HIPOTEKA (2)
– Z Michałem proszę.
Marianna Biernacka z ulgą podała słuchawkę synowi. Nie musiała nawet mówić „halo”. Od kiedy na skutek wycięcia zaatakowanej nowotworem krtani straciła głos, nie znosiła rozmawiać przez telefon. Metaliczny dźwięk, jaki wydawała z siebie dzięki pomocy laryngofonu, uważała za odrażający. Zresztą… ilekroć na przykład w sklepie musiała odpowiedzieć na pytanie kasjerki inaczej niż ruchem głowy, tylekroć widziała w jej oczach przerażenie. A przecież kasjerka na pewno dostrzegła i dziurkę w szyi, i laryngofon w ręku. Ten, kto rozmawiał z nią przez telefon, tego nie widział. On to dopiero musiał być przerażony.
Ten konkretny rozmówca pozostał jednak nieświadomy tego, jak mówi. Nie pozwolił jej bowiem na „halo”, a zażyczywszy sobie do słuchawki Michała, zdjął obowiązek mówienia czegokolwiek.
– Słucham. – Michał wziął z rąk matki słuchawkę i już miał zamiar wrócić do siebie do pokoju, gdy nagle aż przystanął. – Ale po co? Ale dlaczego pan krzyczy? Spokojnie. Nic nie rozumiem. Ale co ja mam z tym… Proszę nie krzyczeć! No rozumiem, że nie na telefon. Przyjadę. Moment. – Po czym zasłoniwszy dłonią mikrofon w słuchawce, zawołał: – Mamo, czy możemy pojechać do sklepu trochę później? ! Mirosława Biernacka wychyliła głowę ze swojego pokoju, by skinąć nią na znak zgody. – To ja zaraz przyjadę – powiedział, kończąc rozmowę, i rozłączył się. – Ty wiesz, kto dzwonił? – spytał matkę po chwili.
Mirosława Biernacka znów stanęła w progu.
– Pan Ruszczykowski.
Drgnęła na dźwięk tego nazwiska.
– Ale nie wiem po co. Krzyczał, że ma przeze mnie kłopoty z mieszkaniem. Powiedziałem, by nie krzyczał, że przyjadę, to porozmawiamy.
– Jedź – powiedziała bezgłośnie, co Michał wyczytał z ruchu jej warg, i znów zatęsknił za matczynym głosem. Za chwilami, kiedy wołała go na kolację lub bajkę.
Na Lwowską z Saskiej Kępy dojechał w kwadrans. Była przecież sobota. Zaparkował samochód niedaleko domu, w którym dwupokojowe mieszkanie zajmował pseudodziadek.
– Michał Biernacki. Dzień dobry – powiedział do kratki domofonu. Usłyszawszy brzęczyk, wszedł na drugie piętro.
– Właź! – wrzasnął pseudodziadek, otwierając drzwi.
Michał aż cofnął się od progu.
– Właź, do cholery! – powtórzył Ruszczykowski.
Kręcąc głową z dezaprobatą, wszedł do środka. O ile zachowanie pseudodziadka właściwie specjalnie go nie zaskoczyło, o tyle wygląd − bardzo. Staruszek wyglądał teraz zupełnie inaczej niż wtedy, gdy widzieli się ostatni raz w sądzie. Ruszczykowski opierał się na balkoniku na kółkach. Być może wyłącznie dlatego Michał wszedł jednak do środka. Stanął w korytarzu i czekał.
Pseudodziadek, opierając się na balkoniku, zamknął drzwi, ale nie zaprosił na pokoje. Michał szybko się zorientował, że chce swój z nim interes załatwić tutaj. W przedpokoju.
– Przez ciebie nie mam z czego żyć – powiedział Ruszczykowski z wyrzutem.
– Przeze mnie? Jak to przeze mnie?
– Nie mogę sprzedać działki, bo nie jestem jej jedynym właścicielem! Nie mogę odwrócić hipoteki mieszkania, bo nie jestem jego jedynym właścicielem…
– Ale to nie moja wina, że nie jest pan jedynym właścicielem… – zaczął Michał, ale nie zdołał dokończyć, bo Ruszczykowski warknął:
– Dobrze, gnoju, że mówisz do mnie pan, bo już się bałem, smarkaczu, że zechcesz mówić dziadku! Po moim trupie będę twoim dziadkiem, zasrany bękarcie!
– Pan też mógłby mówić do mnie per pan – zauważył rzeczowo Michał, starając się nadać swojemu głosowi spokojny ton.
