×

We use cookies to help make LingQ better. By visiting the site, you agree to our cookie policy.


image

Opowieść o Dwóch Szlakach, 21 września: Cz 5

21 września: Cz 5

Kolejne mile wędrówki mijały jedna po drugiej. Szedłem całkiem szybkim tempem – w każdym razie tak mi się wydawało. Kanadyjczycy mierzą odległości w kilometrach, a nie tak jak Amerykanie, w milach. Jako że kilometr jest krótszy od mili, szybciej mijałem kolejne oznaczniki odległości, za każdym razem czując na plecach dreszcz emocji. Około dziewiątego kilometra wędrówki, usłyszałem nagle hałas przypominający dźwięk silnika łodzi motorowej. Hałas dobiegał od strony morza. Niestety, przez gęstwinę drzew nie byłem w stanie niczego dojrzeć. Łódź motorowa nie jest co prawda niczym niezwykłym na morzu, ale zaintrygował mnie fakt, że nie zmieniała się głośność dźwięku, który dobiegał do moich uszu. Spodziewałem się słyszeć słabnięcie hałasu, jeśli łódź oddalałaby się od brzegu, lub nasilenie intensywności, jeśli by do niego dobijała. Jednak głośność tego, co słyszałem, wcale się nie zmieniała.

Nagły powiew wiatru od strony morza przyniósł niezwykły fetor. Zacząłem się zastanawiać, czy to przypadkiem nie smród zdechłego wieloryba, którego ciało fale morskie wyrzuciły na brzeg. Może łódź motorowa, której jednostajne dźwięki słyszałem, przypłynęła, by zbadać zwłoki morskiego ssaka? To by wyjaśniało i bardzo nieprzyjemny zapach, i nie zmieniające się natężenie odgłosów silnika.

Postanowiłem podejść boczną ścieżką do punktu widokowego na szczycie klifu, który opadał ku morzu. Chciałem znaleźć potwierdzenie swoich przypuszczeń. Przede mną rozpostarł się widok na ocean, aż do wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Fale rozbijały swe spienione grzbiety o brzeg klifu, hipnotyzując rytmem ruchów wody. Nie dostrzegałem żadnych wielorybich zwłok. Zobaczyłem natomiast setki lwów morskich odpoczywających na skałach. Kolejny podmuch wiatru powiał od strony zwierząt, a okropny zapach, który do mnie dotarł o mało nie zwalił mnie z nóg. Wow, nie miałem pojęcia, że lwy morskie mogą tak śmierdzieć. Co do wydawanych przez nie dźwięków, teraz, kiedy już nie tłumiła ich zasłona z drzew, brzmiały raczej jak symfonia uderzających o siebie starych metalowych puszek, niż jak silnik motorówki.

W pięknie roztaczających się z klifu widoków można było się dosłownie zatracić – oczywiście, jeśli nie zwracało się uwagi na powalający fetor niesiony z każdym podmuchem wiatru. Nazwałem to miejsce „Skałą Lwów Morskich”. Na mojej mapie nie widniała żadna inna nazwa, a mnie wydawało się właściwym nadać ją skałom, na których wylegiwały się morskie ssaki. Usiadłem na chwilę przy punkcie widokowym, posilając się ciastkami Pop-Tart i obserwując baraszkujące lwy morskie. Większość z nich przeciągała leniwie swe cielska, trącając zaczepnie nosami swoich pobratymców. Od czasu do czasu udawało mi się dostrzec lwy pływające w wodzie, ale szybko znikały mi z oczu, dając nura w morskie głębiny.

Kiedy tak siedziałem delektując się widokami i ciastkami, nad moją głową przeleciał helikopter. Zmierzał w kierunku południowym. Z jego podwozia zwisał na grubej linie jakiś ogromny ładunek. Helikopter leciał pewnie do latarni morskiej Pachena, odległej o mniej niż kilometr. Tylko dlaczego? Czyżby któryś z piechurów na szlaku potrzebował ratunku?

Zaciekawiony wyruszyłem w dalszą drogę – z powrotem na główny szlak, w stronę latarni morskiej. W ręku nadal trzymałem kilka ciastek. Do szerokiego wachlarza moich niezwykłych talentów zaliczam bowiem wędrowanie i jedzenie w tym samym czasie, a pieszy pościg za helikopterem nie był wystarczającą wymówką, by mi przerwać podjadanie łakoci.

Według mojego przewodnika, latarnia morska Pachena jest jedyną drewnianą konstrukcją tego typu na całym zachodnim wybrzeżu Kanady, co czyni ją wyjątkową. Każda podobna latarnia morska byłaby wyjątkowa, ale strzeliste piękno, które ujrzałem na tle klifów za kolejnym zakrętem, zrobiło na mnie niesamowite wrażenie. Helikopter zdążył odlecieć przed moim przybyciem do latarni. Dookoła biegało kilku pracowników parku narodowego, wykonując prace różnego rodzaju.

