×

We use cookies to help make LingQ better. By visiting the site, you agree to our cookie policy.


image

Tomek w krainie kangurów - Alfred Szklarski, Part 14

Part 14

- Kiszki marsza grają z głodu, to i sił nie ma - odparł bosman - Poza tym kochane słoneczko znów bawi się w parówkę.

- Czy daleko jeszcze musimy wędrować?

- Według mojej kalkulacji, około półtora dnia marszu dzieli nas obecnie od obozu. Na głodnego jednak nie dojdziemy tak szybko.

- Gdzie też mogą znajdować się nasze konie?

- Kto je tam wie! Ulewa zmyła wszelkie ślady. Cóż nam pomoże biadolenie? Odpoczniemy do zachodu słońca, a na noc ruszymy w dalszą drogę. Krzyż Południa będzie naszym drogowskazem.

- Jak to dobrze, że pan zna astronomię - pocieszył się Tomek. - Przynajmniej nie grozi nam zabłąkanie. Sam nie mógłbym odnaleźć drogi do obozu.

Bosman zaczął wyjaśniać mu zasady ustalania w nocy kierunku na podstawie obserwacji gwiazd oraz słońca w czasie dnia. Dopiero przed zmrokiem wyruszyli w drogę. Poczciwy bosman z ciężkim westchnieniem zarzucił siodła na plecy. Z niepokojeni obserwował zmęczenie malujące się na twarzy chłopca. Wiele kilometrów dzieliło ich jeszcze od obozu. Czy zdołają przebyć tę drogę, zanim Tomek zupełnie opadnie z sił? Znów szli na południe wzdłuż skalistego pasma wzgórz. Od czasu do czasu bosman wspinał się na wyższe wzniesienia w nadziei, że ujrzy blask ognia płonącego w jakimś obozowisku krajowców. Były to wszakże próżne wysiłki. Ciemność nocy rozjaśniały jedynie gwiazdy błyszczące na niebie. Dwukrotnie rozlegały się w pobliżu wycia dingo, lecz teraz bosman i Tomek witali je z uczuciem ulgi. Świadomość, że na tym pustkowiu znajdują się jakieś żywe istoty dodawała im odwagi.

- Jeśli dingo nie zdychają tu z głodu, to i my na pewno znajdziemy coś do jedzenia - mówił bosman. - Trzeba tylko będzie za dnia wspiąć się na jakiś wyższy pagórek i rozejrzeć po tych wertepach. Może uda się nam upolować kangura? Nawet łykowata, jak postronek, pieczeń jest lepsza niż nic.

- Taka pieczeń jest bardzo dobra, gdyż... nie można jej zjeść od razu - dodał Tomek. Tocząc podobne rozmowy, wędrowali przez całą noc. Rankiem bosman stwierdził, że Tomek jest już u kresu sił. Był najwyższy czas, aby zdobyć pożywienie. Zaraz też zaczął rozglądać się w poszukiwaniu najdogodniejszego punktu obserwacyjnego. Wkrótce spostrzegł dość wysoki pagórek. Natychmiast ruszyli ku niemu. Zaledwie znaleźli się na szczycie, Tomek wydał okrzyk radości.

- Jesteśmy uratowani! Oto wioska krajowców! - zawołał.

- Ano, dobiliśmy jakoś do portu - ucieszył się bosman. - Na pewno najemy się tu i wypoczniemy. Rozwińmy teraz żagle na całego. Nadzieja na szybkie zaspokojenie głodu dodawała im sił. Raźnym krokiem schodzili z pagórka do małej kotlinki, w której znajdowało się kilkanaście szałasów. Wewnątrz koliska utworzonego przez nie tliło się ognisko. Byli już w pobliżu obozowiska, gdy naraz Tomek zatrzymał się mówiąc:

- Omal nie zrobiliśmy głupstwa!

- A to niby dlaczego? - zdziwił się bosman.

- Zaraz panu wszystko wyjaśnię. Nie wolno nam wejść bezpośrednio do obozu Australijczyków, jeżeli nie chcemy ich obrazić.

- Więc co mamy zrobić? - zapytał bosman, spoglądając na Tomka.

- Wiedziałby pan, gdyby pan był z nami z wizytą u plemienia „człowieka-kangura".

Pan Bentley wyjaśniał wtedy zwyczaje tubylców. Otóż należy zatrzymać się przed obozem i oczekiwać zaproszenia.

- Słuchaj brachu, czy jesteś tego pewny?

- Tak, tak! Pamiętam wszystko dokładnie.

- Czy Bentley robił to samo? - upewniał się bosman, znając bowiem wesołe usposobienie Tomka, podejrzewał, że nawet teraz chce mu spłatać figla.

- Oczywiście! Powiedział wówczas, że nie wolno łamać zwyczajów krajowców, jeśli chce się zyskać ich przyjaźń.

To ostatecznie przekonało bosmana. Przypomniał sobie, że to Tomek przecież przełamał nieufność krajowców, którzy z początku odmówili swego udziału w polowaniu na kangury. Ponieważ sam nie miał zdolności dyplomatycznych, postanowił powierzyć Tomkowi załatwienie formalności.

- Gadaj z nimi, brachu, a ja będę miał na nich. oko, żeby nam jakiego kawału nie urządzili - zadecydował.

- Dobrze, ale co mam im powiedzieć?

- Mów, że konie nam uciekły. Poproś o jedzenie i powiedz, że chcemy odpocząć w obozie.

- Tutaj usiądziemy i zaczekamy, aż ktoś do nas wyjdzie - zaproponował Tomek, siadając na ziemi w nieznacznej odległości od obozu.

Upłynęło kilka minut. Bosman Nowicki położył niedbale karabin na kolanach. Z ukosa spojrzał w kierunku szałasów. Przekonał się zaraz, że wiele par oczu uporczywie wpatruje się w nich. Wkrótce z obozu wyszła kobieta niosąca płonącą gałąź. Rzuciła ją w pobliżu łowców i powróciła do swoich.

- Co to ma znaczyć, brachu? - zapytał bosman.

- Nie wiem, pan Bentley nic nie mówił o płonących gałęziach.