Nie był jednak spokojny. Udzieliła mu się agresja pseudodziadka. Bał się, że za chwilę i on wybuchnie. Tymczasem pseudodziadek wykrzykiwał słowa, z których wynikało, że dla niego Michał nie jest panem, ale bękartem jednej kurwy, która kiedyś omotała jego syna do tego stopnia, że teraz i on ma zmarnowane życie, bo rentę ma małą, a bank nie chce podpisać z nim umowy, na mocy której, w zamian za przejęcie po jego śmierci mieszkania, będzie mu wypłacać drugą dożywotnią rentę. I właśnie dlatego pseudodziadek teraz żąda. Tak! Michał się nie przesłyszał. Żąda! Dokładnie takiego słowa użył. Pseudodziadek żąda, by Michał albo płacił mu taką rentę, jaką płaciłby bank, gdyby pseudodziadek zrobił hipotekę odwróconą, albo oddał mu swoją część tego mieszkania lub swoją część działki. Bo gdyby pseudodziadek miał prawo do całej działki, toby ją sprzedał i żył z tego, co by dostał z tytułu sprzedaży.
Michał miał ochotę przypomnieć, że w spadku po pseudobabci było jeszcze konto „biednej starowinki” z czterdziestoma tysiącami, z których połowa przypadła pseudodziadkowi, ale staruch tak się darł, że Michał zrezygnował z przypominania czegokolwiek. Zastanawiał się, czemu właściwie słucha tych wrzasków, czemu tu przyjechał, skoro stoją w przedpokoju i nawet chyba chciał zadać to pytanie, kiedy z wnętrza mieszkania wyszedł drugi staruszek. Ten nie był już agresywny. Zupełnie spokojnym tonem powiedział:
– Józefie, miałeś rozmawiać merytorycznie z… – i nagle urwał, spoglądając na Michała. – Matko Boska! Michał!
– Michał – odpowiedział Michał i wzruszył ramionami.
– Chodzi mi o to, że jest pan podobny do Michała jak…
– Chuja podobny! – wydarł się pseudodziadek i prawdopodobnie chciał jeszcze coś krzyknąć, ale drugi staruszek mu przerwał.
– Józefie!
– W jego głosie była taka rozpacz i nagana, że Józef Ruszczykowski zamilkł.
Michał wciśnięty pod wieszak na ubrania nie wiedział, co ze sobą zrobić. Patrzył na drugiego staruszka, który tak nagle pojawił się w przedpokoju i teraz starał się zapanować nad wściekłym pseudodziadkiem. Staruszkowie byli zupełnie inni. Wyraźnie znali się wiele lat, ale co ich łączyło poza stażem znajomości? Ruszczykowski był furiatem. Ten drugi jego zupełnym przeciwieństwem. Spokojny jak… woda w wannie. Poza tym Ruszczykowski był postawnym mężczyzną, a ten drugi drobnym i chudziutkim. Michał porównywał ich przez chwilę i rozmyślał nad odmiennością typów, aż z rozmyślania wyrwał go głos tego drugiego:
– Pan wejdzie do pokoju. Ja się nazywam Stodulski i jestem przyjacielem pańskiego dziadka. Jest pewien problem…
Stodulski nie dokończył, bo jego słowa wywołały kolejny atak furii u Ruszczykowskiego, który miotając przekleństwa, podniesionym głosem oznajmiał, że nie jest dziadkiem tego bękarta, czyli Michała, i po cholerę Stodulski mówi do bękarta per pan i zaprasza go do pokoju.
– Józefie!
Uspokój się! Kultury! Zupełnie cię nie poznaję! Co się z tobą dzieje?! Masz ważne sprawy do omówienia i nie można tego robić w przedpokoju.
Znów minęło kilka minut, podczas których Ruszczykowski wrzeszczał wściekły, że Michał jest bękartem, a jego matka kurwą i oboje doprowadzili porządną i szlachecką rodzinę Ruszczykowskich do ruiny, a Stodulski wtrąca się w nie swoje sprawy, choć miał tylko pilnować, by to bydlę, czyli Michał, nie walnęło go w łeb i nie utłukło, bo ze względu na swój stan zdrowia nie mógł się z nim umówić na mieście.
Wreszcie panu Stodulskiemu jakoś w końcu udało się Ruszczykowskiego spacyfikować. Michał wszedł więc do pokoju. Siadł przy okrągłym stoliku, na krześle wskazanym przez spokojniejszego ze staruszków. Józef Ruszczykowski poczłapał w głąb pokoju i trzymając się balkonika, opadł na kanapę. Stodulski spokojnie zaczął tłumaczyć to, co wcześniej wywrzaskiwał pseudodziadek. Czarny Michał słuchał. Odezwał się dopiero na końcu, kiedy Stodulski wyjaśnił, że Józef Ruszczykowski jest ciężko chory i nie daje sobie rady, a emerytura mu nie starcza.
– Czy teraz ja mogę coś powiedzieć?
– Tak, młody człowieku – odparł pan Stodulski i po raz kolejny zgromił pseudodziadka, który otwierał usta, by się odezwać. – Józefie!
Nic nie mów!