Kiedy tak stałem i podziwiałem drewniane piękno zabytkowej latarni, jeden z ludzi podbiegł do mnie i powiedział, że za chwilę nadleci helikopter z ładunkiem zapasów i że powinienem zachować ostrożność.

Świetnie! Czyli wcale nie przegapiłem przylotu helikoptera! Nieprawdopodobnym wydawało mi się, żebym pieszo zdołał prześcignąć helikopter. Podejrzewałem więc, że już dostarczył do latarni pierwszy ładunek zapasów, a teraz wracał z kolejnym.

- Śmigła lądującego helikoptera wytworzą bardzo silne podmuchy powierza - wyjaśniał pracownik parku. - Proszę więc mocno trzymać kapelusz na głowie!

- Tak jest, sir! - odparłem, zacieśniając gumkę od kapelusza pod swoją brodą.

Helikopter nadleciał kilka minut później. Robił dużo hałasu i wiatru. Faktycznie, omal nie zwiało mi kapelusza z głowy. Na szczęście gumka przytrzymywała go mocno na miejscu i tylko brzegi ronda łopotały od mocnych podmuchów. Helikopter zawisł nisko w powietrzu. Ładunek, który przywiózł, zwisał na grubej linie aż do samej ziemi. Pracownicy parku podbiegli do ładunku i odczepili go, po czym helikopter podleciał dalej, do niewielkiej drewnianej szopy, gdzie przymocowano do liny nowy ładunek – worki ze śmieciami. Następnie maszyna wzbiła się wyżej w powietrze i odleciała.

Z jednego z worków ze śmieciami wyfrunęła plastikowa siatka. Teraz unosiła w powietrzu, sto stóp ponad naszymi głowami. Przez chwilę obserwowałem jej taniec na wietrze, niczym akrobatyczny popis delikatnej artystki – piękny i hipnotyzujący, a jednocześnie smutny i samotny. Ta siatka osiągnęła już kres swojego użytkowego życia. Teraz udało jej się uciec po raz ostatni, by wykonać swoisty powietrzny pokaz dla całego świata. Chciałem złapać siatkę i zapobiec temu, żeby zmieniła się w śmieć zanieczyszczający dziewiczą naturę wybrzeża, ale unosiła się zbyt wysoko w powietrzu.

21 września: Cz 5 September 21: Ch 5

Kolejne mile wędrówki mijały jedna po drugiej. Szedłem całkiem szybkim tempem – w każdym razie tak mi się wydawało. Kanadyjczycy mierzą odległości w kilometrach, a nie tak jak Amerykanie, w milach. Jako że kilometr jest krótszy od mili, szybciej mijałem kolejne oznaczniki odległości, za każdym razem czując na plecach dreszcz emocji. Około dziewiątego kilometra wędrówki, usłyszałem nagle hałas przypominający dźwięk silnika łodzi motorowej. Hałas dobiegał od strony morza. Niestety, przez gęstwinę drzew nie byłem w stanie niczego dojrzeć. Łódź motorowa nie jest co prawda niczym niezwykłym na morzu, ale zaintrygował mnie fakt, że nie zmieniała się głośność dźwięku, który dobiegał do moich uszu. Spodziewałem się słyszeć słabnięcie hałasu, jeśli łódź oddalałaby się od brzegu, lub nasilenie intensywności, jeśli by do niego dobijała. Jednak głośność tego, co słyszałem, wcale się nie zmieniała.

Nagły powiew wiatru od strony morza przyniósł niezwykły fetor. Zacząłem się zastanawiać, czy to przypadkiem nie smród zdechłego wieloryba, którego ciało fale morskie wyrzuciły na brzeg. Może łódź motorowa, której jednostajne dźwięki słyszałem, przypłynęła, by zbadać zwłoki morskiego ssaka? To by wyjaśniało i bardzo nieprzyjemny zapach, i nie zmieniające się natężenie odgłosów silnika.

Postanowiłem podejść boczną ścieżką do punktu widokowego na szczycie klifu, który opadał ku morzu. Chciałem znaleźć potwierdzenie swoich przypuszczeń. Przede mną rozpostarł się widok na ocean, aż do wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Fale rozbijały swe spienione grzbiety o brzeg klifu, hipnotyzując rytmem ruchów wody. Nie dostrzegałem żadnych wielorybich zwłok. Zobaczyłem natomiast setki lwów morskich odpoczywających na skałach. Kolejny podmuch wiatru powiał od strony zwierząt, a okropny zapach, który do mnie dotarł o mało nie zwalił mnie z nóg. Wow, nie miałem pojęcia, że lwy morskie mogą tak śmierdzieć. Co do wydawanych przez nie dźwięków, teraz, kiedy już nie tłumiła ich zasłona z drzew, brzmiały raczej jak symfonia uderzających o siebie starych metalowych puszek, niż jak silnik motorówki.