- Hm! Może to znak, żebyśmy rozpalili ogień? - zastanowił się marynarz. - Spróbujmy! Weź tę australijską zapałkę, a ja zbiorę trochę chrustu. Nie wypuszczając z rąk karabinu ułamał parę gałęzi. Po chwili siedzieli przy płonącym ognisku. Teraz kobieta ofiarowała im blaszaną bańkę z wodą, którą postawiła w połowie drogi między obozowiskiem a łowcami. Tomek przyniósł ją natychmiast. Bosman ulokował bańkę przed sobą mówiąc:

- Ha, ogień i wodę już mamy. Ciekaw jestem, czym oni nas poczęstują? Kobieta ponownie wyszła z kręgu szałasów. Tym razem dała podróżnikom na dużym liściu dwa okrągłe przedmioty. Były to wielkie jaja, na obu końcach prawie jednakowo zaokrąglone, o szorstkiej, ziarnistej, białawożółtej skorupie.

- Mógłbym założyć się o butelkę rumu, że są to jaja strusia emu - domyślił się bosman. - Bentley mówił, że nadają się do jedzenia. Chyba ugotujemy je na twardo?

- Tak, możemy ugotować je w bańce - przytaknął Tomek.

Bosman odlał część wody do manierek. Potem włożył jaja do bańki i umieścił ją na kamieniu położonym w ognisku. Tymczasem kobieta znów przyniosła dwa liście, a na nich, jak na talerzach, leżały paski suszonego kangurzego mięsa oraz jadalne korzenie roślin.

Obydwaj przyjaciele podzielili się jednym jajem emu, zjedli trochę suszonego, twardego mięsa, na deser zaś zabrali się do żucia korzonków. Kiedy zaspokoili głód, zbliżył się do nich stary Australijczyk. Tomek rozpoczął rozmowę, lecz porozumieć się z krajowcem było nadzwyczaj trudno. Znał on bardzo mało słów angielskich, z tego powodu rozmowa, uzupełniana gestami trwała długo, zanim błysk zrozumienia pojawił się w jego oczach. Z zaciekawieniem obejrzał zdjęcie zabitego tygrysa i Tomka na słoniu, z uwagą przysłuchiwał się opowiadaniu o ucieczce koni w czasie burzy. Na zakończenie rozmowy Tomek poprosił o zapas żywności oraz o pozwolenie na odpoczynek w obozie.

Krajowiec odszedł do grupki mężczyzn uzbrojonych w dzidy, bumerangi oraz grube maczugi. Wrzaskliwym głosem powtórzył im słowa Tomka, po czym zapanowała głęboka cisza. Po dłuższej chwili starzec powrócił do łowców. Zatrzymał się przed nimi i rzekł:

- Biali są źli ludzie. Nawet konie wolały iść z dingo niż z wami i uciekły. My również nie chcemy was tutaj widzieć. Idźcie stąd precz, natychmiast! To powiedziawszy wycofał się zaraz do obozu.

- I co teraz zrobimy? - zafrasował się Tomek. - On na pewno mnie nie zrozumiał.

- Zrozumiał, czy nie zrozumiał, to jedno licho - odparł bosman. - Nie spodobaliśmy się im, więc nie chcą się z nami zadawać.

- Zupełnie niepotrzebnie wygadałem się o ucieczce naszych koni - powiedział Tomek rozżalonym głosem. - Przecież gdyby nie napad dingo, konie nie uciekłyby od nas. Widocznie źle poprowadziłem rozmowę.

- Nie przejmuj się, brachu! I tak nic na to nie poradzisz. Oni po prostu nie lubią białych, ludzi.

- Co teraz zrobimy?

Bosman nieznacznie spojrzał w kierunku obozowiska krajowców. Kilkunastu krajowców z bronią w rękach przyglądało się im wyczekująco. Złowróżbne milczenie było bardzo wymowne.

- Co zrobimy? - powtórzył bosman. - Zwijamy manatki i ruszamy w dalszą drogę. „Gdzie cię nie proszą, tam kijem wynoszą". Zerknij tylko, jak oni nam się przyglądają. Ale to nie są źli ludzie. Nakarmili nas, a dopiero potem kazali odejść. Pakuj resztkę śniadania do torby, ja natomiast wygaszę ogień. Im szybciej wyniesiemy się stąd, tym lepiej! Bosman, nie odkładając karabinu, starannie zadeptał ognisko, po czym zaczął przeszukiwać swe kieszenie. W końcu wydobył składany scyzoryk. Trzymając go przed sobą kilkakrotnie otwierał i zamykał ostrza. Ruchy jego były powolne i wykonywane w ten sposób, aby widziano je dokładnie w obozie.

- Co pan wyrabia? - zapytał Tomek zdziwiony jego zachowaniem.

- Trzeba im zostawić coś na pamiątkę - wyjaśnił bosman, - Niech przynajmniej wiedzą, jak się z tym obchodzić.

Bosman owinął scyzoryk w liść i włożył go do stojącego na ziemi blaszanego kociołka. Bez dalszej zwłoki zarzucił na plecy siodła i wraz z Tomkiem oddalił się od obozu. Wkrótce znaleźli się na stepie.

Po zaspokojeniu głodu wędrówka stała się trochę mniej uciążliwa. Na skutek nocnej ulewy ziemia rozmiękła, spalona przez słońce trawa niemal w oczach nabierała żywej, zielonej barwy. Bosman Nowicki zatrzymywał się co pewien czas. Uważnym wzrokiem spoglądał na przebytą już drogę. Wydawało mu się, że w pewnej odległości dostrzega kilka czarnych postaci postępujących za nimi. Przyśpieszył więc kroku, z niepokojem rozmyślając o nadchodzącej nocy.

W godzinach popołudniowych zarządził krótki wypoczynek na małym pagórku, skąd wygodniej było rozejrzeć się po okolicy. Bosman miał doskonały wzrok. Toteż szybko wypatrzył wśród wysokiej trawy kilka przyczajonych postaci. Nie chcąc niepokoić chłopca, nie powiedział mu do tej pory o śledzących ich krajowcach. Teraz doszedł do wniosku, że należy przygotować Tomka na ewentualne niebezpieczeństwo.

- Słuchaj brachu, licho wie, co to ma znaczyć, ale wydaje mi się, że kilku krajowców podąża za nami - powiedział.

- Czy jest pan tego pewny? - zaniepokoił się Tomek.

