gdy w godzinach południowych dotarła w końcu do granicy Ugandy, Kawirondo stanowczo odmówili wkroczenia na jej teren. Nieoczekiwanie zaczęli się obawiać swych sąsiadów Luo.

– To straszni ludzie – tłumaczyli podnieceni. – Teraz idziemy z wami i wszystko jest dobrze, ale kiedy będziemy wracać do domu, oni wezmą nas do niewoli. Nie, nie! Kawirondo nie mogą pójść do kraju Luo!

Wilmowski zwołał towarzyszy na naradę. Smuga proponował zastosować ostre represje wobec opornych tragarzy. Wilmowski, który zawsze unikał przemocy, sprzeciwił się, tłumacząc:

– Cóż przyjdzie nam z tego, że jeszcze raz zmusimy ich do marszu? Powloką się kilometr lub dwa i znów wymyślą coś nowego, aby opóźnić pochód. Najlepiej byłoby wystarać się o nowych tragarzy.

– Jestem tego samego zdania – poparł go Hunter. – Węszę w tym wszystkim jakąś brudną sprawę tego łotra Castanedo. Najlepiej zatrzymajmy się tutaj, a ja pojadę naprzód i spróbuję jakoś wystarać się o innych ludzi.

– Dobra myśl! – pochwalił Wilmowski. – Niech pan weźmie bosmana i dwóch Masajów i uda się na poszukiwanie nowych tragarzy.

– Daleko tak nie zajdziemy! Za miękką masz rękę, Andrzeju – zaprotestował Smuga.

– Musisz przyznać, że postępowanie moje nigdy nie sprawiło nam zbędnych przykrości – perswadował Wilmowski. – Wiem, że dałbyś sobie z nimi radę, lecz nie chcę stosować przymusu.

– Jeżeli nie mamy zamiaru użyć przemocy, to pozostało nam jedynie postarać się o nowych tragarzy – niechętnie stwierdził Smuga. – Źle się dzieje, gdy niemal na samym początku wyprawy pozwalamy się wodzić za nos takiemu szubrawcowi jak Castanedo.

– Więc przypuszczacie, szanowni panowie, że to on nam tak bruździ? – zagadnął bosman Nowicki.

– Pan Hunter jest tego zdania, a ja również tak sądzę – odrzekł wymijająco Smuga. – Lepiej było skończyć z nim od razu, bosmanie.

– Ha, nie ma rady! Wiesz pan co, panie Smuga? Wróćmy we dwóch do faktorii i raz-dwa będzie po bólu. Powiesimy handlarza na tej choince z parówkami. He, he, he! Ależ to bycza myśl, co?

Smuga uśmiechnął się, lecz zanim którykolwiek z mężczyzn miał możność się wypowiedzieć, Tomek przystąpił do olbrzymiego marynarza i rzekł stłumionym z oburzenia głosem:

– Wstyd, panie bosmanie! Nie godzi się robić takich okrutnych propozycji, gdy na czele naszej karawany powiewa polski sztandar!

– Brawo, Tomku! – zawołał Wilmowski. – Cały rozsądek bosmana mieści się w pięści. No, ale też chociaż raz usłyszał prawdę!

– Bez obrazy, szanowni panowie. Żartowałem przecież z tą choinką – powiedział bosman, czerwieniąc się jak sztubak. – Warto by jednak wrócić i zawlec tego łotra na arkanie do angielskiego garnizonu.

– Bosman zaczyna mówić do rzeczy – wtrącił Smuga. – Castanedo nie będzie mógł prowadzić dalej barbarzyńskiego handlu ludźmi, gdy oddamy go w ręce Anglików. Tym samym skończyłyby się również nasze kłopoty.

– To prawda! Handlarz niewolników zasłużył na najsurowszą karę – przytaknął Hunter. – Ale jestem pewny, że ma się już na baczności. Nie da się zaskoczyć. Pamiętajmy o jego wpływach wśród Kawirondo. Oni mogą wystąpić w obronie Castanedo, a wtedy nie obejdzie się bez rozlewu krwi otumanionych, lecz mimo to niewinnych ludzi.

– Zadecyduj, Andrzeju, jako kierownik wyprawy, co mamy robić – zniecierpliwił się Smuga.

– Nie wolno sprowokować Kawirondo do jakiegokolwiek wrogiego wystąpienia. Rozbijemy tutaj obóz, a pan Hunter w towarzystwie bosmana i dwóch Masajów uda się na poszukiwanie innych tragarzy. Natomiast o przestępczej działalności Castanedo powiadomimy pierwszy napotkany po drodze patrol angielski. W ten sposób unikniemy ewentualnego starcia z krajowcami i uwolnimy nieszczęsnych Murzynów od prześladowań podłego człowieka – zakończył dyskusję Wilmowski.

– Dobra rada złota warta! Na koń, panie Hunter! – zawołał pospiesznie bosman, chcąc w ten sposób zatrzeć złe wrażenie spowodowane jego poprzednią propozycją.

Podczas gdy Hunter, bosman oraz dwaj Masajowie przekraczali granicę Ugandy, Wilmowski z pozostałymi towarzyszami i tragarzami zajęli się urządzeniem obozu. Kawirondo, ponuro milcząc, zdjęli juki z osłów, rozkulbaczyli wierzchowce, a następnie szybko rozpalili ognisko. Zaledwie pozostali w obozie łowcy usiedli w cieniu parasolowatej akacji, w dali rozległo się głuche dudnienie bębnów.

– Tam-tamy znów grają! – zawołał podniecony Tomek.

– Często będziemy je słyszeć podczas naszej wyprawy – uspokoił Wilmowski syna, spoglądając znacząco na Smugę.

Tymczasem Smuga uśmiechnął się tylko i dalej siedział oparty o drzewo, pykając swoją fajeczkę. Dopiero skończywszy palić, wytrząsnął popiół, uderzając fajką o dłoń, po czym podniósł się bez pośpiechu, przypasał rewolwery i wziął do rąk karabin. Tomek widząc te przygotowania, ożywił się natychmiast.

– Czy ma pan zamiar udać się na polowanie? – zapytał.

– Chętnie bym poszedł z panem.

– Spróbuję upolować coś na obiad, wolę jednak pójść sam, bo w pojedynkę łatwiej podejść zwierzynę – odparł głośno Smuga, a ściszając głos, dodał: – Chcę się trochę rozejrzeć po okolicy. Andrzeju, zostań z Tomkiem w obozie i postarajcie się, żeby nasi tragarze nie mieli okazji do śledzenia mnie. Zwracajcie też uwagę na małego Samba.

– Bądź spokojny, Janie. Będziemy pilnie czuwać podczas twej nieobecności – przyrzekł Wilmowski i zaraz przywołał Mescherje, by wydać odpowiednie polecenia.

Smuga skierował się na północ, gdzie w dali majestatycznie wznosiła się góra Elgon. Gdy drzewa osłoniły go przed wzrokiem towarzyszy, zatoczył duże koło i udał się na południowy wschód. Niebawem znalazł się z powrotem na ścieżce, którą tego dnia karawana przywędrowała do granicy Ugandy, i podążył ku osadzie Kawirondo. Z największą uwagą badał ślady stóp wyciśnięte na leśnej ścieżce. W końcu upewnił się całkowicie, iż nikt nie tropił karawany.

Zamyślony przystanął pod drzewem. Zastanawiał się, co miały oznaczać tajemne sygnały nadawane przez Murzynów. Nie miał wątpliwości, że nawoływały one tragarzy do umyślnego opóźniania pochodu. Nie wszystko jednak, co niósł przez dżunglę murzyński telegraf dźwiękowy, było dla niego zrozumiałe.

Łowca wsłuchiwał się w głuche odległe dudnienie.

„Ludzie Kawirondo! O! Ludzie Kawirondo, słuchajcie! – wołały bębny. – Nie wolno wam wkraczać na ziemię Luo, dopóki…”

Dalsza seria dźwięków była dla Smugi częściowo niezrozumiała. W natężeniu łowił nieznany sygnał, szukając w pamięci rozwiązania szyfru.

