×

We use cookies to help make LingQ better. By visiting the site, you agree to our cookie policy.


image

Tomek na Czarnym Lądzie - Alfred Szklarski, Nocny strzał

Nocny strzał

Był wczesny ranek, gdy Hunter przywiódł przed werandę pięć osiodłanych wierzchowców i jednego konia do objuczenia bagażem. Razem z bosmanem Nowickim wynieśli przygotowane juki ze sprzętem obozowym oraz z żywnością, by je przytroczyć do uprzęży luzaka. Wkrótce wyszli z domu pozostali łowcy, uzbrojeni w karabiny i rewolwery.

– A gdzie jest Tomek? – zapytał Wilmowski, nie widząc syna, który zazwyczaj pierwszy był gotów do drogi.

– Gdzieś stale teraz znika jak kamfora – zauważył Smuga, zawieszając karabin na łęku siodła.

– Tomku! Tomku! Pospiesz się! – zawołał Wilmowski.

– Po co to robić gwałt? Przecież szkapy nam nie zwieją, a Tomkowi pewno nie służy kuchnia pana Browna – burknął bosman Nowicki, wzruszając niechętnie ramionami. – Mógłbyś pan, panie Hunter, wyklarować swemu krajanowi, żeby trochę oszczędzał korzeni. Taniej by go to kosztowało i człowiek mógłby spokojnie siadać na szkapę. Dziwić się tu Tomkowi, kiedy ja sam czuję…

– A to co? Cóż to za maskarada? Czyś ty oszalał, chłopcze? – krzyknął Wilmowski, przerywając wywody bosmana na temat sposobu przyrządzania potraw.

Wszyscy spojrzeli w kierunku domu i ujrzeli Tomka ciągnącego na smyczy niezadowolonego Dinga. Mężczyźni jak na komendę wybuchnęli śmiechem. Chłopiec i jego ulubieniec przedstawiali niecodzienny widok. Tomek ubrany był w białą bluzę i długie spodnie wpuszczone w wysokie sztylpy pomalowane grubo białym lakierem. Na głowie miał hełm korkowy z opadającą na kark muślinową osłoną. Z hełmu wokół głowy swobodnie zwisały futrzane ogonki. Spod zawiniętych powyżej łokci rękawów bluzy opadały na gołe ręce długie skrawki futerka. Dingo wyglądał równie dziwacznie. Nałożono mu specjalną uprząż, do której przytwierdzone były futrzane ogonki, powiewające jak chorągiewki. Pies gniewnie spoglądał na nie; wyraźnie niezadowolony, nie chciał iść za chłopcem.

– Co to ma znaczyć, Tomku? – skarcił go ojciec. – Wszyscy czekamy na ciebie, a ty stroisz sobie żarty.

– Ha, więc uważacie, panowie, że płatam głupie figle – odparł Tomek urażony rozbawieniem towarzyszy. – No, no! Niech i tak będzie! Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Nie jestem jednak pewny, czy wkrótce nie zrobicie tego samego co ja!

– Cóż to znowu za pomysł, mój synu? W jakim celu mielibyśmy się przebierać za straszydła? – zapytał Wilmowski.

– Zapomnieliście widocznie, panowie, o tse-tse, której lot jest bezdźwięczny, a ukąszenie zabójcze dla koni, wołów, owiec, psów i nawet dla najsilniejszych ludzi, panie bosmanie – odparł zjadliwie Tomek, specjalnie akcentując wyrazy.

Przerwał na chwilę, aby stwierdzić, jakie wrażenie wywarły jego słowa. Przesądny jak większość marynarzy, bosman przestał się natychmiast śmiać. Hunter również spoważniał. Tomek chrząknął zadowolony i dodał:

– Najlepszą ochroną przed tse-tse jest biały kolor ubrania, ponieważ ostrożna mucha nie lubi jasnego tła, na którym jest zbyt widoczna. Ogonki futrzane natomiast spełniają doskonale funkcję wachlarzy. W tym też celu krajowcy stroją się w nie według zapewnień pana Smugi, który chyba dobrze wie, co mówi.

– Łatwo odgadnąć, że nasłuchałeś się jakichś bzdurnych opowiadań. Oj, Tomku, kiedy ty wreszcie spoważniejesz? – powiedział ojciec.