- Jak tego, że ciebie widzę. Specjalnie przystanąłem na tym pagórku, aby dokładnie rozglądnąć się po stepie.

- Co zrobimy, jeśli napadną na nas?

- W dzień nic nam nie grozi. Mamy karabiny, więc damy sobie radę. Gorzej natomiast będzie w nocy. Trzeba pokombinować, co należy zrobić.

Tomek poczuł dreszcz przebiegający po plecach. Przyszły mu na myśl opowiadania Bentleya o napadach urządzanych przez krajowców na wyprawę Sturta i pracowników służby telegrafu. Przypomniał je też zaraz bosmanowi.

- Stare to bajki, brachu - odparł marynarz z pozornym spokojem. - Nic im złego nie zrobiliśmy, więc nie mogą mieć do nas żalu.

- Wobec tego, dlaczego niepokoją pana? - zapytał Tomek.

Bosman zapalił fajkę, by zyskać na czasie. Wcale nie był pewny, czy krajowcy ich nie napadną. Obawiał się takiej chwili ze względu na Tomka. Chłopiec spoglądał na niego zaniepokojonym wzrokiem.

- Hm, braciszku! Lepiej mieć zawsze oczy otwarte na wszystko - mruknął wreszcie.

- Ja również tak uważam, lecz nie mogę zrozumieć, o co panu chodzi? Najpierw mówi pan, że krajowcy postępują za nami i należy zastanowić się, co mamy zrobić w nocy, potem znów twierdzi pan, iż nie napadną na nas.

- Widzisz brachu, bo też i nie wiem, czego oni chcą od nas? Może idą tylko z ciekawości?.

- Mam doskonały pomysł! - zawołał Tomek z ożywieniem.

- Cóżeś wymyślił?

- Niech pan strzeli z karabinu na postrach.

- Dobra rada złota warta - pochwalił bosman.

Niewiele myśląc, przyłożył karabin do ramienia i strzelił. Czarne postacie błyskawicznie skryły się w trawie.

- Strzelajmy razem - zaproponował Tomek.

Zaledwie huk rozbrzmiał szeroko po stepie w dali, jak echo, odezwały się odgłosy palby.

- Panie bosmanie, czy słyszy pan? Może to nasi dają znaki? Biegnijmy w tamtym kierunku! - zawołał Tomek.

- Czekaj brachu, zaraz się przekonamy - szybko odparł bosman. - Strzelmy obydwaj jeszcze raz!

W dali znów odpowiedział im huk strzałów.

- To nasi! To nasi! - krzyknął uradowany Tomek.

- Koło ratunkowe za burtą! Głowy do góry! Dalej w drogę! Ruszajmy im naprzeciw!

- Będziemy strzelali co pewien czas, aby wskazać naszym właściwy kierunek! - dodał Tomek.

Zapomnieli o zmęczeniu. Raźnym krokiem ruszyli na południe. Od czasu do czasu odzywały się ich karabiny, którym odpowiadały coraz bliższe wystrzały. Niebawem ujrzeli galopujących jeźdźców. Pierwszy z nich znacznie wyprzedził całą grupę i gnał jak wicher.

- Cóż to za wspaniały jeździec pędzi tak do nas? - zdumiał się Tomek.

- A któż by to mógł być, jak nie twój ojciec albo Smuga? - odparł bosman.

Był to Smuga. Ostro osadził okrytego pianą konia, zeskakując na ziemię zawołał:

- Dokąd to panowie się wybrali?

Bosman rzucił siodła na ziemię, usiadł na nich i nie odzywając się ni. słowem, zaczął nabijać fajkę tytoniem. Tomek widząc jego zmieszanie odpowiedział:

- Chcieliśmy urządzić samodzielne małe polowanie na emu.

- Och, teraz wszystko rozumiem - zaczął Smuga wesoło. - W tym zapewne celu zastosowaliście stary łowiecki fortel Indian północnoamerykańskich.

- O jakim to fortelu pan mówi? - zapytał Tomek niepewnie.

- Indianie podchodzą bizony ubrani w skóry zwierząt, aby uśpić ich czujność. Wy, jak widzę, postanowiliście tropić emu, udając konie. Prawdopodobnie z tego względu pan bosman Nowicki nosi siodła na plecach. No, jak udały się łowy?

- Burza przeszkodziła nam w schwytaniu czterech emu - markotnie odpowiedział Tomek. - Szkoda, że nie wiedzieliśmy o tym indiańskim fortelu! Bosman niósł siodła, ponieważ dingo spłoszyły nasze konie. Pan Nowicki zaraz zabił jednego.

- Kogo zabił, konia? - zdziwił się Smuga.

- Nie konia, tylko dzikiego dingo, który biegł za końmi - wyjaśnił Tomek. - Potem zaczął lać ogromny deszcz i omal nie utopiliśmy się w parowie.

W tej chwili nadjechała reszta towarzyszy Smugi. Byli to marynarze z „Aligatora". Radosnymi okrzykami przywitali Tomka i bosmana. Gdy zsiedli z koni. Smuga zapytał chłopca:

- No i co było dalej?

- Szliśmy przez step, bardzo głodni i zmęczeni. Napotkaliśmy obozowisko krajowców, którzy dali nam trochę jedzenia, nie zgodzili się jednak, abyśmy u nich odpoczęli. Później tropili nas. Obawialiśmy się ich i zaczęliśmy strzelać na postrach. Wtedy usłyszeliśmy wasze strzały.

- Spisaliście się pięknie, nie ma co - zganił Smuga. - Przejrzyjcie się w lusterku!

Wygląd wasz na pewno zdziwił krajowców, szli więc za wami prawdopodobnie powodowani ciekawością.

Obydwaj niefortunni łowcy przejrzeli się w podanym przez Smugę lusterku. Wybuchnęli śmiechem. Umazani byli zaschłym błotem, a twarz bosmana ponadto pokrywał trzydniowy zarost.

- Gdzie jest Wilmowski? - zagadnął bosman niezbyt pewnym tonem.

- Wilmowski i Bentley przetrząsają wschodnią połać stepu w poszukiwaniu was - uspokoił go Smuga i zaraz polecił jednemu z marynarzy wystrzelić kilka dymnych rakiet. Niebawem w dali ukazała się ciemna smużka dymu.

- Spostrzegli nasz sygnał! - odrzekł Smuga. - Możemy wracać do obozu. Nasi towarzysze przybędą tam za nami.