Wreszcie odtworzył do końca przekazywaną przez Kawirondo wiadomość: „…dopóki nie przyjdzie do was z Uniamwesi…”.

– Co oznacza owo Uniamwesi? – szepnął Smuga i naraz odetchnął z ulgą. Zrozumiał zakończenie tajemniczego sygnału.

Uniamwesi, Ukerewe lub Niansa były murzyńskimi nazwami Jeziora Wiktorii.

„Do licha! – zaklął. – Jak mogłem o tym zapomnieć!”

Teraz pojął, że niepotrzebnie marnował czas, badając ślady na ścieżce. Kawirondo oczekiwali kogoś, kto miał przybyć do nich od strony Jeziora Wiktorii. Nie zastanawiał się dłużej. Ruszył na południe. Szybko maszerował w kierunku jeziora, wyszukując wprawnym okiem najdogodniejsze przejścia przez gąszcz. Po półgodzinie krzewy się przerzedziły; Smuga stanął na urwistym brzegu.

Jak okiem sięgnąć, widniała falująca tafla jeziora. Dość wysoki, urwisty brzeg porastały kępy rozłożystych drzew i odurzające zapachem, bajecznie kolorowe kwiaty. Smuga spojrzał w kierunku pobliskiego wzgórza. Stamtąd na pewno będzie mógł ogarnąć wzrokiem większy pas wybrzeża, które w miejscu, gdzie się zatrzymał, nie mogło stanowić dogodnej przystani dla jakiejkolwiek łodzi. Bez wahania podążył ku wzgórzu. Zaledwie znalazł się na jego szczycie, ujrzał długą łódź odpływającą szybko na wschód. Znajdowała się już około kilometra od naturalnej, doskonale widocznej, zacisznej zatoki.

„Spóźniłem się – szepnął Smuga. – Gdybym przybył tu dwie godziny wcześniej, na pewno bym schwytał wysłannika Kawirondo”.

Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w mknącą po jeziorze łódź. Zniechęcony niepowodzeniem usiadł na zwalonym pniu. Zastanawiał się, do czego mogli zmierzać Murzyni, opóźniając marsz karawany. Intuicja podszeptywała mu, że sprawcą ich kłopotów był handlarz niewolników, Castanedo. Czyżby miał zamiar zaatakować karawanę? Kogóż to przywiozła znikająca w dali łódź?

Smuga siedział zamyślony. Naraz wydało mu się, że usłyszał szelest krzewów tuż za swoimi plecami. Prawa dłoń podróżnika błyskawicznym ruchem uchwyciła rękojeść rewolweru, ale zanim zdołał powstać i odwrócić się, otrzymał potężne uderzenie w tył głowy. Ciemność przysłoniła mu na chwilę wzrok, lecz jeszcze nie stracił przytomności. Ostatnim wysiłkiem woli zerwał się z pnia, wyszarpując jednocześnie z pochwy rewolwer. W tej chwili jakaś twarda, żylasta dłoń chwyciła go z tyłu za kark. Niemal jednocześnie uderzono go powtórnie w głowę. Rewolwer wysunął mu się ze zmartwiałej dłoni. Smuga z cichym jękiem padł na ziemię. Drzewa wirowały jak opętane przed jego szeroko otwartymi oczyma. Zdawało mu się, że dostrzega wykrzywione gniewem, czarne twarze Murzynów trzymających w zębach błyszczące noże. Jakieś olbrzymie widma pochylały się nad nim. W zamroczonym umyśle rzeczywistość plątała się ze wspomnieniami z Australii. Oto buszrendżer[42] grozi Tomkowi długim, ostrym jak brzytwa nożem. Smuga zasłania sobą chłopca, chwyta kosmatą łapę bandyty, lecz w tej chwili przewodnik, Australijczyk Tony, woła wysokim głosem: „Stój! Nie tutaj! Anglicy spalą wioskę i powieszą nas na drzewach!”.

[42] Nazwa australijskich rozbójników grasujących po gościńcach.

Smuga spostrzega, że Tomek krzyczy narzeczem afrykańskich Murzynów. Na ułamek sekundy na tyle odzyskuje przytomność, by uchwycić okiem błysk stali. Ponowne uderzenie w głowę i piekący ból w lewym ramieniu zamroczyły go na nowo. Zdawało mu się, że spada w otchłań. Ciało jego wyprężyło się, potem znieruchomiało.

* – Tatusiu, dlaczego pan Smuga tak długo nie wraca? – niecierpliwił się Tomek, spoglądając w kierunku góry Elgon. – Przecież minęło już kilka godzin, odkąd wyszedł z obozu.

– Mnie to również niepokoi. Czyżby odkrył coś podejrzanego? – szeptem odparł Wilmowski.

– Pan Hunter i bosman też przepadli jak kamień w wodę – cicho ciągnął Tomek. – Tatusiu, przyjrzyj się tylko tragarzom. Wydaje mi się, że ogarnęło ich jakieś podniecenie. Czemu nasi towarzysze tak długo nie wracają?

Wilmowski zmarszczył brwi. Nieobecność Smugi, Huntera i bosmana przedłużała się, a tymczasem Kawirondo byli coraz bardziej podnieceni. Pochylali się ku sobie, szeptali i zerkali na białych łowców.

– Gdzież to podział się Sambo? – naraz zapytał Wilmowski.

– Nie mogę go utrzymać na miejscu. Stale kręci się między Kawirondo – wyjaśnił Tomek z niezadowoleniem.

Wilmowski przywołał dowódcę masajskiej eskorty.

– Mescherje, czy twoi ludzie dobrze pilnują, aby tragarze nie oddalali się od obozu? – zapytał, gdy Masaj przykucnął przy nim.

– My dobrze pilnujemy – stanowczo odparł Mescherje.

– Czy jesteś pewny, że nikt nie wyszedł z obozu?

– Oni chodzą za własną potrzebą, ale tylko pojedynczo. My dobrze pilnujemy.

– Zwracajcie na nich baczną uwagę. Dlaczego Kawirondo są tak ożywieni? Przedtem byli ponurzy i milczący, a teraz szepczą bez przerwy.

– Murzyni zawsze lubią dużo mówić. Cichną, gdy Masaj do nich podchodzi.

Podczas gdy Wilmowski rozmawiał z Mescherje, mały Sambo przykucnął przy Tomku. Pociągnął Dinga za ogon. Cofnął się szybko, ponieważ pies warknął, szczerząc kły. Tomek uspokoił Dinga. Przez chwilę obydwaj chłopcy szeptali z ożywieniem, po czym Tomek przybliżył się z Sambem do ojca i rzekł przyciszonym głosem:

– Tatusiu, posłuchaj! Sambo twierdzi, że wśród naszych tragarzy znajduje się jakiś obcy Kawirondo.

Wilmowski, aby ukryć zmieszanie, roześmiał się, jakby usłyszał jakiś dobry dowcip. Nabił fajkę tytoniem i dopiero wypuściwszy kilka kłębów dymu, zapytał:

– Sambo, czy jesteś tego pewny?

– Tak, tak, wielki buana! Sambo jest pewny – potwierdził Murzyn. – Jakiś obcy Kawirondo powiedział coś tragarzom. Oni zaraz zgłoszą się do białego buany i powiedzą, że chcą iść dalej.

– Skąd ty to wiesz?

– Sambo biega wśród nich i podsłuchał wszystko. Sambo kocha bardzo wielkiego białego buanę i małego buanę.

– Co ty na to, Mescherje? – zagadnął Wilmowski.

– My dobrze pilnujemy. Tu nie mógł przyjść nikt obcy. Może Sambo się myli?

– Nie, Sambo się nie myli. Tu przyszedł obcy Kawirondo – zapewnił Murzyn.

– Zaraz sprawdzę, ilu tragarzy jest w obozie – powiedział Wilmowski.

Na rozkaz Mescherje Kawirondo ochoczo stanęli w szeregu. Wilmowski przeliczył ich dwukrotnie, przyglądając się każdemu badawczo. Liczba Kawirondo nie uległa zmianie. Wilmowski polecił Tomkowi wydać tragarzom po porcji tytoniu i żegnany pochwalnym szmerem wrócił z trójką towarzyszy przed namiot.