Smuga, ubawiony wyjaśnieniami chłopca, uśmiechnął się dyskretnie, a bosman rzekł pojednawczo:

– Ostatecznie nie ma znów z czego tak się śmiać. Pamiętam jeszcze ze szkoły, że i z Kopernika wszyscy najpierw szydzili. Może ten chłopak zna się nieźle na rzeczy? Każdy pędrak ma swój rozum…

– Szkoda teraz czasu na sprzeczanie się o głupstwa – zakończył rozmowę Wilmowski. – Spuść, Tomku, psa ze smyczy i siadaj na konia. Dingo na pewno zaraz zapomni o swoim stroju i pobiegnie za nami.

Tomek odpiął obrożę. Nie spiesząc się, wsiadł na wierzchowca. Ruszyli stępa. Dingo wstrząsnął kilka razy grzbietem, lecz nie mogąc się pozbyć niewygodnej uprzęży, szczeknął chrapliwie, po czym pogonił za łowcami.

Wkrótce podróżnicy zostawili daleko za sobą plantacje kawy oraz łany porosłe kukurydzą i bananowcami. Po dwóch godzinach wjechali na sawannę. W południe, to jest w czasie najintensywniejszego działania słońca, zatrzymali się na dłuższy postój. Sawanna nie dawała możliwości schronienia przed upałem, rozbito więc namioty.

Po krótkim wypoczynku łowcy znów dosiedli koni. Okolica z wolna zmieniała wygląd. Teren stawał się pagórkowaty, później górzysto-skalny. Niebawem konie wkroczyły na wąską, pnącą się w górę ścieżkę, która biegła grzbietem przełęczy. U jej stóp rozciągała się równina, otoczona ze wszystkich stron skalistymi wzgórzami. Wokół przeważała płowa barwa sawanny, miejscami tylko zieleniły się krzewy lub ciemniały gęste zarośla. Pasma wysokich drzew, jakby zielone wstęgi, znaczyły łożyska rzeczułek. Jak się później okazało, niektóre z nich były zupełnie wyschłe, podczas gdy w innych jeszcze dość głęboka woda płynęła wartkim strumieniem.

Łowcy pognali konie. Zjechali po stoku, wypatrując z daleka miejsca na nocleg. Zatrzymali się na brzegu rzeczki. Tomek z ochotą pomagał przy rozbijaniu obozu i zbieraniu chrustu na ognisko. Nie brakowało tutaj opału; brzegi porastała gęstwina drzew akacjowych.

Nadszedł gwiaździsty, chłodny wieczór, toteż łowcy wydobyli z juków grube wełniane koce. Na protesty Tomka, że śmiesznie byłoby przykrywać się nimi w Afryce Równikowej, ojciec wyjaśnił mu krótko:

– Chociaż, jak słusznie twierdzisz, jesteśmy niemal na równiku, znajdujemy się jednocześnie na wysokości dwóch tysięcy metrów nad poziomem morza. Z tego względu noce tu są dość chłodne, o czym wkrótce się przekonasz.

Postanowiono czuwać w nocy na zmianę. Ponieważ Tomek stanowczo nie zgodził się na wyłączenie go z czatów, wyznaczono mu najwcześniejszy dyżur. Zaraz po kolacji udał się do namiotu na krótki wypoczynek. Zdawało mu się, że zaledwie zdążył przymknąć powieki, gdy poczuł pociągnięcie za ramię. Przebudził się natychmiast i zapytał:

– Czy mam już wstać na czaty?

– Czas stanąć na posterunku – przytaknął Hunter, który podczas wyprawy pełnił jednocześnie funkcję przewodnika i oboźnego. – Wszyscy położyli się już spać. Masz zegarek? To dobrze, teraz dochodzi dziesiąta. O dwunastej zbudzisz pana Smugę. Chodź!

Tomek wygrzebał się spod moskitiery; za nim wyskoczył Dingo. Chłopiec przypasał rewolwer i wziął do rąk sztucer.

– Już jestem gotów – oznajmił, wychodząc z namiotu.

– Będzie ci chłodno – ostrzegł tropiciel. – Może nałożysz coś cieplejszego?

– Rozgrzeję się, obchodząc obóz dookoła. Co należy do moich obowiązków?

– Dorzucaj chrustu do ognia, żeby nie wygasł, i dobrze nasłuchuj. W pobliżu znajduje się wodopój zwierząt, ale one nie zbliżą się do płonącego ogniska. Gdyby cokolwiek wydało ci się podejrzane, zbudzisz któregoś z nas. Nie będziesz się bał czuwać w pojedynkę?

– Nie, proszę pana. Australijczyk Tony nauczył mnie nie bać się dżungli. Już w Australii odbywałem samotne nocne wędrówki. Bardzo lubiłem tropić na własną rękę koale.