Bosman i Tomek dosiedli koni, które zabrano w rezerwie. Ruszyli natychmiast w drogę.

- Skąd wiedzieliście, że postradaliśmy konie? - zapytał Tomek, podjeżdżając do Smugi. . - Dzisiejszej nocy wasze wierzchowce powróciły bardzo zmęczone do obozu. Rozpoznaliśmy twego pony. Natychmiast posłaliśmy gońca do Watsunga, aby sprawdzić, co oznacza wałęsanie się kuca po stepie. Wówczas dopiero dowiedzieliśmy się, że cztery dni temu wyruszyliście na polowanie. Watsung nie niepokoił się o was, gdyż był przekonany, że przebywacie z nami. Obawialiśmy się, czy przypadkiem nie spotkała was jakaś przygoda podczas burzy piaskowej, która nas zmusiła do przerwania łowów. Podzieliliśmy się na dwie grupy i rozpoczęliśmy poszukiwania.

- Czy ojciec jest bardzo zagniewany na mnie? - dopytywał się Tomek niespokojnym głosem.

- Nie, przecież wiedzieliśmy, że jesteś razem z bosmanem Nowickim. Po prostu obawialiśmy się, czy przypadkiem nie spotkało was coś złego. Australijskie burze piaskowe powodują wiele szkód i nieraz stwarzają niebezpieczne sytuacje. Na szczęście gorący wiatr, który niósł z wnętrza kontynentu chmury pyłu, natrafił na prądy powietrzne napływające z południa. Spowodowało to gwałtowną ulewę i burzę.

- Dzięki niej przepłukiwaliśmy nasze gardła, które były suche jak wióry - wtrącił bosman. - Tak, tak, niech mi nikt nie gada, że tutaj brak urozmaicenia oraz różnych niespodzianek.

- Mieliście dużo szczęścia - dodał Smuga. - Burza piaskowa trwa niekiedy kilka dni i dość rzadko kończy się w taki sposób, jak ta ostatnia.

POLOWANIE W POBLIŻU FARMY ALLANA

Konie szły raźno po stepie. Obydwaj niefortunni łowcy emu skwapliwie korzystali w czasie jazdy z zapasów zabranych z obozu przez ich towarzyszy. W miarę jak zaspokajali pierwszy głód, nabierali lepszego humoru. Wiedzieli już przecież od Smugi, że Wilmowski nie miał im za złe samodzielnej wyprawy. Wesoło pokpiwali z siebie, wspominając niepokój, który ogarnął ich na widok podążających za nimi krajowców.

- Ho, ho, pan bosman ledwo już powłóczył nogami, ale gdy tylko spostrzegł tropiących nas krajowców, to maszerował tak szybko, że nie mogłem za nim nadążyć - dogadywał Tomek marynarzowi.

- Dobrze pamiętasz! Tak było naprawdę, obawiałem się, żebyś przypadkiem nie popsuł panu Clarkowi interesu - mruknął bosman, zerkając na chłopca.

- Co też pan opowiada? Teraz próbuje się pan wykręcić sianem - oburzył się Tomek, nie podejrzewając podstępu.

- Niech się zmienię w wieloryba, jeśli kłamię! Przypomniałem sobie historię pięciu królików przywiezionych przez pierwszych osadników do Australii.

- A co króliki mają wspólnego z tym wszystkim?

- Właśnie, że mają! Bo wbrew intencjom kolonistów tak się rozmnożyły, iż zaczęły wyjadać trawę konieczną dla hodowli owiec. Jakbyś teraz ty, brachu, ze strachu zgubił na stepie trochę „cykorii", to znów mogłoby się stać nowe nieszczęście. Czy wyobrażasz sobie, co by nastąpiło, gdyby twoja cykoria rozpleniła się tutaj i wyparła, trawę? Przecież owce pozdychałyby z głodu...

- Jak pan może tak mówić? - oburzył się Tomek. - A kogo to musiałem pocieszać tam w parowie podczas burzy piaskowej?

- A to wykrętne chłopaczysko! - śmiał się bosman. - No, pal cię licho! Kręcisz językiem jak kołowrotkiem. Ale my tu gadu gadu, a nie zapytaliśmy nawet, jak też udały się naszym kumplom łowy na emu?

- Uwaga panowie! Nasi przyjaciele zabierają się obecnie do nas - zawołał Smuga. - Jeżeli jesteście bardzo ciekawi wyników naszego polowania, to mogę was pocieszyć, że i nam z początku szczęście nie dopisywało. Mieliśmy za mało wierzchowców nadających się do pościgu za emu. Większość jeźdźców mogła uczestniczyć jedynie w nagonce. Czarownicy australijscy robili, co mogli, aby nam pomóc. Pamiętacie chyba ich tańce przed łowami na kangury, którymi pragnęli zapewnić sobie przychylność duchów? Otóż podczas polowania na emu najstarszy czarownik codziennie przed wschodem słońca rysował na piasku australijskiego strusia. Dopiero trzeciego dnia pierwszy błysk słońca musnął wcale udany rysunek, co miało oznaczać, że duch łaskawie sprzyjał naszym zamierzeniom. Krajowcy zaledwie to usłyszeli, zaraz wpadli w doskonały nastrój. Z wielką werwą zabrali się do łowów, wskutek czego jeszcze tego samego dnia schwytaliśmy jedną parę ptaków. W pościgu za nimi znacznie oddaliliśmy się na północ. Załadowywaliśmy już emu na wóz, gdy Tony uprzedził nas o nadciągającej burzy piaskowej. Natychmiast ruszyliśmy w powrotną drogę, lecz mimo to nawałnica przychwyciła nas w stepie. Jechaliśmy wzdłuż skalistego pasma wzgórz, które osłaniało trochę przed uderzeniami gorącego wichru. Wtedy właśnie, zupełnie nieoczekiwanie, z bocznego wąwozu wybiegły prosto na nas cztery strusie. Musiały uciekać z daleka, ponieważ osaczyliśmy je bez większych trudności. W ten sposób zakończyliśmy łowy schwytaniem sześciu emu. Obecnie znajdują się one w naszym obozie.

- Założyłbym się o butelczynę rumu, że były to te strusie, które skryły się przed nami w pagórkach imitujących góry - wtrącił bosman.