– Chyba się pomyliłeś, Sambo – mruknął niechętnie, zapalając ponownie fajkę. – Nikt nowy nie przybył do obozu. Liczba tragarzy nie uległa zmianie.

– To znaczy, że jeden odszedł, a drugi przyszedł – odrzekł Sambo.

– O, do licha! To jest zupełnie prawdopodobne! – zawołał Wilmowski. – Przecież mówiłeś, Mescherje, że oni wychodzili pojedynczo z obozu.

– Sambo twierdzi, że Kawirondo się zamienili – zastanowił się dowódca masajskiej eskorty. – Tak, być może. Krótko są z nami, jeszcze ich nie znamy wszystkich.

– Hm, gdyby Smuga był tutaj, może by rozpoznał obcego. On zawsze doskonale pamięta każdego Murzyna – zafrasował się Wilmowski.

– Dlaczego ten biały buana tak długo poluje? – zapytał Mescherje.

– Widzisz, pan Smuga nie poszedł na polowanie. Miał zamiar rozejrzeć się po okolicy – wyjaśnił Wilmowski.

– Źle zrobił, że poszedł bez psa – szepnął Mescherje. – Trzeba szukać białego buanę, póki dzień. Potem nie widać już śladów. W nocy może być deszcz. Tu często wieczorem pada.

– Co robić? Przecież nie mogę zostawić obozu na łasce Kawirondo. Żeby choć bosman i Hunter wrócili jak najszybciej – z niepokojem powiedział Wilmowski.

Jakby w odpowiedzi rozległ się tętent koni.

– Jadą! Jadą! – ucieszył się Tomek.

Niebawem obydwaj łowcy wpadli do obozu na spienionych wierzchowcach. Bosman ciężko zeskoczył z konia i rzucił cugle jednemu z Murzynów. Hunter również oddał swego konia pod opiekę Kawirondo, po czym razem z bosmanem zbliżył się do Wilmowskiego.

– A niech wieloryb połknie tę waszą Afrykę! – wysapał bosman. – Byliśmy w pięciu okolicznych wioskach i poza babami kurzącymi długie gliniane faje oraz starcami nie zastaliśmy ani jednego chłopca zdolnego do dźwigania ładunku na plecach.

– Oni po prostu schowali się przed nami w dżunglę – dodał Hunter. – Wmawiano w nas, że wszyscy mężczyźni pojechali na jezioro łowić ryby.

– Żeby im te ryby wyzdychały! – mruknął bosman.

– Gdzie są Masajowie, którzy poszli z wami? – zaniepokoił się Wilmowski.

– Zaraz tu będą. Wyprzedziliśmy ich na koniach – odrzekł Hunter.

– Całe szczęście, że już wróciliście, bo niepokoimy się o Smugę – zaczął Wilmowski i natychmiast poinformował towarzyszy o sytuacji w obozie.

Hunter zasępił się, natomiast bosman zapomniał natychmiast o zmęczeniu.

– Coś mi brzydko cuchnie ta cała sprawa, szanowni panowie! – zawołał stanowczo. – Tu nie ma co się namyślać, tylko trzeba drałować na poszukiwanie. Dingo poprowadzi nas śladem Smugi.

– Bosman dobrze radzi. Powinniśmy odszukać pana Smugę przed zapadnięciem zmroku – niecierpliwił się Hunter. – Musimy dobrze mieć się teraz na baczności, jeżeli to prawda, co twierdzi Sambo o Kawirondo. Szkoda czasu na gadaninę, pójdę z bosmanem tropem pana Smugi.

– Przy mnie Dingo będzie najposłuszniejszy, więc pójdę i ja – wtrącił Tomek. – Zaraz się przygotuję!

Wilmowski nie oponował, gdyż istotnie pies mógł się najlepiej wywiązać z zadania w obecności chłopca, którego zawsze uznawał za swego pana.

– Dobrze, Tomku. Liczę na to, że będziesz posłuszny i rozważny – powiedział Wilmowski. – Weźcie również dwóch Masajów.

– Mam inny projekt – zaoponował Hunter. – Zabierzemy jednego Masaja i dwóch Kawirondo znających dobrze okolicę.

– Ani chybi, dobra myśl – pochwalił bosman.

– Zgoda, nie traćcie czasu – zakończył Wilmowski.

Hunter wziął apteczkę i trochę prowiantu. Bosman wykrzywił się, obserwując Huntera przewidującego zawsze najgorszą ewentualność, lecz nie rzekł ani słowa. Gdy byli gotowi do drogi, Tomek podsunął Dingowi koszulę Smugi i rozkazał:

– Szukaj, Dingo, szukaj pana Smugi!

Dingo spojrzał na niego mądrymi ślepiami. Szczeknął chrapliwie. Pochyliwszy łeb ku ziemi, zaczął węszyć. Ślad musiał być wyraźny, ponieważ pobiegł bez wahania na północ. Tomek puścił smycz. Rozpoczęli tropienie.

Mała grupka mężczyzn podążała za Tomkiem. Dingo biegł, nie podnosząc głowy. Zdecydowanie psa zachęcało łowców do szybkiego marszu. Niebawem Dingo zatoczył koło najpierw na wschód, a potem na południe. Hunter zatrzymał się.

– Tomku, daj mu jeszcze raz powąchać koszulę pana Smugi!

Chłopiec wykonał polecenie.

– Szukaj, piesku, szukaj! – powiedział zachęcająco.

Dingo machnął niecierpliwie ogonem i ruszył dalej. Dopiero na ścieżce okazał niepokój. Biegał tu i tam, ciągnąc chłopca za sobą. Na żądanie Huntera mężczyźni przystanęli z boku, aby nie zadeptać śladu.

– Nie utrudniajmy Dingowi zadania! – tłumaczył tropiciel. – Smuga musiał kluczyć i dlatego pies jest zdezorientowany.

Minęło sporo czasu, zanim Dingo skierował się ku wschodowi. Niemal nie odrywał nosa od ziemi, gubiąc się wśród pozostawionych na ścieżce śladów. Wkróce zawrócił na południe.

– Co to ma znaczyć? – zdziwił się Hunter. – Po jakie licho pan Smuga poszedł w kierunku jeziora?

– Żeby tylko Dingo nie nawalił – zaniepokoił się bosman. – Daj mu, brachu, jeszcze raz powąchać koszulę!

Dingo biegł pewnie z pochylonym ku ziemi łbem. Dopiero w pobliżu jeziora znów okazał wyraźny niepokój. Przystanął nieoczekiwanie, a następnie zaczął kluczyć wśród krzewów. W pewnej chwili siadł na ziemi i uniósłszy łeb do góry, zaskowyczał przeraźliwie.

– Jezus, Maria! A to co ma znaczyć? – wzdrygnął się bosman.

Flegmatyczny zazwyczaj Hunter wyrwał szybko Tomkowi z rąk koszulę Smugi i przysunąwszy ją psu do nosa, rozkazał:

– Szukaj, Dingo, szukaj!

Pies okazał niezdecydowanie. Długo obwąchiwał koszulę. W końcu zaczął kluczyć po zaroślach. Raz dążył w kierunku zachodnim, potem zawrócił znów ku wschodowi, węsząc bez przerwy przy ziemi, aż naraz musiał natrafić na właściwy ślad, gdyż szarpnął mocno smyczą i ruszył pewnie przed siebie. Wkrótce łowcy dotarli do brzegu jeziora. Dingo pobiegł ku pobliskiemu pagórkowi.

– Boże! Spójrzcie tylko, co się dzieje z Dingiem! – zawołał Tomek.

Pies nastawił uszu, ze zjeżoną na karku sierścią gnał coraz szybciej. Hunter w biegu odbezpieczył karabin; bosman wielkimi susami gnał tuż przy nim z rewolwerem w dłoni, a Masaj, przygotowany do strzału, nie spuszczał oka z obydwu Kawirondo.

Tomek ledwo mógł nadążyć za Dingiem, toteż zasapał się, pędząc po stromym stoku. W pewnej chwili potknął się, a wtedy pies wyrwał smycz z dłoni i wkrótce zniknął wśród zarośli na szczycie wzgórza. Za chwilę rozległo się żałosne wycie Dinga.