W pięknie roztaczających się z klifu widoków można było się dosłownie zatracić – oczywiście, jeśli nie zwracało się uwagi na powalający fetor niesiony z każdym podmuchem wiatru. Nazwałem to miejsce „Skałą Lwów Morskich”. Na mojej mapie nie widniała żadna inna nazwa, a mnie wydawało się właściwym nadać ją skałom, na których wylegiwały się morskie ssaki. Usiadłem na chwilę przy punkcie widokowym, posilając się ciastkami Pop-Tart i obserwując baraszkujące lwy morskie. Większość z nich przeciągała leniwie swe cielska, trącając zaczepnie nosami swoich pobratymców. Od czasu do czasu udawało mi się dostrzec lwy pływające w wodzie, ale szybko znikały mi z oczu, dając nura w morskie głębiny.

Kiedy tak siedziałem delektując się widokami i ciastkami, nad moją głową przeleciał helikopter. Zmierzał w kierunku południowym. Z jego podwozia zwisał na grubej linie jakiś ogromny ładunek. Helikopter leciał pewnie do latarni morskiej Pachena, odległej o mniej niż kilometr. Tylko dlaczego? Czyżby któryś z piechurów na szlaku potrzebował ratunku?

Zaciekawiony wyruszyłem w dalszą drogę – z powrotem na główny szlak, w stronę latarni morskiej. W ręku nadal trzymałem kilka ciastek. Do szerokiego wachlarza moich niezwykłych talentów zaliczam bowiem wędrowanie i jedzenie w tym samym czasie, a pieszy pościg za helikopterem nie był wystarczającą wymówką, by mi przerwać podjadanie łakoci.

Według mojego przewodnika, latarnia morska Pachena jest jedyną drewnianą konstrukcją tego typu na całym zachodnim wybrzeżu Kanady, co czyni ją wyjątkową. Każda podobna latarnia morska byłaby wyjątkowa, ale strzeliste piękno, które ujrzałem na tle klifów za kolejnym zakrętem, zrobiło na mnie niesamowite wrażenie. Helikopter zdążył odlecieć przed moim przybyciem do latarni. Dookoła biegało kilku pracowników parku narodowego, wykonując prace różnego rodzaju.

Kiedy tak stałem i podziwiałem drewniane piękno zabytkowej latarni, jeden z ludzi podbiegł do mnie i powiedział, że za chwilę nadleci helikopter z ładunkiem zapasów i że powinienem zachować ostrożność.

Świetnie! Czyli wcale nie przegapiłem przylotu helikoptera! Nieprawdopodobnym wydawało mi się, żebym pieszo zdołał prześcignąć helikopter. Podejrzewałem więc, że już dostarczył do latarni pierwszy ładunek zapasów, a teraz wracał z kolejnym.

- Śmigła lądującego helikoptera wytworzą bardzo silne podmuchy powierza - wyjaśniał pracownik parku. - Proszę więc mocno trzymać kapelusz na głowie!

- Tak jest, sir! - odparłem, zacieśniając gumkę od kapelusza pod swoją brodą.

Helikopter nadleciał kilka minut później. Robił dużo hałasu i wiatru. Faktycznie, omal nie zwiało mi kapelusza z głowy. Na szczęście gumka przytrzymywała go mocno na miejscu i tylko brzegi ronda łopotały od mocnych podmuchów. Helikopter zawisł nisko w powietrzu. Ładunek, który przywiózł, zwisał na grubej linie aż do samej ziemi. Pracownicy parku podbiegli do ładunku i odczepili go, po czym helikopter podleciał dalej, do niewielkiej drewnianej szopy, gdzie przymocowano do liny nowy ładunek – worki ze śmieciami. Następnie maszyna wzbiła się wyżej w powietrze i odleciała.

Z jednego z worków ze śmieciami wyfrunęła plastikowa siatka. Teraz unosiła w powietrzu, sto stóp ponad naszymi głowami. Przez chwilę obserwowałem jej taniec na wietrze, niczym akrobatyczny popis delikatnej artystki – piękny i hipnotyzujący, a jednocześnie smutny i samotny. Ta siatka osiągnęła już kres swojego użytkowego życia. Teraz udało jej się uciec po raz ostatni, by wykonać swoisty powietrzny pokaz dla całego świata. Chciałem złapać siatkę i zapobiec temu, żeby zmieniła się w śmieć zanieczyszczający dziewiczą naturę wybrzeża, ale unosiła się zbyt wysoko w powietrzu.