Hunter uważnie spojrzał na Tomka. Ku swemu zdziwieniu nie ujrzał w nim podniecenia ani strachu, co byłoby w jego wieku zrozumiałe. Uśmiechnął się nieznacznie, widząc marsową minę chłopca i powiedział:

– Dobranoc!

– Dobranoc panu! – odparł Tomek, sprawdzając uważnie zamek sztucera.

Hunter znikł w pobliskim namiocie, który dzielił z bosmanem Nowickim.

– Jak się spisuje nasz mikrus? – zapytał marynarz.

– Jak stary wyga – poinformował tropiciel.

– Byczy kumpel, mówię panu, ale chyba będziemy trzymać wachtę razem z nim?

– O tej porze zazwyczaj nic się w sawannie nie dzieje, obiecałem jednak panu Wilmowskiemu, że zaopiekuję się chłopcem. Znajdujemy się w pobliżu terenów zamieszkanych przez Masajów. Lepiej więc wiedzieć, co w trawie piszczy.

– Dobra, czuwajmy więc razem i zerkajmy przez dziurkę na pędraka – zakończył bosman, siadając na składanym krzesełku przy otworze namiotu.

Tymczasem Tomek nie domyślał się nawet podstępu przyjaciół. Spojrzał w ciemną sawannę i odetchnął radośnie pełną piersią. Przez chwilę delektował się zdrowym, orzeźwiającym powietrzem, po czym ostrożnym, powolnym krokiem zaczął spacerować wokół obozu. Pod prawą pachą trzymał gotowy do strzału sztucer. Obok Tomka szedł bezszelestnie Dingo, strzygąc uszami. Wkrótce jednak chłopcu sprzykrzyło się obchodzenie obozu. Sprawdził więc, czy konie dobrze są przywiązane do wbitych w ziemię palików, dorzucił chrustu do ogniska i usiadł przy nim. Dingo położył się obok, opierając łeb na łapach. Mijał kwadrans za kwadransem. Wokół panowała cisza. Nagle Dingo uniósł głowę, zastrzygł uszami i pytająco spojrzał na Tomka. Chłopiec uspokoił go ruchem dłoni. W pobliskich krzewach rozległ się jakby jękliwy śmiech. Tomek poprawił sztucer spoczywający na jego podkurczonych nogach i położył palec na spuście.

„To na pewno hiena[19]” – pomyślał. Zaraz przypomniało mu się polowanie na dzikie psy dingo w Australii. Skowyt ich jednak brzmiał wtedy jak skarga upiora, podczas gdy hiena po prostu śmiała się nieprzyjemnie.

[19] Do hien właściwych (Hyaenidae) należy niewiele gatunków żywiących się prawie wyłącznie padliną. Hiena cętkowana (Crocuta crocuta) zamieszkuje Afrykę (tereny na południe od Sahary). Obok niej występuje w niektórych okolicach hiena pręgowana (Crocuta hyaena). Dawniej żyła w Europie krewniaczka hieny cętkowanej – hiena jaskiniowa (Hyaena spelaea). W Afryce Południowej występuje hiena brunatna (Hyaena brunnea), mniejsza od swoich krewniaczek, która żywi się głównie padliną wyrzuconą z morza. Wszystkie hieny są nocnymi, często stadnie żyjącymi zwierzętami. Występują w Afryce oraz w Azji Południowo-Zachodniej. Głos ich przypomina okropny śmiech, mają nieładny chód i wydzielają nieprzyjemną woń.

Przez chwilę zastanawiał się, czy nie powinien obudzić Huntera, lecz zaraz odrzucił tę myśl. Przecież tchórzliwa hiena nie odważy się zaatakować ludzi w obozie. W ostateczności łatwo będzie ją spłoszyć. Gdyby zaś podeszła zbyt blisko, miałby wspaniałą okazję do strzału. Hieny z natury są bardzo tchórzliwe, lecz głód może je pobudzić do niewiarygodnej zuchwałości.

„Mógłbym ją zachęcić do zbliżenia się do ogniska” – pomyślał Tomek.