– To zły znak! Spieszmy się! – krzyknął Hunter.

Olbrzymi i ociężały zazwyczaj bosman biegł teraz jak sarna. Wyprzedził towarzyszy i pierwszy znalazł się na wzgórzu. Ujrzał Dinga skowyczącego nad leżącą w trawie postacią.

– Prędzej, do wszystkich diabłów! – wrzasnął marynarz.

Tomek blady jak płótno przypadł do leżącego na ziemi. Z przerażeniem wpatrywał się w pokrytą zakrzepłą krwią głowę Smugi.

– To straszne! Zabili naszego kochanego pana Smugę! – powiedział naraz ze szlochem, kryjąc twarz w dłoniach.

Hunter rozciął nożem koszulę na piersiach Smugi. Wprawnymi palcami zaczął obmacywać ranę na lewym ramieniu.

– Mocno krwawi, ale to nic groźnego – szepnął i delikatnie ujął głowę.

Zaledwie dotknął opuchlizny w tyle czaszki, z ust łowcy wydarł się cichy jęk.

– Żyje pan Smuga! Żyje! – krzyknął Tomek rwącym się głosem.

– Żyje, na pewno jeszcze żyje – potwierdził Hunter z ulgą. – To nie pchnięcie nożem w ramię pozbawiło go przytomności. Ktoś kilkakrotnie uderzył pana Smugę w tył głowy. Skóra rozcięta, opuchlizna bardzo duża… lecz wydaje mi się, że czaszka cała…

Ostrożnie położył głowę rannego na ziemi, zdjął z ramienia torbę podróżną i wyjął z niej opatrunki. Szybko rozkładał bandaże na kawałku białego płótna.

– Mumo, podaj worek z wodą! – zwrócił się do Masaja.

Bosman podtrzymywał nieprzytomnego Smugę. Tropiciel obmył ranę na ramieniu, zdezynfekował ją i zabandażował. Z kolei przystąpił do opatrywania ran na głowie. Kiedy skończył bandażowanie, zmył krew pokrywającą twarz.

– Co pan ma w manierce, bosmanie? – zapytał.

– Rum, prawdziwa jamajka!

– To dobrze, proszę mu wlać do ust kilka kropel – polecił, podtrzymując głowę rannego.

Bosman przyłożył manierkę do ust łowcy.

– Ostrożnie! Nie za dużo! – ostrzegł Hunter.

Smuga zakrztusił się i jęknął głucho.

– Jeszcze trochę… Dosyć.

Po chwili Smuga uniósł powieki.

– Żyje, naprawdę żyje, kochany pan Smuga! – zawołał wzruszony Tomek.

Smuga zamknął oczy, lecz słaby uśmiech pojawił się na jego ustach. Po chwili spojrzał już znacznie przytomniej.

– Pchnięcie nożem w lewe ramię i uderzenie w głowę – odparł Hunter. – Czy bardzo boli głowa?

– Boli, ale… mogło być… gorzej.

– Nie jest tak źle, skoro odzyskał pan przytomność – stwierdził Hunter. – Bosmanie, niech pan zajmie się sporządzeniem noszy. Im szybciej znajdziemy się w obozie, tym lepiej.

Bosman i Murzyni przygotowali z gałęzi i pnączy wygodne nosze, na których umieszczono rannego. Hunter tymczasem dokładnie badał ślady znajdujące się na wzgórzu.

Odnalazł porzucony w trawie rewolwer Smugi i karabin oparty o zwalony pień. Odwołał na bok bosmana i powiedział:

– Napastników było trzech. To Murzyni. Podeszli z tyłu niepostrzeżenie. Smuga siedział na tym pniu, gdy otrzymał uderzenie w tył głowy. Podniósł się, dobył broni, a wtedy uderzyli go czymś twardym jeszcze kilka razy. Pchnięcie nożem dostał, leżąc już na ziemi. Aż dziwne, że go nie zabili.

– Skąd pan to wszystko wie? Przecież jeszcze niczego nie dowiedzieliśmy się od Smugi – zdziwił się bosman.

– Ślady pozostawione na ziemi to tak jak litery w książce. Trzeba tylko umieć je czytać – wyjaśnił Hunter i dodał: – Po napadzie Murzyni pobiegli na zachód. Ich ślady musiały skrzyżować się ze śladem Smugi, dlatego Dingo co chwila gubił trop.

– Jeżeliś pan pewny tego wszystkiego, to wezmę psa i odszukam tych łobuzów. Wy tymczasem idźcie z rannym do obozu – zproponował bosman.

– To niepotrzebne. I tak prawdopodobnie wpadną w nasze ręce. Jeżeli Sambo mówi prawdę, to jeden z napastników znajduje się wśród naszych Kawirondo. A może i wszyscy trzej? – oświadczył Hunter.

– Jak pan uważa, bardzo bym jednak chciał się z nimi spotkać.

– Myślę, że to nie będzie takie trudne. Teraz ruszajmy w drogę, wkrótce zapadnie noc – przynaglił Hunter.


Tajemniczy napad

Wobec zdecydowanej postawy łowców Kawirondo nie próbowali już jawnego buntu. Столкнувшись с решимостью охотников Кавирондо, они больше не пытались открыто восставать. Mimo to marsz odbywał się nadzwyczaj powoli. Murzyni znajdowali ku temu dziesiątki najrozmaitszych powodów. To kolce cierni wbijały im się w stopy, to znów ktoś zachorował nagle na żołądek bądź poczuł nieznośny ból zęba; innym razem jeden z tragarzy zwichnął sobie nogę, któremuś rozbiła się niesiona paka i trzeba było ją przeładować. Nic więc dziwnego, że słońce znajdowało się już wysoko na niebie, a łowcy nie zdołali jeszcze dotrzeć do granicy Ugandy. Na jednym z takich przymusowych postojów Smuga zbliżył się do Wilmowskiego pełniącego funkcję sanitariusza i rzekł:

– Szybciej wędrują tutaj mrówki niż nasza karawana. Musimy koniecznie zaradzić złu.

– Co możemy zrobić? – odparł Wilmowski, podając szklankę wody z solą tragarzowi żalącemu się na ból żołądka.

– Kawirondo symulują najrozmaitsze dolegliwości, aby opóźnić marsz. Trzeba ich więc zniechęcić do zgłaszania się po leki. Поэтому их нужно отговаривать от обращения за медицинской помощью. Radziłbym wszystkim żądającym pomocy dawać do wąchania amoniak – zaproponował Smuga. Я бы посоветовал всем, кому нужна помощь, понюхать нашатырный спирт", - предложил Смуга. – Może to powstrzyma tę nagłą epidemię różnych chorób.

Nie upłynął nawet kwadrans, gdy do Wilmowskiego zbliżył się wspaniale zbudowany Murzyn.

– Głowa bardzo boli – skarżył się z obłudnym wyrazem twarzy.

– Otrzymasz najskuteczniejsze lekarstwo, jakie posiadają biali ludzie – rzekł Wilmowski. – Leczy ono wszelkie choroby, będę je więc dawał wszystkim chorym Kawirondo.

Hunter natychmiast głośno powtórzył w narzeczu murzyńskim słowa Wilmowskiego. Tragarze zaintrygowani tak szumną zapowiedzią otoczyli „pacjenta” i „lekarza”, aby naocznie przekonać się o cudownym działaniu wspaniałego leku białych ludzi. Заинтригованные столь громким заявлением, носильщики окружили "пациента" и "доктора", чтобы воочию убедиться в чудодейственном эффекте чудесного лекарства белых людей. Na polecenie Wilmowskiego Kawirondo przyłożył szeroki nos do flakonu z amoniakiem i wykonał głęboki wdech. Natychmiastowy skutek przeszedł najśmielsze oczekiwania łowców. Kawirondo szeroko otwartymi ustami usiłował bezskutecznie wciągnąć do płuc powietrze; w końcu zatrzepotał powiekami i nie mogąc wymówić słowa, runął na wznak na ziemię jak rażony gromem. Duże krople potu wystąpiły mu na czoło. Upłynęła dłuższa chwila, zanim zaczął z trudem oddychać.