- A to wspaniały zbieg okoliczności - przytaknął Tomek. - W ten sposób mimo woli przyczyniliśmy się do pomyślnego zakończenia polowania.

- Jak z tego wynika, nie ma tego złego, co by nie wyszło na dobre - sentencjonalnie dodał bosman.

- Może i tak było. Według wszelkiego prawdopodobieństwa znajdowaliśmy się w pobliżu wąwozu, który posłużył wam za schronienie przed burzą piaskową - potwierdził Smuga.

- Wszystko dobre, co się dobrze kończy - rezonował bosman. - Pognajmy szkapy, wkrótce będzie wieczór.

Po zapadnięciu zmierzchu wierzchowce zwolniły tempo biegu. Szły teraz stępa. Tomek, kołysząc się w siodle, był coraz bardziej senny. Zaczął pochylać się w kierunku szyi konia, jakby bił pokłony przed wschodzącym księżycem.

Do obozu dotarli późną nocą. Tomek, pokrzepiony drzemką w czasie jazdy na koniu, postanowił nie kłaść się spać przed powrotem ojca. Nie musiał długo czekać. W niecałą godzinę później wrócił do obozu Wilmowski wraz z Bentleyem. Wilmowski cieszył się szczęśliwym zakończeniem niebezpiecznej przygody syna. Wszyscy zasiedli wokół ogniska do wieczerzy. Tomek jeszcze raz opowiedział przebieg niefortunnego polowania na emu. Rozweselili się, słuchając zabawnych komentarzy Smugi, toteż nic dziwnego, że niemal o świcie udali się na zasłużony odpoczynek.

Tomek przebudził się dopiero około południa. Usłyszał ożywione głosy w obozie. Wyjrzał z namiotu. Towarzysze jego załadowywali skrzynie z emu na wozy. Natychmiast zapomniał o zmęczeniu. Pobiegł przyjrzeć się strusiom. Zajrzał do jednej z klatek. Olbrzymie ptaszysko spojrzało na niego wielkimi, wyłupiastymi oczami, przebierając jednocześnie nogami jak baletnica.

Za chwilę wozy wyruszyły w drogę do farmy. Tomek oczywiście pocieszył się myślą, że na statku będzie jeszcze miał okazję obserwować emu. Z zapałem zaczął pomagać w zwijaniu obozu.

Jeszcze tego samego dnia wszyscy uczestnicy wyprawy powrócili do farmy Clarka. Nie tracąc czasu, rozpoczęli przygotowania do przetransportowania schwytanych zwierząt na „Aligatora". Do stacji kolejowej w Wilcannii kangury, emu i dingo miano przewieźć na wozach, a stamtąd koleją bezpośrednio do Port Augusta. Od powrotu do farmy Tomek niecierpliwie oczekiwał odjazdu. Tęsknił za zmianą i nowymi przygodami. Z entuzjazmem przyjął rozkaz wyruszenia w drogę. Chcąc jak najwięcej dowiedzieć się o okolicach, do których zdążali, podjechał na swym pony do Bentleya.

- Na jakie zwierzęta będziemy teraz polowali? - zagadnął.

- Postaramy się wytropić szare kangury, które są bardziej wojownicze od dotychczas schwytanych czerwonobrunatnych. Żyją one w lesistych okolicach, w pobliżu strumieni. Znajdziemy tam również niedźwiadki koala. lisy workowate, kolczatki, jadowite węże tygrysy oraz jaszczurki molochy, których ciała okryte są wyrostkami skóry sterczącymi na głowie jak rogi. W górach ciągnących się wzdłuż całego wschodniego wybrzeża zakończymy łowy polowaniem na skalne kangury - odparł Bentley.

- Jak z tego wynika, pożegnaliśmy się już ze stepem - stwierdził Tomek nie bez pewnej satysfakcji.

- W każdym razie pas stepu oddzielający Wilcannię od terenów zalesionych przebędziemy pociągiem. W ten sposób unikniemy długiej, męczącej jazdy końmi. Dopiero przez stepy parkowe i rozległe przestrzenie buszu ruszymy dalej wozami.

- Co to jest busz? - zaciekawił się Tomek.

- Jest to swoisty rodzaj lasu, bardzo charakterystyczny dla Australii. Nie ma on nic wspólnego z lasami całej kuli ziemskiej. Wśród wysokich drzew rośnie niezmierne bogactwo wiecznie zielonych, małych drzewek i krzewów. Do buszu przylegają zazwyczaj obszary pokryte skrobem, który, jak już wiesz, stanowią skarłowaciałe eukaliptusy i akacje. Ciszę panującą w buszu przerywa jedynie krzyk papug lub szelest pełzających gadów.

- Taki las na pewno nie będzie mi się podobał - orzekł Tomek.

- Nie bądź tego zbyt pewny. Zwłaszcza noce są tam pełne niezwykłego czaru. Niektórzy ludzie z własnej woli spędzają w buszu większą cześć swego życia. Zwiemy ich tutaj buszmanami. Znajdziesz wśród nich zawiedzionych w swych nadziejach poszukiwaczy złota oraz ludzi, którzy co pewien czas wyjeżdżają z miast w poszukiwaniu przygód na łonie natury.

- Czym oni znów tak zachwycają się w tym lesie? - zapytał Tomek.

- Nie jest to łatwe do wytłumaczenia. Początkowo trudno przyzwyczaić się do buszu. Przerażają w nim niezmierzone przestrzenie, brak ludzi, trudności i niebezpieczeństwa życia na pustkowiu.


Part 14 Part 14 Частина 14

- Kiszki marsza grają z głodu, to i sił nie ma - odparł bosman - Poza tym kochane słoneczko znów bawi się w parówkę.

- Czy daleko jeszcze musimy wędrować?

- Według mojej kalkulacji, około półtora dnia marszu dzieli nas obecnie od obozu. Na głodnego jednak nie dojdziemy tak szybko.

- Gdzie też mogą znajdować się nasze konie?

- Kto je tam wie! - Who knows there! Ulewa zmyła wszelkie ślady. The rain washed away all traces. Cóż nam pomoże biadolenie? Odpoczniemy do zachodu słońca, a na noc ruszymy w dalszą drogę. We will rest until sunset and continue our journey for the night. Krzyż Południa będzie naszym drogowskazem.