Jeszcze raz nakazał psu, aby nie ruszał się z miejsca; sam podniósł się i wyjął ze stojącego opodal kociołka kawał mięsa pozostały z kolacji. Postąpił kilka kroków w kierunku zarośli, skąd uprzednio rozbrzmiewał jękliwy śmiech hieny. Wziąwszy rozmach, rzucił ociekający tłuszczem kąsek. Zadowolony z siebie wytarł ręce w wiecheć trawy, dołożył chrustu do ogniska, po czym najspokojniej w świecie usiadł na ziemi obok psa. Teraz umieścił na kolanach sztucer przygotowany do strzału i czekał…

Śmiech hieny rozbrzmiał po raz drugi już znacznie bliżej. Zaniepokojone konie zaczęły głośno parskać. Tomek był nieco zdziwiony, że żaden z jego towarzyszy nie przebudził się do tej pory. Wygłodzona hiena, czując zapach koni i słysząc ich niepokój, wychyliła z gęstwiny szary łeb. Naraz zwietrzyła w pobliżu kawał mięsa. Błysnęła ślepiami w kierunku jasno płonącego ogniska. Kompletna cisza działała zachęcająco. Powoli coraz bardziej wychylała spomiędzy krzewów swój pochylony do tyłu grzbiet. Jakby kulejącym krokiem zaczęła się skradać do drażniąco pachnącego kąska.

Sierść zjeżyła się na karku Dinga. Drżąc z niecierpliwości, niespokojnie spoglądał na swego pana, to znów na skradające się w milczeniu dzikie zwierzę. Tomek zaś, nie unosząc z kolan broni, wymierzył w zadnie łapy hieny. Spokojnie nacisnął spust. Huknął strzał. Hiena przeraźliwie zaskowyczała. Zaczęła kręcić się wokoło, wlokąc za sobą strzaskaną łapę. Tomek przyklęknął błyskawicznie, uniósł sztucer do ramienia. Mierząc krótko, strzelił po raz drugi. Hiena wyprężyła się i jak rażona piorunem padła na ziemię.

Tomek uspokajał jeżącego sierść Dinga, gdy nagle ujrzał obok siebie bosmana i tropiciela z bronią w ręku.

– Niech cię kule biją, brachu! – zawołał bosman. – Gracko sobie począłeś z tym afrykańskim wyjcem! A co, panie Hunter, nie mówiłem, że nasz mały nie posieje cykorii? – Powinszować, powinszować, naprawdę doskonały strzał, i to nocą – chwalił Hunter, ściskając serdecznie rękę Tomka.

Zaraz też do tych życzeń przyłączyli się Smuga i Wilmowski, a Tomek spoglądał na nich zdumionym wzrokiem. Przecież, według zapewnień tropiciela, wszyscy mieli się udać na spoczynek, gdy obejmował czaty, a tymczasem otaczali go teraz całkowicie ubrani, jakby nie kładli się do snu.

– Coś mi się zaczyna wydawać, że żaden z panów nie spał do tej pory. Czy ma to oznaczać brak zaufania do mnie? – oburzył się Tomek.

– Nie bądź znów taki drobiazgowy, kochany brachu – pojednawczo rzekł bosman. – Zrobiłem zakład z panem Hunterem, że zachowasz się na warcie jak stary wiarus. Wobec tego musieliśmy wyglądać przez otwór w namiocie, aby sprawdzić, który z nas stawia butelkę. Czy nie tak było, panie Hunter?

– Oczywiście, tak – szybko potwierdził tropiciel, z wdzięcznością spoglądając na bosmana za zręczne wybawienie z kłopotliwego położenia.

– No dobrze, ale dlaczego nie spali tatuś i pan Smuga? – indagował Tomek.

Smuga spojrzał chłopcu prosto w oczy i odparł:

– Powiem ci szczerze, Tomku. Po prostu chcieliśmy się przekonać, czy przez roczny pobyt w mieście nie odwykłeś od dżungli. Byłoby to przecież zupełnie zrozumiałe. Teraz mogę z zadowoleniem stwierdzić, że nauka nie poszła w las. Cieszy nas to bardzo, gdyż na tej wyprawie możemy spotkać wiele niebezpiecznych niespodzianek. Dobrze wiedzieć, że można polegać na każdym uczestniku ekspedycji. Od tej pory masz nasze pełne zaufanie. Wierzysz mi, prawda?

– Jak mógłbym panu nie wierzyć! – zawołał Tomek niemal wzruszony i rzucił się Smudze na szyję.

– Coś mi się wydaje, panie Hunter, że mamy dobrą okazję do wysuszenia butelczyny rumu – zauważył bosman Nowicki. – Wybiliśmy się ze snu, więc po łyknięciu specjału prędzej zaśniemy. Tomkowi za to na pewno się przyda kubek gorącej kawy. Co wy na to, panowie?

– Już dawno nie dostałem tak świetnej propozycji – przytaknął Smuga. – A ty, Andrzeju?

– Wypijmy za pomyślność naszej wyprawy – zgodził się ochoczo Wilmowski.