– Straszliwy lek! O matko! Myślałem już, że złe duchy weszły we mnie! – wymamrotał poszarzałymi wargami. – O, tak, głowa przestała boleć i już zawsze będzie zdrowa.

Po tym zapewnieniu porwał się z ziemi i zniknął pospiesznie wśród towarzyszy. Musiał też zaraz naopowiadać im niestworzonych rzeczy o działaniu leku, gdyż tragarze, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przestali chorować. Przez pewien czas karawana bez przeszkód posuwała się naprzód. Gdy w godzinach południowych dotarła w końcu do granicy Ugandy, Kawirondo stanowczo odmówili wkroczenia na jej teren. Nieoczekiwanie zaczęli się obawiać swych sąsiadów Luo.

– To straszni ludzie – tłumaczyli podnieceni. – Teraz idziemy z wami i wszystko jest dobrze, ale kiedy będziemy wracać do domu, oni wezmą nas do niewoli. Nie, nie! Kawirondo nie mogą pójść do kraju Luo!

Wilmowski zwołał towarzyszy na naradę. Smuga proponował zastosować ostre represje wobec opornych tragarzy. Смуга предложил применить жесткие репрессии к нежелающим работать носильщикам. Wilmowski, który zawsze unikał przemocy, sprzeciwił się, tłumacząc:

– Cóż przyjdzie nam z tego, że jeszcze raz zmusimy ich do marszu? Powloką się kilometr lub dwa i znów wymyślą coś nowego, aby opóźnić pochód. Najlepiej byłoby wystarać się o nowych tragarzy.

– Jestem tego samego zdania – poparł go Hunter. – Węszę w tym wszystkim jakąś brudną sprawę tego łotra Castanedo. Najlepiej zatrzymajmy się tutaj, a ja pojadę naprzód i spróbuję jakoś wystarać się o innych ludzi.

– Dobra myśl! – pochwalił Wilmowski. – Niech pan weźmie bosmana i dwóch Masajów i uda się na poszukiwanie nowych tragarzy.

– Daleko tak nie zajdziemy! Za miękką masz rękę, Andrzeju – zaprotestował Smuga.

– Musisz przyznać, że postępowanie moje nigdy nie sprawiło nam zbędnych przykrości – perswadował Wilmowski. – Wiem, że dałbyś sobie z nimi radę, lecz nie chcę stosować przymusu.

– Jeżeli nie mamy zamiaru użyć przemocy, to pozostało nam jedynie postarać się o nowych tragarzy – niechętnie stwierdził Smuga. – Źle się dzieje, gdy niemal na samym początku wyprawy pozwalamy się wodzić za nos takiemu szubrawcowi jak Castanedo.

– Więc przypuszczacie, szanowni panowie, że to on nam tak bruździ? - Так вы полагаете, уважаемые господа, что это он так издевается над нами? – zagadnął bosman Nowicki.

– Pan Hunter jest tego zdania, a ja również tak sądzę – odrzekł wymijająco Smuga. – Lepiej było skończyć z nim od razu, bosmanie.

– Ha, nie ma rady! Wiesz pan co, panie Smuga? Wróćmy we dwóch do faktorii i raz-dwa będzie po bólu. Вдвоем мы вернемся на фабрику, и один-два будет преодолевать боль. Powiesimy handlarza na tej choince z parówkami. Мы собираемся повесить на эту елку торговца сосисками. He, he, he! Ależ to bycza myśl, co?

Smuga uśmiechnął się, lecz zanim którykolwiek z mężczyzn miał możność się wypowiedzieć, Tomek przystąpił do olbrzymiego marynarza i rzekł stłumionym z oburzenia głosem:

– Wstyd, panie bosmanie! Nie godzi się robić takich okrutnych propozycji, gdy na czele naszej karawany powiewa polski sztandar!

– Brawo, Tomku! – zawołał Wilmowski. – Cały rozsądek bosmana mieści się w pięści. No, ale też chociaż raz usłyszał prawdę!

– Bez obrazy, szanowni panowie. Żartowałem przecież z tą choinką – powiedział bosman, czerwieniąc się jak sztubak. – Warto by jednak wrócić i zawlec tego łotra na arkanie do angielskiego garnizonu.

– Bosman zaczyna mówić do rzeczy – wtrącił Smuga. – Castanedo nie będzie mógł prowadzić dalej barbarzyńskiego handlu ludźmi, gdy oddamy go w ręce Anglików. Tym samym skończyłyby się również nasze kłopoty.

– To prawda! Handlarz niewolników zasłużył na najsurowszą karę – przytaknął Hunter. – Ale jestem pewny, że ma się już na baczności. Nie da się zaskoczyć. Удивляться невозможно. Pamiętajmy o jego wpływach wśród Kawirondo. Oni mogą wystąpić w obronie Castanedo, a wtedy nie obejdzie się bez rozlewu krwi otumanionych, lecz mimo to niewinnych ludzi. Они могут выступить в защиту Кастанедо, и тогда не обойдется без кровопролития одурманенных, но тем не менее невинных людей.

– Zadecyduj, Andrzeju, jako kierownik wyprawy, co mamy robić – zniecierpliwił się Smuga.

– Nie wolno sprowokować Kawirondo do jakiegokolwiek wrogiego wystąpienia. Rozbijemy tutaj obóz, a pan Hunter w towarzystwie bosmana i dwóch Masajów uda się na poszukiwanie innych tragarzy. Natomiast o przestępczej działalności Castanedo powiadomimy pierwszy napotkany po drodze patrol angielski. W ten sposób unikniemy ewentualnego starcia z krajowcami i uwolnimy nieszczęsnych Murzynów od prześladowań podłego człowieka – zakończył dyskusję Wilmowski.

– Dobra rada złota warta! - Хороший совет на вес золота! Na koń, panie Hunter! – zawołał pospiesznie bosman, chcąc w ten sposób zatrzeć złe wrażenie spowodowane jego poprzednią propozycją.

Podczas gdy Hunter, bosman oraz dwaj Masajowie przekraczali granicę Ugandy, Wilmowski z pozostałymi towarzyszami i tragarzami zajęli się urządzeniem obozu. Kawirondo, ponuro milcząc, zdjęli juki z osłów, rozkulbaczyli wierzchowce, a następnie szybko rozpalili ognisko. Zaledwie pozostali w obozie łowcy usiedli w cieniu parasolowatej akacji, w dali rozległo się głuche dudnienie bębnów. Едва оставшиеся в лагере охотники уселись в тени зонтикообразной акации, как вдалеке раздался оглушительный грохот барабанов.

– Tam-tamy znów grają! – zawołał podniecony Tomek.

– Często będziemy je słyszeć podczas naszej wyprawy – uspokoił Wilmowski syna, spoglądając znacząco na Smugę. - Мы часто будем слышать их во время нашей экспедиции, - заверил Вильмовский сына, многозначительно глядя на Смугу.

Tymczasem Smuga uśmiechnął się tylko i dalej siedział oparty o drzewo, pykając swoją fajeczkę. Dopiero skończywszy palić, wytrząsnął popiół, uderzając fajką o dłoń, po czym podniósł się bez pośpiechu, przypasał rewolwery i wziął do rąk karabin. Tomek widząc te przygotowania, ożywił się natychmiast.

– Czy ma pan zamiar udać się na polowanie? – zapytał.

– Chętnie bym poszedł z panem.

– Spróbuję upolować coś na obiad, wolę jednak pójść sam, bo w pojedynkę łatwiej podejść zwierzynę – odparł głośno Smuga, a ściszając głos, dodał: – Chcę się trochę rozejrzeć po okolicy. Andrzeju, zostań z Tomkiem w obozie i postarajcie się, żeby nasi tragarze nie mieli okazji do śledzenia mnie. Zwracajcie też uwagę na małego Samba.

– Bądź spokojny, Janie. Będziemy pilnie czuwać podczas twej nieobecności – przyrzekł Wilmowski i zaraz przywołał Mescherje, by wydać odpowiednie polecenia. Мы будем усердны в ваше отсутствие", - пообещал Вильмовский и тут же вызвал Мещерского, чтобы отдать соответствующие распоряжения.