- Jak to dobrze, że pan zna astronomię - pocieszył się Tomek. - Przynajmniej nie grozi nam zabłąkanie. "At least we're not in danger of getting lost." Sam nie mógłbym odnaleźć drogi do obozu.

Bosman zaczął wyjaśniać mu zasady ustalania w nocy kierunku na podstawie obserwacji gwiazd oraz słońca w czasie dnia. Dopiero przed zmrokiem wyruszyli w drogę. Poczciwy bosman z ciężkim westchnieniem zarzucił siodła na plecy. Z niepokojeni obserwował zmęczenie malujące się na twarzy chłopca. Wiele kilometrów dzieliło ich jeszcze od obozu. Czy zdołają przebyć tę drogę, zanim Tomek zupełnie opadnie z sił? Znów szli na południe wzdłuż skalistego pasma wzgórz. Od czasu do czasu bosman wspinał się na wyższe wzniesienia w nadziei, że ujrzy blask ognia płonącego w jakimś obozowisku krajowców. Były to wszakże próżne wysiłki. Ciemność nocy rozjaśniały jedynie gwiazdy błyszczące na niebie. Dwukrotnie rozlegały się w pobliżu wycia dingo, lecz teraz bosman i Tomek witali je z uczuciem ulgi. Świadomość, że na tym pustkowiu znajdują się jakieś żywe istoty dodawała im odwagi.

- Jeśli dingo nie zdychają tu z głodu, to i my na pewno znajdziemy coś do jedzenia - mówił bosman. - Trzeba tylko będzie za dnia wspiąć się na jakiś wyższy pagórek i rozejrzeć po tych wertepach. Może uda się nam upolować kangura? Nawet łykowata, jak postronek, pieczeń jest lepsza niż nic.

- Taka pieczeń jest bardzo dobra, gdyż... nie można jej zjeść od razu - dodał Tomek. Tocząc podobne rozmowy, wędrowali przez całą noc. Rankiem bosman stwierdził, że Tomek jest już u kresu sił. Był najwyższy czas, aby zdobyć pożywienie. Zaraz też zaczął rozglądać się w poszukiwaniu najdogodniejszego punktu obserwacyjnego. Wkrótce spostrzegł dość wysoki pagórek. Natychmiast ruszyli ku niemu. Zaledwie znaleźli się na szczycie, Tomek wydał okrzyk radości.

- Jesteśmy uratowani! Oto wioska krajowców! - zawołał.

- Ano, dobiliśmy jakoś do portu - ucieszył się bosman. - Na pewno najemy się tu i wypoczniemy. Rozwińmy teraz żagle na całego. Nadzieja na szybkie zaspokojenie głodu dodawała im sił. Raźnym krokiem schodzili z pagórka do małej kotlinki, w której znajdowało się kilkanaście szałasów. Wewnątrz koliska utworzonego przez nie tliło się ognisko. Byli już w pobliżu obozowiska, gdy naraz Tomek zatrzymał się mówiąc:

- Omal nie zrobiliśmy głupstwa!

- A to niby dlaczego? - zdziwił się bosman.

- Zaraz panu wszystko wyjaśnię. Nie wolno nam wejść bezpośrednio do obozu Australijczyków, jeżeli nie chcemy ich obrazić.

- Więc co mamy zrobić? - zapytał bosman, spoglądając na Tomka.

- Wiedziałby pan, gdyby pan był z nami z wizytą u plemienia „człowieka-kangura".

Pan Bentley wyjaśniał wtedy zwyczaje tubylców. Otóż należy zatrzymać się przed obozem i oczekiwać zaproszenia.

- Słuchaj brachu, czy jesteś tego pewny?

- Tak, tak! Pamiętam wszystko dokładnie.

- Czy Bentley robił to samo? - upewniał się bosman, znając bowiem wesołe usposobienie Tomka, podejrzewał, że nawet teraz chce mu spłatać figla.

- Oczywiście! Powiedział wówczas, że nie wolno łamać zwyczajów krajowców, jeśli chce się zyskać ich przyjaźń.

To ostatecznie przekonało bosmana. Przypomniał sobie, że to Tomek przecież przełamał nieufność krajowców, którzy z początku odmówili swego udziału w polowaniu na kangury. Ponieważ sam nie miał zdolności dyplomatycznych, postanowił powierzyć Tomkowi załatwienie formalności.

- Gadaj z nimi, brachu, a ja będę miał na nich. oko, żeby nam jakiego kawału nie urządzili - zadecydował.

- Dobrze, ale co mam im powiedzieć?

- Mów, że konie nam uciekły. Poproś o jedzenie i powiedz, że chcemy odpocząć w obozie.

- Tutaj usiądziemy i zaczekamy, aż ktoś do nas wyjdzie - zaproponował Tomek, siadając na ziemi w nieznacznej odległości od obozu.

Upłynęło kilka minut. Bosman Nowicki położył niedbale karabin na kolanach. Z ukosa spojrzał w kierunku szałasów. Przekonał się zaraz, że wiele par oczu uporczywie wpatruje się w nich. Wkrótce z obozu wyszła kobieta niosąca płonącą gałąź. Rzuciła ją w pobliżu łowców i powróciła do swoich.

- Co to ma znaczyć, brachu? - zapytał bosman.

- Nie wiem, pan Bentley nic nie mówił o płonących gałęziach.

- Hm! Może to znak, żebyśmy rozpalili ogień? - zastanowił się marynarz. - Spróbujmy! Weź tę australijską zapałkę, a ja zbiorę trochę chrustu. Nie wypuszczając z rąk karabinu ułamał parę gałęzi. Po chwili siedzieli przy płonącym ognisku. Teraz kobieta ofiarowała im blaszaną bańkę z wodą, którą postawiła w połowie drogi między obozowiskiem a łowcami. Tomek przyniósł ją natychmiast. Bosman ulokował bańkę przed sobą mówiąc:

- Ha, ogień i wodę już mamy. Ciekaw jestem, czym oni nas poczęstują? Kobieta ponownie wyszła z kręgu szałasów. Tym razem dała podróżnikom na dużym liściu dwa okrągłe przedmioty. Były to wielkie jaja, na obu końcach prawie jednakowo zaokrąglone, o szorstkiej, ziarnistej, białawożółtej skorupie.