Nocny strzał

Był wczesny ranek, gdy Hunter przywiódł przed werandę pięć osiodłanych wierzchowców i jednego konia do objuczenia bagażem. Era de manhã cedo quando Hunter trouxe cinco montadas seladas e um cavalo para ser carregado com a bagagem em frente à varanda. Razem z bosmanem Nowickim wynieśli przygotowane juki ze sprzętem obozowym oraz z żywnością, by je przytroczyć do uprzęży luzaka. Juntamente com o suboficial Nowicki, transportavam os yuks preparados com equipamento de acampamento e alimentos para serem presos ao arnês do soltador. Wkrótce wyszli z domu pozostali łowcy, uzbrojeni w karabiny i rewolwery. Logo os outros caçadores apareceram, armados com espingardas e revólveres.

– A gdzie jest Tomek? - E onde está o Tom? – zapytał Wilmowski, nie widząc syna, który zazwyczaj pierwszy był gotów do drogi. - perguntou Wilmowski, sem ver o seu filho, que era normalmente o primeiro a estar pronto para partir.

– Gdzieś stale teraz znika jak kamfora – zauważył Smuga, zawieszając karabin na łęku siodła.

– Tomku! Tomku! Pospiesz się! – zawołał Wilmowski.

– Po co to robić gwałt? Przecież szkapy nam nie zwieją, a Tomkowi pewno nie służy kuchnia pana Browna – burknął bosman Nowicki, wzruszając niechętnie ramionami. – Mógłbyś pan, panie Hunter, wyklarować swemu krajanowi, żeby trochę oszczędzał korzeni. Taniej by go to kosztowało i człowiek mógłby spokojnie siadać na szkapę. Dziwić się tu Tomkowi, kiedy ja sam czuję…

– A to co? Cóż to za maskarada? Czyś ty oszalał, chłopcze? – krzyknął Wilmowski, przerywając wywody bosmana na temat sposobu przyrządzania potraw.

Wszyscy spojrzeli w kierunku domu i ujrzeli Tomka ciągnącego na smyczy niezadowolonego Dinga. Mężczyźni jak na komendę wybuchnęli śmiechem. Chłopiec i jego ulubieniec przedstawiali niecodzienny widok. Tomek ubrany był w białą bluzę i długie spodnie wpuszczone w wysokie sztylpy pomalowane grubo białym lakierem. Na głowie miał hełm korkowy z opadającą na kark muślinową osłoną. Z hełmu wokół głowy swobodnie zwisały futrzane ogonki. Spod zawiniętych powyżej łokci rękawów bluzy opadały na gołe ręce długie skrawki futerka. Dingo wyglądał równie dziwacznie. Nałożono mu specjalną uprząż, do której przytwierdzone były futrzane ogonki, powiewające jak chorągiewki. Pies gniewnie spoglądał na nie; wyraźnie niezadowolony, nie chciał iść za chłopcem.

– Co to ma znaczyć, Tomku? – skarcił go ojciec. – Wszyscy czekamy na ciebie, a ty stroisz sobie żarty.

– Ha, więc uważacie, panowie, że płatam głupie figle – odparł Tomek urażony rozbawieniem towarzyszy. – No, no! Niech i tak będzie! Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Nie jestem jednak pewny, czy wkrótce nie zrobicie tego samego co ja!

– Cóż to znowu za pomysł, mój synu? W jakim celu mielibyśmy się przebierać za straszydła? – zapytał Wilmowski.

– Zapomnieliście widocznie, panowie, o tse-tse, której lot jest bezdźwięczny, a ukąszenie zabójcze dla koni, wołów, owiec, psów i nawet dla najsilniejszych ludzi, panie bosmanie – odparł zjadliwie Tomek, specjalnie akcentując wyrazy.

Przerwał na chwilę, aby stwierdzić, jakie wrażenie wywarły jego słowa. Przesądny jak większość marynarzy, bosman przestał się natychmiast śmiać. Hunter również spoważniał. Tomek chrząknął zadowolony i dodał:

– Najlepszą ochroną przed tse-tse jest biały kolor ubrania, ponieważ ostrożna mucha nie lubi jasnego tła, na którym jest zbyt widoczna. Ogonki futrzane natomiast spełniają doskonale funkcję wachlarzy. W tym też celu krajowcy stroją się w nie według zapewnień pana Smugi, który chyba dobrze wie, co mówi.

– Łatwo odgadnąć, że nasłuchałeś się jakichś bzdurnych opowiadań. Oj, Tomku, kiedy ty wreszcie spoważniejesz? – powiedział ojciec.