Smuga skierował się na północ, gdzie w dali majestatycznie wznosiła się góra Elgon. Пятно уходило на север, где вдали величественно возвышалась гора Элгон. Gdy drzewa osłoniły go przed wzrokiem towarzyszy, zatoczył duże koło i udał się na południowy wschód. Когда деревья скрыли его от посторонних глаз, он сделал большой круг и направился на юго-восток. Niebawem znalazł się z powrotem na ścieżce, którą tego dnia karawana przywędrowała do granicy Ugandy, i podążył ku osadzie Kawirondo. Z największą uwagą badał ślady stóp wyciśnięte na leśnej ścieżce. W końcu upewnił się całkowicie, iż nikt nie tropił karawany.

Zamyślony przystanął pod drzewem. Zastanawiał się, co miały oznaczać tajemne sygnały nadawane przez Murzynów. Nie miał wątpliwości, że nawoływały one tragarzy do umyślnego opóźniania pochodu. Nie wszystko jednak, co niósł przez dżunglę murzyński telegraf dźwiękowy, było dla niego zrozumiałe.

Łowca wsłuchiwał się w głuche odległe dudnienie.

„Ludzie Kawirondo! O! Ludzie Kawirondo, słuchajcie! – wołały bębny. – Nie wolno wam wkraczać na ziemię Luo, dopóki…”

Dalsza seria dźwięków była dla Smugi częściowo niezrozumiała. W natężeniu łowił nieznany sygnał, szukając w pamięci rozwiązania szyfru.

Wreszcie odtworzył do końca przekazywaną przez Kawirondo wiadomość: „…dopóki nie przyjdzie do was z Uniamwesi…”.

– Co oznacza owo Uniamwesi? – szepnął Smuga i naraz odetchnął z ulgą. Zrozumiał zakończenie tajemniczego sygnału.

Uniamwesi, Ukerewe lub Niansa były murzyńskimi nazwami Jeziora Wiktorii.

„Do licha! – zaklął. – Jak mogłem o tym zapomnieć!”

Teraz pojął, że niepotrzebnie marnował czas, badając ślady na ścieżce. Kawirondo oczekiwali kogoś, kto miał przybyć do nich od strony Jeziora Wiktorii. Nie zastanawiał się dłużej. Ruszył na południe. Szybko maszerował w kierunku jeziora, wyszukując wprawnym okiem najdogodniejsze przejścia przez gąszcz. Po półgodzinie krzewy się przerzedziły; Smuga stanął na urwistym brzegu.

Jak okiem sięgnąć, widniała falująca tafla jeziora. Насколько хватало глаз, виднелась рябая поверхность озера. Dość wysoki, urwisty brzeg porastały kępy rozłożystych drzew i odurzające zapachem, bajecznie kolorowe kwiaty. Smuga spojrzał w kierunku pobliskiego wzgórza. Stamtąd na pewno będzie mógł ogarnąć wzrokiem większy pas wybrzeża, które w miejscu, gdzie się zatrzymał, nie mogło stanowić dogodnej przystani dla jakiejkolwiek łodzi. Bez wahania podążył ku wzgórzu. Zaledwie znalazł się na jego szczycie, ujrzał długą łódź odpływającą szybko na wschód. Znajdowała się już około kilometra od naturalnej, doskonale widocznej, zacisznej zatoki.

„Spóźniłem się – szepnął Smuga. – Gdybym przybył tu dwie godziny wcześniej, na pewno bym schwytał wysłannika Kawirondo”.

Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w mknącą po jeziorze łódź. Zniechęcony niepowodzeniem usiadł na zwalonym pniu. Zastanawiał się, do czego mogli zmierzać Murzyni, opóźniając marsz karawany. Intuicja podszeptywała mu, że sprawcą ich kłopotów był handlarz niewolników, Castanedo. Czyżby miał zamiar zaatakować karawanę? Kogóż to przywiozła znikająca w dali łódź?

Smuga siedział zamyślony. Naraz wydało mu się, że usłyszał szelest krzewów tuż za swoimi plecami. Prawa dłoń podróżnika błyskawicznym ruchem uchwyciła rękojeść rewolweru, ale zanim zdołał powstać i odwrócić się, otrzymał potężne uderzenie w tył głowy. Ciemność przysłoniła mu na chwilę wzrok, lecz jeszcze nie stracił przytomności. Ostatnim wysiłkiem woli zerwał się z pnia, wyszarpując jednocześnie z pochwy rewolwer. W tej chwili jakaś twarda, żylasta dłoń chwyciła go z tyłu za kark. Niemal jednocześnie uderzono go powtórnie w głowę. Rewolwer wysunął mu się ze zmartwiałej dłoni. Smuga z cichym jękiem padł na ziemię. Drzewa wirowały jak opętane przed jego szeroko otwartymi oczyma. Zdawało mu się, że dostrzega wykrzywione gniewem, czarne twarze Murzynów trzymających w zębach błyszczące noże. Jakieś olbrzymie widma pochylały się nad nim. W zamroczonym umyśle rzeczywistość plątała się ze wspomnieniami z Australii. В затуманенном сознании реальность смешалась с воспоминаниями об Австралии. Oto buszrendżer[42] grozi Tomkowi długim, ostrym jak brzytwa nożem. Smuga zasłania sobą chłopca, chwyta kosmatą łapę bandyty, lecz w tej chwili przewodnik, Australijczyk Tony, woła wysokim głosem: „Stój! Nie tutaj! Anglicy spalą wioskę i powieszą nas na drzewach!”.

[42] Nazwa australijskich rozbójników grasujących po gościńcach.

Smuga spostrzega, że Tomek krzyczy narzeczem afrykańskich Murzynów. Na ułamek sekundy na tyle odzyskuje przytomność, by uchwycić okiem błysk stali. Ponowne uderzenie w głowę i piekący ból w lewym ramieniu zamroczyły go na nowo. Zdawało mu się, że spada w otchłań. Ciało jego wyprężyło się, potem znieruchomiało. Его тело исказилось, а затем стало неподвижным.

* – Tatusiu, dlaczego pan Smuga tak długo nie wraca? – niecierpliwił się Tomek, spoglądając w kierunku góry Elgon. – Przecież minęło już kilka godzin, odkąd wyszedł z obozu.

– Mnie to również niepokoi. Czyżby odkrył coś podejrzanego? Он обнаружил что-то подозрительное? – szeptem odparł Wilmowski.

– Pan Hunter i bosman też przepadli jak kamień w wodę – cicho ciągnął Tomek. – Tatusiu, przyjrzyj się tylko tragarzom. - Папа, посмотри на носильщиков. Wydaje mi się, że ogarnęło ich jakieś podniecenie. Думаю, их переполняло какое-то волнение. Czemu nasi towarzysze tak długo nie wracają?

Wilmowski zmarszczył brwi. Nieobecność Smugi, Huntera i bosmana przedłużała się, a tymczasem Kawirondo byli coraz bardziej podnieceni. Отсутствие Смуги, Хантера и старшины затянулось, а Кавирондо тем временем все больше и больше волновался. Pochylali się ku sobie, szeptali i zerkali na białych łowców.

– Gdzież to podział się Sambo? – naraz zapytał Wilmowski.

– Nie mogę go utrzymać na miejscu. Stale kręci się między Kawirondo – wyjaśnił Tomek z niezadowoleniem.

Wilmowski przywołał dowódcę masajskiej eskorty.

– Mescherje, czy twoi ludzie dobrze pilnują, aby tragarze nie oddalali się od obozu? – zapytał, gdy Masaj przykucnął przy nim. - спросил Масаи, приседая рядом с ним.

– My dobrze pilnujemy – stanowczo odparł Mescherje.

– Czy jesteś pewny, że nikt nie wyszedł z obozu?

– Oni chodzą za własną potrzebą, ale tylko pojedynczo. My dobrze pilnujemy.

– Zwracajcie na nich baczną uwagę. - Обратите на них пристальное внимание. Dlaczego Kawirondo są tak ożywieni? Przedtem byli ponurzy i milczący, a teraz szepczą bez przerwy.