- Mógłbym założyć się o butelkę rumu, że są to jaja strusia emu - domyślił się bosman. - Bentley mówił, że nadają się do jedzenia. Chyba ugotujemy je na twardo?

- Tak, możemy ugotować je w bańce - przytaknął Tomek.

Bosman odlał część wody do manierek. Potem włożył jaja do bańki i umieścił ją na kamieniu położonym w ognisku. Tymczasem kobieta znów przyniosła dwa liście, a na nich, jak na talerzach, leżały paski suszonego kangurzego mięsa oraz jadalne korzenie roślin.

Obydwaj przyjaciele podzielili się jednym jajem emu, zjedli trochę suszonego, twardego mięsa, na deser zaś zabrali się do żucia korzonków. Kiedy zaspokoili głód, zbliżył się do nich stary Australijczyk. Tomek rozpoczął rozmowę, lecz porozumieć się z krajowcem było nadzwyczaj trudno. Znał on bardzo mało słów angielskich, z tego powodu rozmowa, uzupełniana gestami trwała długo, zanim błysk zrozumienia pojawił się w jego oczach. Z zaciekawieniem obejrzał zdjęcie zabitego tygrysa i Tomka na słoniu, z uwagą przysłuchiwał się opowiadaniu o ucieczce koni w czasie burzy. Na zakończenie rozmowy Tomek poprosił o zapas żywności oraz o pozwolenie na odpoczynek w obozie.

Krajowiec odszedł do grupki mężczyzn uzbrojonych w dzidy, bumerangi oraz grube maczugi. Wrzaskliwym głosem powtórzył im słowa Tomka, po czym zapanowała głęboka cisza. Po dłuższej chwili starzec powrócił do łowców. Zatrzymał się przed nimi i rzekł:

- Biali są źli ludzie. Nawet konie wolały iść z dingo niż z wami i uciekły. My również nie chcemy was tutaj widzieć. Idźcie stąd precz, natychmiast! To powiedziawszy wycofał się zaraz do obozu.

- I co teraz zrobimy? - zafrasował się Tomek. - On na pewno mnie nie zrozumiał.

- Zrozumiał, czy nie zrozumiał, to jedno licho - odparł bosman. - Nie spodobaliśmy się im, więc nie chcą się z nami zadawać.

- Zupełnie niepotrzebnie wygadałem się o ucieczce naszych koni - powiedział Tomek rozżalonym głosem. - Przecież gdyby nie napad dingo, konie nie uciekłyby od nas. Widocznie źle poprowadziłem rozmowę.

- Nie przejmuj się, brachu! I tak nic na to nie poradzisz. Oni po prostu nie lubią białych, ludzi.

- Co teraz zrobimy?

Bosman nieznacznie spojrzał w kierunku obozowiska krajowców. Kilkunastu krajowców z bronią w rękach przyglądało się im wyczekująco. Złowróżbne milczenie było bardzo wymowne.

- Co zrobimy? - powtórzył bosman. - Zwijamy manatki i ruszamy w dalszą drogę. „Gdzie cię nie proszą, tam kijem wynoszą". Zerknij tylko, jak oni nam się przyglądają. Ale to nie są źli ludzie. Nakarmili nas, a dopiero potem kazali odejść. Pakuj resztkę śniadania do torby, ja natomiast wygaszę ogień. Im szybciej wyniesiemy się stąd, tym lepiej! Bosman, nie odkładając karabinu, starannie zadeptał ognisko, po czym zaczął przeszukiwać swe kieszenie. W końcu wydobył składany scyzoryk. Trzymając go przed sobą kilkakrotnie otwierał i zamykał ostrza. Ruchy jego były powolne i wykonywane w ten sposób, aby widziano je dokładnie w obozie.

- Co pan wyrabia? - zapytał Tomek zdziwiony jego zachowaniem.

- Trzeba im zostawić coś na pamiątkę - wyjaśnił bosman, - Niech przynajmniej wiedzą, jak się z tym obchodzić.

Bosman owinął scyzoryk w liść i włożył go do stojącego na ziemi blaszanego kociołka. Bez dalszej zwłoki zarzucił na plecy siodła i wraz z Tomkiem oddalił się od obozu. Wkrótce znaleźli się na stepie.

Po zaspokojeniu głodu wędrówka stała się trochę mniej uciążliwa. Na skutek nocnej ulewy ziemia rozmiękła, spalona przez słońce trawa niemal w oczach nabierała żywej, zielonej barwy. Bosman Nowicki zatrzymywał się co pewien czas. Uważnym wzrokiem spoglądał na przebytą już drogę. Wydawało mu się, że w pewnej odległości dostrzega kilka czarnych postaci postępujących za nimi. Przyśpieszył więc kroku, z niepokojem rozmyślając o nadchodzącej nocy.

W godzinach popołudniowych zarządził krótki wypoczynek na małym pagórku, skąd wygodniej było rozejrzeć się po okolicy. Bosman miał doskonały wzrok. Toteż szybko wypatrzył wśród wysokiej trawy kilka przyczajonych postaci. Nie chcąc niepokoić chłopca, nie powiedział mu do tej pory o śledzących ich krajowcach. Teraz doszedł do wniosku, że należy przygotować Tomka na ewentualne niebezpieczeństwo.

- Słuchaj brachu, licho wie, co to ma znaczyć, ale wydaje mi się, że kilku krajowców podąża za nami - powiedział.

- Czy jest pan tego pewny? - zaniepokoił się Tomek.

- Jak tego, że ciebie widzę. Specjalnie przystanąłem na tym pagórku, aby dokładnie rozglądnąć się po stepie.

- Co zrobimy, jeśli napadną na nas?

- W dzień nic nam nie grozi. Mamy karabiny, więc damy sobie radę. Gorzej natomiast będzie w nocy. Trzeba pokombinować, co należy zrobić.

Tomek poczuł dreszcz przebiegający po plecach. Przyszły mu na myśl opowiadania Bentleya o napadach urządzanych przez krajowców na wyprawę Sturta i pracowników służby telegrafu. Przypomniał je też zaraz bosmanowi.

- Stare to bajki, brachu - odparł marynarz z pozornym spokojem. - Nic im złego nie zrobiliśmy, więc nie mogą mieć do nas żalu.

- Wobec tego, dlaczego niepokoją pana? - zapytał Tomek.