Smuga, ubawiony wyjaśnieniami chłopca, uśmiechnął się dyskretnie, a bosman rzekł pojednawczo:

– Ostatecznie nie ma znów z czego tak się śmiać. Pamiętam jeszcze ze szkoły, że i z Kopernika wszyscy najpierw szydzili. Może ten chłopak zna się nieźle na rzeczy? Każdy pędrak ma swój rozum…

– Szkoda teraz czasu na sprzeczanie się o głupstwa – zakończył rozmowę Wilmowski. – Spuść, Tomku, psa ze smyczy i siadaj na konia. Dingo na pewno zaraz zapomni o swoim stroju i pobiegnie za nami.

Tomek odpiął obrożę. Nie spiesząc się, wsiadł na wierzchowca. Ruszyli stępa. Dingo wstrząsnął kilka razy grzbietem, lecz nie mogąc się pozbyć niewygodnej uprzęży, szczeknął chrapliwie, po czym pogonił za łowcami.

Wkrótce podróżnicy zostawili daleko za sobą plantacje kawy oraz łany porosłe kukurydzą i bananowcami. Po dwóch godzinach wjechali na sawannę. W południe, to jest w czasie najintensywniejszego działania słońca, zatrzymali się na dłuższy postój. Sawanna nie dawała możliwości schronienia przed upałem, rozbito więc namioty.

Po krótkim wypoczynku łowcy znów dosiedli koni. Okolica z wolna zmieniała wygląd. Teren stawał się pagórkowaty, później górzysto-skalny. Niebawem konie wkroczyły na wąską, pnącą się w górę ścieżkę, która biegła grzbietem przełęczy. U jej stóp rozciągała się równina, otoczona ze wszystkich stron skalistymi wzgórzami. Wokół przeważała płowa barwa sawanny, miejscami tylko zieleniły się krzewy lub ciemniały gęste zarośla. Pasma wysokich drzew, jakby zielone wstęgi, znaczyły łożyska rzeczułek. Jak się później okazało, niektóre z nich były zupełnie wyschłe, podczas gdy w innych jeszcze dość głęboka woda płynęła wartkim strumieniem.

Łowcy pognali konie. Zjechali po stoku, wypatrując z daleka miejsca na nocleg. Zatrzymali się na brzegu rzeczki. Tomek z ochotą pomagał przy rozbijaniu obozu i zbieraniu chrustu na ognisko. Nie brakowało tutaj opału; brzegi porastała gęstwina drzew akacjowych.

Nadszedł gwiaździsty, chłodny wieczór, toteż łowcy wydobyli z juków grube wełniane koce. Na protesty Tomka, że śmiesznie byłoby przykrywać się nimi w Afryce Równikowej, ojciec wyjaśnił mu krótko:

– Chociaż, jak słusznie twierdzisz, jesteśmy niemal na równiku, znajdujemy się jednocześnie na wysokości dwóch tysięcy metrów nad poziomem morza. Z tego względu noce tu są dość chłodne, o czym wkrótce się przekonasz.

Postanowiono czuwać w nocy na zmianę. Ponieważ Tomek stanowczo nie zgodził się na wyłączenie go z czatów, wyznaczono mu najwcześniejszy dyżur. Zaraz po kolacji udał się do namiotu na krótki wypoczynek. Zdawało mu się, że zaledwie zdążył przymknąć powieki, gdy poczuł pociągnięcie za ramię. Przebudził się natychmiast i zapytał:

– Czy mam już wstać na czaty?

– Czas stanąć na posterunku – przytaknął Hunter, który podczas wyprawy pełnił jednocześnie funkcję przewodnika i oboźnego. – Wszyscy położyli się już spać. Masz zegarek? To dobrze, teraz dochodzi dziesiąta. O dwunastej zbudzisz pana Smugę. Chodź!

Tomek wygrzebał się spod moskitiery; za nim wyskoczył Dingo. Chłopiec przypasał rewolwer i wziął do rąk sztucer.

– Już jestem gotów – oznajmił, wychodząc z namiotu.

– Będzie ci chłodno – ostrzegł tropiciel. – Może nałożysz coś cieplejszego?

– Rozgrzeję się, obchodząc obóz dookoła. Co należy do moich obowiązków?

– Dorzucaj chrustu do ognia, żeby nie wygasł, i dobrze nasłuchuj. W pobliżu znajduje się wodopój zwierząt, ale one nie zbliżą się do płonącego ogniska. Gdyby cokolwiek wydało ci się podejrzane, zbudzisz któregoś z nas. Nie będziesz się bał czuwać w pojedynkę?

– Nie, proszę pana. Australijczyk Tony nauczył mnie nie bać się dżungli. Już w Australii odbywałem samotne nocne wędrówki. Bardzo lubiłem tropić na własną rękę koale.