– Murzyni zawsze lubią dużo mówić. Cichną, gdy Masaj do nich podchodzi.

Podczas gdy Wilmowski rozmawiał z Mescherje, mały Sambo przykucnął przy Tomku. Пока Вильмовский разговаривал с Мещеряком, маленький Самбо присел рядом с Томом. Pociągnął Dinga za ogon. Cofnął się szybko, ponieważ pies warknął, szczerząc kły. Tomek uspokoił Dinga. Przez chwilę obydwaj chłopcy szeptali z ożywieniem, po czym Tomek przybliżył się z Sambem do ojca i rzekł przyciszonym głosem:

– Tatusiu, posłuchaj! Sambo twierdzi, że wśród naszych tragarzy znajduje się jakiś obcy Kawirondo. Самбо говорит, что среди наших носильщиков есть чужеземец из Кавирондо.

Wilmowski, aby ukryć zmieszanie, roześmiał się, jakby usłyszał jakiś dobry dowcip. Nabił fajkę tytoniem i dopiero wypuściwszy kilka kłębów dymu, zapytał:

– Sambo, czy jesteś tego pewny?

– Tak, tak, wielki buana! Sambo jest pewny – potwierdził Murzyn. – Jakiś obcy Kawirondo powiedział coś tragarzom. Oni zaraz zgłoszą się do białego buany i powiedzą, że chcą iść dalej.

– Skąd ty to wiesz?

– Sambo biega wśród nich i podsłuchał wszystko. Sambo kocha bardzo wielkiego białego buanę i małego buanę.

– Co ty na to, Mescherje? – zagadnął Wilmowski.

– My dobrze pilnujemy. Tu nie mógł przyjść nikt obcy. Może Sambo się myli?

– Nie, Sambo się nie myli. Tu przyszedł obcy Kawirondo – zapewnił Murzyn.

– Zaraz sprawdzę, ilu tragarzy jest w obozie – powiedział Wilmowski.

Na rozkaz Mescherje Kawirondo ochoczo stanęli w szeregu. Wilmowski przeliczył ich dwukrotnie, przyglądając się każdemu badawczo. Liczba Kawirondo nie uległa zmianie. Wilmowski polecił Tomkowi wydać tragarzom po porcji tytoniu i żegnany pochwalnym szmerem wrócił z trójką towarzyszy przed namiot.

– Chyba się pomyliłeś, Sambo – mruknął niechętnie, zapalając ponownie fajkę. – Nikt nowy nie przybył do obozu. Liczba tragarzy nie uległa zmianie.

– To znaczy, że jeden odszedł, a drugi przyszedł – odrzekł Sambo.

– O, do licha! To jest zupełnie prawdopodobne! – zawołał Wilmowski. – Przecież mówiłeś, Mescherje, że oni wychodzili pojedynczo z obozu.

– Sambo twierdzi, że Kawirondo się zamienili – zastanowił się dowódca masajskiej eskorty. – Tak, być może. Krótko są z nami, jeszcze ich nie znamy wszystkich.

– Hm, gdyby Smuga był tutaj, może by rozpoznał obcego. On zawsze doskonale pamięta każdego Murzyna – zafrasował się Wilmowski. Он всегда прекрасно помнит всех негров, - проворчал Вильмовский.

– Dlaczego ten biały buana tak długo poluje? – zapytał Mescherje.

– Widzisz, pan Smuga nie poszedł na polowanie. Miał zamiar rozejrzeć się po okolicy – wyjaśnił Wilmowski.

– Źle zrobił, że poszedł bez psa – szepnął Mescherje. – Trzeba szukać białego buanę, póki dzień. Potem nie widać już śladów. W nocy może być deszcz. Tu często wieczorem pada.

– Co robić? Przecież nie mogę zostawić obozu na łasce Kawirondo. Żeby choć bosman i Hunter wrócili jak najszybciej – z niepokojem powiedział Wilmowski.

Jakby w odpowiedzi rozległ się tętent koni.

– Jadą! Jadą! – ucieszył się Tomek.

Niebawem obydwaj łowcy wpadli do obozu na spienionych wierzchowcach. Bosman ciężko zeskoczył z konia i rzucił cugle jednemu z Murzynów. Старшина тяжело спрыгнул с лошади и передал поводья одному из негров. Hunter również oddał swego konia pod opiekę Kawirondo, po czym razem z bosmanem zbliżył się do Wilmowskiego.

– A niech wieloryb połknie tę waszą Afrykę! – wysapał bosman. – Byliśmy w pięciu okolicznych wioskach i poza babami kurzącymi długie gliniane faje oraz starcami nie zastaliśmy ani jednego chłopca zdolnego do dźwigania ładunku na plecach. - Мы побывали в пяти окрестных деревнях и, кроме женщин, стирающих пыль с длинных глиняных фейри, и стариков, не нашли ни одного мальчика, способного нести груз на спине.

– Oni po prostu schowali się przed nami w dżunglę – dodał Hunter. – Wmawiano w nas, że wszyscy mężczyźni pojechali na jezioro łowić ryby.

– Żeby im te ryby wyzdychały! – mruknął bosman.

– Gdzie są Masajowie, którzy poszli z wami? – zaniepokoił się Wilmowski.

– Zaraz tu będą. Wyprzedziliśmy ich na koniach – odrzekł Hunter.

– Całe szczęście, że już wróciliście, bo niepokoimy się o Smugę – zaczął Wilmowski i natychmiast poinformował towarzyszy o sytuacji w obozie.

Hunter zasępił się, natomiast bosman zapomniał natychmiast o zmęczeniu.

– Coś mi brzydko cuchnie ta cała sprawa, szanowni panowie! – zawołał stanowczo. – Tu nie ma co się namyślać, tylko trzeba drałować na poszukiwanie. Dingo poprowadzi nas śladem Smugi.

– Bosman dobrze radzi. Powinniśmy odszukać pana Smugę przed zapadnięciem zmroku – niecierpliwił się Hunter. – Musimy dobrze mieć się teraz na baczności, jeżeli to prawda, co twierdzi Sambo o Kawirondo. Szkoda czasu na gadaninę, pójdę z bosmanem tropem pana Smugi.

– Przy mnie Dingo będzie najposłuszniejszy, więc pójdę i ja – wtrącił Tomek. – Zaraz się przygotuję!

Wilmowski nie oponował, gdyż istotnie pies mógł się najlepiej wywiązać z zadania w obecności chłopca, którego zawsze uznawał za swego pana.

– Dobrze, Tomku. Liczę na to, że będziesz posłuszny i rozważny – powiedział Wilmowski. – Weźcie również dwóch Masajów.

– Mam inny projekt – zaoponował Hunter. – Zabierzemy jednego Masaja i dwóch Kawirondo znających dobrze okolicę.

– Ani chybi, dobra myśl – pochwalił bosman.

– Zgoda, nie traćcie czasu – zakończył Wilmowski.

Hunter wziął apteczkę i trochę prowiantu. Bosman wykrzywił się, obserwując Huntera przewidującego zawsze najgorszą ewentualność, lecz nie rzekł ani słowa. Gdy byli gotowi do drogi, Tomek podsunął Dingowi koszulę Smugi i rozkazał:

– Szukaj, Dingo, szukaj pana Smugi!

Dingo spojrzał na niego mądrymi ślepiami. Динго посмотрел на него мудрыми глазами. Szczeknął chrapliwie. Pochyliwszy łeb ku ziemi, zaczął węszyć. Ślad musiał być wyraźny, ponieważ pobiegł bez wahania na północ. Tomek puścił smycz. Rozpoczęli tropienie.

Mała grupka mężczyzn podążała za Tomkiem. Dingo biegł, nie podnosząc głowy. Zdecydowanie psa zachęcało łowców do szybkiego marszu. Niebawem Dingo zatoczył koło najpierw na wschód, a potem na południe. Hunter zatrzymał się.

– Tomku, daj mu jeszcze raz powąchać koszulę pana Smugi!

Chłopiec wykonał polecenie.

– Szukaj, piesku, szukaj! – powiedział zachęcająco.