– Gdyby to ode mnie zależało, tobym się zrzekł i tego spadku, i tego wszystkiego…
– Mówiłem ci, że to ta kurwa…
– Józefie!
Na litość boską! Józefie!
– Stodulski wyraźnie zniecierpliwiony podniósł głos. – Niech pan mówi – zwrócił się ponownie do Michała. – Proszę powiedzieć swoje, bo ja znam sprawę tylko z jednej strony.
– Moja mama miała raka krtani. Teraz nie mówi. To znaczy… – Michał zawahał się, bo nie wiedział, czy dobrze to wszystko wytłumaczy. – To znaczy mama mówi, ale bez głosu. Musiała gwałtownie zmienić swoje życie zawodowe. Odeszła z pracy w radiu. Teraz tłumaczy książki. Ma malutką rentę. Gdyby nie tłumaczyła, nie bardzo byśmy mieli z czego żyć, bo renta jest tak mała, że chyba starczyłaby tylko na czynsz. Mama całe życie wychowywała mnie sama. Nie dostawała na mnie alimentów. Nie nosiłem nawet nazwiska swojego ojca… – Michał mówił coraz szybciej. Jakby chciał wykorzystać moment, kiedy pseudodziadek wreszcie milczy.
Opowiedział o tym, jak się z niego śmiali, że sam jest swoim ojcem i że matka jest jego żoną, bo w dokumentach ma, że imię ojca to Michał. Opowiedział też o tym, jak matka zachorowała, a on bał się, że nie będą mieli co jeść. Wspomniał, jak wpadł na pomysł, by odnaleźć ojca. Kiedyś mama mu go pokazała, bo był ciekaw, jak wygląda, więc wiedział, kogo szukać. Opowiedział o spotkaniu w bufecie i rozmowie pod gmachem radia. O słowach wypowiedzianych przez niego o matce: „Mogła ze mną. Mogła z każdym”. Wreszcie o telefonie z hospicjum.
– Nie chciałem do niego jechać. W ogóle nie chciałem z nim mieć kontaktu. Ale potem, jak zmarł, to matka błagała, bym nie odrzucał spadku. Powiedziała, że będzie to rekompensata za całe dzieciństwo i szansa na kształcenie się.
– A po śmierci babci? – spytał pan Stodulski, obracając się w kierunku pseudodziadka, jakby chciał powstrzymać Ruszczykowskiego przed przerwaniem tej rozmowy.
– Babci? Moja babcia żyje… – odparł Michał zaskoczony, ale po chwili zorientował się, że pan Stodulski pyta o pseudobabcię, więc urwał. Nie wiedział, jakich słów użyć, by wytłumaczyć, dlaczego nie zrzekł się tego, co mu się prawnie należało. Wreszcie powiedział cicho: – Wtedy po śmierci tego… tego…
Michałowi brakowało słowa. Nie umiał mówić o tym człowieku „ojciec” i bardzo, ale to bardzo chciał, by Stodulski teraz go w tym wyręczył. Ale Stodulski tego nie zrobił. To, co miała do powiedzenia „druga strona”, było dla niego sporym zaskoczeniem.
– Ponieważ u notariusza państwo Ruszczykowscy zachowali się w stosunku do mojej mamy okropnie, więc… gdy mama powiedziała, bym się niczego nie zrzekał, zrobiłem tak, jak prosiła.
– Okropnie? – spytał Stodulski dziwnym głosem.
– Być może jest to norma u tych państwa. Sam pan słyszał, co pan Ruszczykowski tu wykrzykiwał… Podobne rzeczy wykrzykiwali oboje u notariusza. Wtedy jednak to pani Ruszczykowska była bardziej agresywna.
Stodulski siedział jak ogłuszony. Dopiero po chwili wydusił z siebie:
– Józefie!
W tym słowie brzmiało wszystko. I rozpacz, i żal, i rozczarowanie. Rozczarowanie, którego rozmiarów nieświadom był tylko Michał. Ale skąd mógł wiedzieć, że koszmarne zachowanie pseudodziadka, którego on tyle razy doświadczył, Stodulski widział dziś pierwszy raz w życiu?
– Wie pan – mówił dalej Michał. – Gdy teraz obaj panowie mówią mi o tej hipotece, sprzedaży działki i tak dalej, to moja odpowiedź nadal brzmi: nie. Nie oddam panu Ruszczykowskiemu swojej części mieszkania, tak jak nie zgodzę się na sprzedaż działki. Mama jeszcze wtedy wiosną prosiła, bym tego pod żadnym pozorem nie robił. A to mama jest dla mnie najważniejsza. Pan Ruszczykowski miał szansę być moim dziadkiem, ale nie chciał. Jest dla mnie obcym człowiekiem i dziś po raz kolejny zrobił wszystko, by takim pozostać.