Hunter uważnie spojrzał na Tomka. Ku swemu zdziwieniu nie ujrzał w nim podniecenia ani strachu, co byłoby w jego wieku zrozumiałe. Uśmiechnął się nieznacznie, widząc marsową minę chłopca i powiedział:

– Dobranoc!

– Dobranoc panu! – odparł Tomek, sprawdzając uważnie zamek sztucera.

Hunter znikł w pobliskim namiocie, który dzielił z bosmanem Nowickim.

– Jak się spisuje nasz mikrus? – zapytał marynarz.

– Jak stary wyga – poinformował tropiciel.

– Byczy kumpel, mówię panu, ale chyba będziemy trzymać wachtę razem z nim?

– O tej porze zazwyczaj nic się w sawannie nie dzieje, obiecałem jednak panu Wilmowskiemu, że zaopiekuję się chłopcem. Znajdujemy się w pobliżu terenów zamieszkanych przez Masajów. Lepiej więc wiedzieć, co w trawie piszczy.

– Dobra, czuwajmy więc razem i zerkajmy przez dziurkę na pędraka – zakończył bosman, siadając na składanym krzesełku przy otworze namiotu.

Tymczasem Tomek nie domyślał się nawet podstępu przyjaciół. Spojrzał w ciemną sawannę i odetchnął radośnie pełną piersią. Przez chwilę delektował się zdrowym, orzeźwiającym powietrzem, po czym ostrożnym, powolnym krokiem zaczął spacerować wokół obozu. Pod prawą pachą trzymał gotowy do strzału sztucer. Obok Tomka szedł bezszelestnie Dingo, strzygąc uszami. Wkrótce jednak chłopcu sprzykrzyło się obchodzenie obozu. Sprawdził więc, czy konie dobrze są przywiązane do wbitych w ziemię palików, dorzucił chrustu do ogniska i usiadł przy nim. Dingo położył się obok, opierając łeb na łapach. Mijał kwadrans za kwadransem. Wokół panowała cisza. Nagle Dingo uniósł głowę, zastrzygł uszami i pytająco spojrzał na Tomka. Chłopiec uspokoił go ruchem dłoni. W pobliskich krzewach rozległ się jakby jękliwy śmiech. Tomek poprawił sztucer spoczywający na jego podkurczonych nogach i położył palec na spuście.

„To na pewno hiena[19]” – pomyślał. Zaraz przypomniało mu się polowanie na dzikie psy dingo w Australii. Skowyt ich jednak brzmiał wtedy jak skarga upiora, podczas gdy hiena po prostu śmiała się nieprzyjemnie.

[19] Do hien właściwych (Hyaenidae) należy niewiele gatunków żywiących się prawie wyłącznie padliną. Hiena cętkowana (Crocuta crocuta) zamieszkuje Afrykę (tereny na południe od Sahary). Obok niej występuje w niektórych okolicach hiena pręgowana (Crocuta hyaena). Dawniej żyła w Europie krewniaczka hieny cętkowanej – hiena jaskiniowa (Hyaena spelaea). W Afryce Południowej występuje hiena brunatna (Hyaena brunnea), mniejsza od swoich krewniaczek, która żywi się głównie padliną wyrzuconą z morza. Wszystkie hieny są nocnymi, często stadnie żyjącymi zwierzętami. Występują w Afryce oraz w Azji Południowo-Zachodniej. Głos ich przypomina okropny śmiech, mają nieładny chód i wydzielają nieprzyjemną woń.

Przez chwilę zastanawiał się, czy nie powinien obudzić Huntera, lecz zaraz odrzucił tę myśl. Przecież tchórzliwa hiena nie odważy się zaatakować ludzi w obozie. W ostateczności łatwo będzie ją spłoszyć. Gdyby zaś podeszła zbyt blisko, miałby wspaniałą okazję do strzału. Hieny z natury są bardzo tchórzliwe, lecz głód może je pobudzić do niewiarygodnej zuchwałości.

„Mógłbym ją zachęcić do zbliżenia się do ogniska” – pomyślał Tomek.