Dingo machnął niecierpliwie ogonem i ruszył dalej. Dopiero na ścieżce okazał niepokój. Biegał tu i tam, ciągnąc chłopca za sobą. Na żądanie Huntera mężczyźni przystanęli z boku, aby nie zadeptać śladu.

– Nie utrudniajmy Dingowi zadania! – tłumaczył tropiciel. – Smuga musiał kluczyć i dlatego pies jest zdezorientowany.

Minęło sporo czasu, zanim Dingo skierował się ku wschodowi. Niemal nie odrywał nosa od ziemi, gubiąc się wśród pozostawionych na ścieżce śladów. Wkróce zawrócił na południe.

– Co to ma znaczyć? – zdziwił się Hunter. – Po jakie licho pan Smuga poszedł w kierunku jeziora?

– Żeby tylko Dingo nie nawalił – zaniepokoił się bosman. - Только бы "Динго" не напортачил, - беспокоится старшина. – Daj mu, brachu, jeszcze raz powąchać koszulę!

Dingo biegł pewnie z pochylonym ku ziemi łbem. Dopiero w pobliżu jeziora znów okazał wyraźny niepokój. Przystanął nieoczekiwanie, a następnie zaczął kluczyć wśród krzewów. W pewnej chwili siadł na ziemi i uniósłszy łeb do góry, zaskowyczał przeraźliwie.

– Jezus, Maria! A to co ma znaczyć? – wzdrygnął się bosman.

Flegmatyczny zazwyczaj Hunter wyrwał szybko Tomkowi z rąk koszulę Smugi i przysunąwszy ją psu do nosa, rozkazał:

– Szukaj, Dingo, szukaj!

Pies okazał niezdecydowanie. Długo obwąchiwał koszulę. W końcu zaczął kluczyć po zaroślach. Raz dążył w kierunku zachodnim, potem zawrócił znów ku wschodowi, węsząc bez przerwy przy ziemi, aż naraz musiał natrafić na właściwy ślad, gdyż szarpnął mocno smyczą i ruszył pewnie przed siebie. Wkrótce łowcy dotarli do brzegu jeziora. Dingo pobiegł ku pobliskiemu pagórkowi.

– Boże! Spójrzcie tylko, co się dzieje z Dingiem! – zawołał Tomek.

Pies nastawił uszu, ze zjeżoną na karku sierścią gnał coraz szybciej. Hunter w biegu odbezpieczył karabin; bosman wielkimi susami gnał tuż przy nim z rewolwerem w dłoni, a Masaj, przygotowany do strzału, nie spuszczał oka z obydwu Kawirondo.

Tomek ledwo mógł nadążyć za Dingiem, toteż zasapał się, pędząc po stromym stoku. W pewnej chwili potknął się, a wtedy pies wyrwał smycz z dłoni i wkrótce zniknął wśród zarośli na szczycie wzgórza. Za chwilę rozległo się żałosne wycie Dinga.

– To zły znak! Spieszmy się! – krzyknął Hunter.

Olbrzymi i ociężały zazwyczaj bosman biegł teraz jak sarna. Обычно огромный и неповоротливый старшина теперь бежал как олень. Wyprzedził towarzyszy i pierwszy znalazł się na wzgórzu. Ujrzał Dinga skowyczącego nad leżącą w trawie postacią.

– Prędzej, do wszystkich diabłów! - Скорее, ко всем чертям! – wrzasnął marynarz.

Tomek blady jak płótno przypadł do leżącego na ziemi. Z przerażeniem wpatrywał się w pokrytą zakrzepłą krwią głowę Smugi.

– To straszne! Zabili naszego kochanego pana Smugę! – powiedział naraz ze szlochem, kryjąc twarz w dłoniach.

Hunter rozciął nożem koszulę na piersiach Smugi. Wprawnymi palcami zaczął obmacywać ranę na lewym ramieniu.

– Mocno krwawi, ale to nic groźnego – szepnął i delikatnie ujął głowę.

Zaledwie dotknął opuchlizny w tyle czaszki, z ust łowcy wydarł się cichy jęk.

– Żyje pan Smuga! Żyje! – krzyknął Tomek rwącym się głosem.

– Żyje, na pewno jeszcze żyje – potwierdził Hunter z ulgą. – To nie pchnięcie nożem w ramię pozbawiło go przytomności. Ktoś kilkakrotnie uderzył pana Smugę w tył głowy. Skóra rozcięta, opuchlizna bardzo duża… lecz wydaje mi się, że czaszka cała…

Ostrożnie położył głowę rannego na ziemi, zdjął z ramienia torbę podróżną i wyjął z niej opatrunki. Szybko rozkładał bandaże na kawałku białego płótna.

– Mumo, podaj worek z wodą! – zwrócił się do Masaja.

Bosman podtrzymywał nieprzytomnego Smugę. Tropiciel obmył ranę na ramieniu, zdezynfekował ją i zabandażował. Z kolei przystąpił do opatrywania ran na głowie. В свою очередь он принялся перевязывать раны на своей голове. Kiedy skończył bandażowanie, zmył krew pokrywającą twarz.

– Co pan ma w manierce, bosmanie? - Что у вас в столовой, старшина? – zapytał.

– Rum, prawdziwa jamajka!

– To dobrze, proszę mu wlać do ust kilka kropel – polecił, podtrzymując głowę rannego.

Bosman przyłożył manierkę do ust łowcy.

– Ostrożnie! Nie za dużo! – ostrzegł Hunter.

Smuga zakrztusił się i jęknął głucho. Смудж хихикал и глухо стонал.

– Jeszcze trochę… Dosyć.

Po chwili Smuga uniósł powieki.

– Żyje, naprawdę żyje, kochany pan Smuga! – zawołał wzruszony Tomek.

Smuga zamknął oczy, lecz słaby uśmiech pojawił się na jego ustach. Po chwili spojrzał już znacznie przytomniej.

– Pchnięcie nożem w lewe ramię i uderzenie w głowę – odparł Hunter. – Czy bardzo boli głowa?

– Boli, ale… mogło być… gorzej.

– Nie jest tak źle, skoro odzyskał pan przytomność – stwierdził Hunter. – Bosmanie, niech pan zajmie się sporządzeniem noszy. Im szybciej znajdziemy się w obozie, tym lepiej.

Bosman i Murzyni przygotowali z gałęzi i pnączy wygodne nosze, na których umieszczono rannego. Hunter tymczasem dokładnie badał ślady znajdujące się na wzgórzu.

Odnalazł porzucony w trawie rewolwer Smugi i karabin oparty o zwalony pień. Odwołał na bok bosmana i powiedział:

– Napastników było trzech. To Murzyni. Podeszli z tyłu niepostrzeżenie. Smuga siedział na tym pniu, gdy otrzymał uderzenie w tył głowy. Podniósł się, dobył broni, a wtedy uderzyli go czymś twardym jeszcze kilka razy. Pchnięcie nożem dostał, leżąc już na ziemi. Aż dziwne, że go nie zabili.

– Skąd pan to wszystko wie? Przecież jeszcze niczego nie dowiedzieliśmy się od Smugi – zdziwił się bosman.

– Ślady pozostawione na ziemi to tak jak litery w książce. Trzeba tylko umieć je czytać – wyjaśnił Hunter i dodał: – Po napadzie Murzyni pobiegli na zachód. Ich ślady musiały skrzyżować się ze śladem Smugi, dlatego Dingo co chwila gubił trop.

– Jeżeliś pan pewny tego wszystkiego, to wezmę psa i odszukam tych łobuzów. Wy tymczasem idźcie z rannym do obozu – zproponował bosman.

– To niepotrzebne. I tak prawdopodobnie wpadną w nasze ręce. Jeżeli Sambo mówi prawdę, to jeden z napastników znajduje się wśród naszych Kawirondo. A może i wszyscy trzej? – oświadczył Hunter.

– Jak pan uważa, bardzo bym jednak chciał się z nimi spotkać.

– Myślę, że to nie będzie takie trudne. Teraz ruszajmy w drogę, wkrótce zapadnie noc – przynaglił Hunter. Пойдемте, скоро наступит ночь", - призвал Хантер.