– Przeklinam cię! Przeklinam! Będziesz nikim! – wrzasnął pseudodziadek.
Ale teraz Stodulski nie zaprotestował. Siedział przy stoliku ze spuszczoną głową, jakby ogłuszony, kiedy Michał, przez nikogo niezatrzymywany, a ścigany tylko słowami klątwy Józefa Ruszczykowskiego, wychodził z mieszkania przy Lwowskiej. Śmiać mu się chciało z histerii pseudodziadka i tylko ten portret młodego człowieka tak podobnego do niego samego budził silny niepokój.
* * *
– Stodulski to ojciec chrzestny Michała i przyjaciel jego ojca – powiedział adwokat, kiwając smętnie głową, kiedy wysłuchał relacji z wizyty przy Lwowskiej.
– Michała?
– Pańskiego ojca.
– A skąd pan to wie? – Czarny Michał był wyraźnie zaskoczony, choć pewne podejrzenie zaczynało coraz silniej kiełkować w jego głowie.
– Znałem się z pańskim ojcem jeszcze z liceum. – Mecenas Womaczka pokiwał głową. – Jego rodzice zawsze byli specyficzni. Nigdy nie mogłem go odwiedzić, gdy chodziliśmy do szkoły. Podobno matce nie spodobało się moje pochodzenie. Oni zawsze pytali Michała o rodziców jego kolegów. Kim jest mamusia? Kim tatuś? Moja mama była pielęgniarką. Ojciec uciekł do Londynu, gdy miałem dwa lata. Rodzice Michała uznali, że z takim pochodzeniem nie jestem godny przyjaźnić się z ich synem. Michał zresztą ciągle żalił się, że od małego kontrolowali jego znajomości. Kiedyś panu opowiem. To nie taki drań, jak pan myśli.
– To dlatego pan zawiadomił mnie, gdy zmarła ta…
– Tak. – Mecenas Womaczka wstał z fotela i podszedł do okna. Przez chwilę patrzył na tłumek spieszący gdzieś Nowym Światem w poniedziałkowe jesienne popołudnie. – Wykorzystałem fakt, że nigdy nie chcieli mnie poznać i raczej nie zapamiętali nawet mojego nazwiska. A Michał prosił mnie o to, bym się panem zaopiekował. Pan nawet nie wie, jak bardzo jest do niego podobny. Teraz jeszcze bardziej niż wtedy, gdy zobaczyłem pana pierwszy raz.
– Chyba wiem – szepnął Czarny Michał, a przed oczami stanął mu obraz, który widział na ścianie w mieszkaniu pseudodziadka.
– Jako adwokat powiem panu, żeby nie robił pan nic, że i tak po jego śmierci wszystko będzie pana, chyba że komuś zapisze to w spadku, ale nie każdy chce dziedziczyć coś, czego jest ułamek. Poza tym nie bardzo wiem, komu mógłby cokolwiek zapisać w testamencie. Niech pan pamięta, że to stary Ruszczykowski ma kłopot. I to już teraz ma kłopot, skoro jak pan powiedział, zachorował i brakuje mu pieniędzy na życie. To byli zawsze bardzo majętni ludzie. Ale z ludzkiego punktu widzenia… Pan przemyśli sprawę. To jest jakaś szansa, by mieć dziadka…
– Jakiego dziadka! – żachnął się Michał. – Pan nawet sobie nie wyobraża, co on wykrzykiwał.
Ale to akurat mecenas Womaczka świetnie sobie wyobrażał.
– Pan pogada jeszcze raz z tym Stodulskim. Michał darzył go i zaufaniem, i szacunkiem. Twierdził, że to jedyna osoba, która potrafi jego ojcu przemówić do rozsądku. Znajdzie go pan w Związku Powstańców Warszawskich.
Kiedy Michał wychodził z kancelarii na Nowym Świecie, ciągle jeszcze myślał o pseudodziadku wrzeszczącym przekleństwa. I nagle… przypomniał mu się on sam przeklinający TEGO CZŁOWIEKA wtedy przed budynkiem Polskiego Radia. Kiedy wykrzykiwał: „Obyś nigdy nie był szczęśliwy!”. Słowa przekleństwa mają wielką moc. TEN CZŁOWIEK zmarł nieszczęśliwy. A on jest krwią z jego krwi. A więc i krew z krwi pseudodziadka. A jeśli klątwa Józefa Ruszczykowskiego też będzie miała moc? Michał nie chce być nikim. Chce być kimś. Chce w życiu coś znaczyć. Nie tylko dla mamy, Kingi, ale także dla TEGO CZŁOWIEKA, który, jeśli istnieje gdzieś lepszy świat, to spogląda z niego teraz na Michała. On to czuje. Tak jak czuje jego prośbę o wybaczenie. Codziennie coraz mocniej to czuje. Sprawa hipoteki jest więc do przemyślenia.