Jeszcze raz nakazał psu, aby nie ruszał się z miejsca; sam podniósł się i wyjął ze stojącego opodal kociołka kawał mięsa pozostały z kolacji. Postąpił kilka kroków w kierunku zarośli, skąd uprzednio rozbrzmiewał jękliwy śmiech hieny. Wziąwszy rozmach, rzucił ociekający tłuszczem kąsek. Zadowolony z siebie wytarł ręce w wiecheć trawy, dołożył chrustu do ogniska, po czym najspokojniej w świecie usiadł na ziemi obok psa. Teraz umieścił na kolanach sztucer przygotowany do strzału i czekał…

Śmiech hieny rozbrzmiał po raz drugi już znacznie bliżej. Zaniepokojone konie zaczęły głośno parskać. Tomek był nieco zdziwiony, że żaden z jego towarzyszy nie przebudził się do tej pory. Wygłodzona hiena, czując zapach koni i słysząc ich niepokój, wychyliła z gęstwiny szary łeb. Naraz zwietrzyła w pobliżu kawał mięsa. Błysnęła ślepiami w kierunku jasno płonącego ogniska. Kompletna cisza działała zachęcająco. Powoli coraz bardziej wychylała spomiędzy krzewów swój pochylony do tyłu grzbiet. Jakby kulejącym krokiem zaczęła się skradać do drażniąco pachnącego kąska.

Sierść zjeżyła się na karku Dinga. Drżąc z niecierpliwości, niespokojnie spoglądał na swego pana, to znów na skradające się w milczeniu dzikie zwierzę. Tomek zaś, nie unosząc z kolan broni, wymierzył w zadnie łapy hieny. Spokojnie nacisnął spust. Huknął strzał. Hiena przeraźliwie zaskowyczała. Zaczęła kręcić się wokoło, wlokąc za sobą strzaskaną łapę. Tomek przyklęknął błyskawicznie, uniósł sztucer do ramienia. Mierząc krótko, strzelił po raz drugi. Hiena wyprężyła się i jak rażona piorunem padła na ziemię.

Tomek uspokajał jeżącego sierść Dinga, gdy nagle ujrzał obok siebie bosmana i tropiciela z bronią w ręku.

– Niech cię kule biją, brachu! – zawołał bosman. – Gracko sobie począłeś z tym afrykańskim wyjcem! A co, panie Hunter, nie mówiłem, że nasz mały nie posieje cykorii? – Powinszować, powinszować, naprawdę doskonały strzał, i to nocą – chwalił Hunter, ściskając serdecznie rękę Tomka.

Zaraz też do tych życzeń przyłączyli się Smuga i Wilmowski, a Tomek spoglądał na nich zdumionym wzrokiem. Przecież, według zapewnień tropiciela, wszyscy mieli się udać na spoczynek, gdy obejmował czaty, a tymczasem otaczali go teraz całkowicie ubrani, jakby nie kładli się do snu.

– Coś mi się zaczyna wydawać, że żaden z panów nie spał do tej pory. Czy ma to oznaczać brak zaufania do mnie? – oburzył się Tomek.

– Nie bądź znów taki drobiazgowy, kochany brachu – pojednawczo rzekł bosman. – Zrobiłem zakład z panem Hunterem, że zachowasz się na warcie jak stary wiarus. Wobec tego musieliśmy wyglądać przez otwór w namiocie, aby sprawdzić, który z nas stawia butelkę. Czy nie tak było, panie Hunter?

– Oczywiście, tak – szybko potwierdził tropiciel, z wdzięcznością spoglądając na bosmana za zręczne wybawienie z kłopotliwego położenia.

– No dobrze, ale dlaczego nie spali tatuś i pan Smuga? – indagował Tomek.

Smuga spojrzał chłopcu prosto w oczy i odparł:

– Powiem ci szczerze, Tomku. Po prostu chcieliśmy się przekonać, czy przez roczny pobyt w mieście nie odwykłeś od dżungli. Byłoby to przecież zupełnie zrozumiałe. Teraz mogę z zadowoleniem stwierdzić, że nauka nie poszła w las. Cieszy nas to bardzo, gdyż na tej wyprawie możemy spotkać wiele niebezpiecznych niespodzianek. Dobrze wiedzieć, że można polegać na każdym uczestniku ekspedycji. Od tej pory masz nasze pełne zaufanie. Wierzysz mi, prawda?

– Jak mógłbym panu nie wierzyć! – zawołał Tomek niemal wzruszony i rzucił się Smudze na szyję.

– Coś mi się wydaje, panie Hunter, że mamy dobrą okazję do wysuszenia butelczyny rumu – zauważył bosman Nowicki. – Wybiliśmy się ze snu, więc po łyknięciu specjału prędzej zaśniemy. Tomkowi za to na pewno się przyda kubek gorącej kawy. Co wy na to, panowie?

– Już dawno nie dostałem tak świetnej propozycji – przytaknął Smuga. – A ty, Andrzeju?

– Wypijmy za pomyślność naszej wyprawy – zgodził się ochoczo Wilmowski.