Bosman zapalił fajkę, by zyskać na czasie. Wcale nie był pewny, czy krajowcy ich nie napadną. Obawiał się takiej chwili ze względu na Tomka. Chłopiec spoglądał na niego zaniepokojonym wzrokiem.

- Hm, braciszku! Lepiej mieć zawsze oczy otwarte na wszystko - mruknął wreszcie.

- Ja również tak uważam, lecz nie mogę zrozumieć, o co panu chodzi? Najpierw mówi pan, że krajowcy postępują za nami i należy zastanowić się, co mamy zrobić w nocy, potem znów twierdzi pan, iż nie napadną na nas.

- Widzisz brachu, bo też i nie wiem, czego oni chcą od nas? Może idą tylko z ciekawości?.

- Mam doskonały pomysł! - zawołał Tomek z ożywieniem.

- Cóżeś wymyślił?

- Niech pan strzeli z karabinu na postrach.

- Dobra rada złota warta - pochwalił bosman.

Niewiele myśląc, przyłożył karabin do ramienia i strzelił. Czarne postacie błyskawicznie skryły się w trawie.

- Strzelajmy razem - zaproponował Tomek.

Zaledwie huk rozbrzmiał szeroko po stepie w dali, jak echo, odezwały się odgłosy palby.

- Panie bosmanie, czy słyszy pan? Może to nasi dają znaki? Biegnijmy w tamtym kierunku! - zawołał Tomek.

- Czekaj brachu, zaraz się przekonamy - szybko odparł bosman. - Strzelmy obydwaj jeszcze raz!

W dali znów odpowiedział im huk strzałów.

- To nasi! To nasi! - krzyknął uradowany Tomek.

- Koło ratunkowe za burtą! Głowy do góry! Dalej w drogę! Ruszajmy im naprzeciw!

- Będziemy strzelali co pewien czas, aby wskazać naszym właściwy kierunek! - dodał Tomek.

Zapomnieli o zmęczeniu. Raźnym krokiem ruszyli na południe. Od czasu do czasu odzywały się ich karabiny, którym odpowiadały coraz bliższe wystrzały. Niebawem ujrzeli galopujących jeźdźców. Pierwszy z nich znacznie wyprzedził całą grupę i gnał jak wicher.

- Cóż to za wspaniały jeździec pędzi tak do nas? - zdumiał się Tomek.

- A któż by to mógł być, jak nie twój ojciec albo Smuga? - odparł bosman.

Był to Smuga. Ostro osadził okrytego pianą konia, zeskakując na ziemię zawołał:

- Dokąd to panowie się wybrali?

Bosman rzucił siodła na ziemię, usiadł na nich i nie odzywając się ni. słowem, zaczął nabijać fajkę tytoniem. Tomek widząc jego zmieszanie odpowiedział:

- Chcieliśmy urządzić samodzielne małe polowanie na emu.

- Och, teraz wszystko rozumiem - zaczął Smuga wesoło. - W tym zapewne celu zastosowaliście stary łowiecki fortel Indian północnoamerykańskich.

- O jakim to fortelu pan mówi? - zapytał Tomek niepewnie.

- Indianie podchodzą bizony ubrani w skóry zwierząt, aby uśpić ich czujność. Wy, jak widzę, postanowiliście tropić emu, udając konie. Prawdopodobnie z tego względu pan bosman Nowicki nosi siodła na plecach. No, jak udały się łowy?

- Burza przeszkodziła nam w schwytaniu czterech emu - markotnie odpowiedział Tomek. - Szkoda, że nie wiedzieliśmy o tym indiańskim fortelu! Bosman niósł siodła, ponieważ dingo spłoszyły nasze konie. Pan Nowicki zaraz zabił jednego.

- Kogo zabił, konia? - zdziwił się Smuga.

- Nie konia, tylko dzikiego dingo, który biegł za końmi - wyjaśnił Tomek. - Potem zaczął lać ogromny deszcz i omal nie utopiliśmy się w parowie.

W tej chwili nadjechała reszta towarzyszy Smugi. Byli to marynarze z „Aligatora". Radosnymi okrzykami przywitali Tomka i bosmana. Gdy zsiedli z koni. Smuga zapytał chłopca:

- No i co było dalej?

- Szliśmy przez step, bardzo głodni i zmęczeni. Napotkaliśmy obozowisko krajowców, którzy dali nam trochę jedzenia, nie zgodzili się jednak, abyśmy u nich odpoczęli. Później tropili nas. Obawialiśmy się ich i zaczęliśmy strzelać na postrach. Wtedy usłyszeliśmy wasze strzały.

- Spisaliście się pięknie, nie ma co - zganił Smuga. - Przejrzyjcie się w lusterku!

Wygląd wasz na pewno zdziwił krajowców, szli więc za wami prawdopodobnie powodowani ciekawością.

Obydwaj niefortunni łowcy przejrzeli się w podanym przez Smugę lusterku. Wybuchnęli śmiechem. Umazani byli zaschłym błotem, a twarz bosmana ponadto pokrywał trzydniowy zarost.

- Gdzie jest Wilmowski? - zagadnął bosman niezbyt pewnym tonem.

- Wilmowski i Bentley przetrząsają wschodnią połać stepu w poszukiwaniu was - uspokoił go Smuga i zaraz polecił jednemu z marynarzy wystrzelić kilka dymnych rakiet. Niebawem w dali ukazała się ciemna smużka dymu.

- Spostrzegli nasz sygnał! - odrzekł Smuga. - Możemy wracać do obozu. Nasi towarzysze przybędą tam za nami.

Bosman i Tomek dosiedli koni, które zabrano w rezerwie. Ruszyli natychmiast w drogę.

- Skąd wiedzieliście, że postradaliśmy konie? - zapytał Tomek, podjeżdżając do Smugi. . - Dzisiejszej nocy wasze wierzchowce powróciły bardzo zmęczone do obozu. Rozpoznaliśmy twego pony. Natychmiast posłaliśmy gońca do Watsunga, aby sprawdzić, co oznacza wałęsanie się kuca po stepie. Wówczas dopiero dowiedzieliśmy się, że cztery dni temu wyruszyliście na polowanie. Watsung nie niepokoił się o was, gdyż był przekonany, że przebywacie z nami. Obawialiśmy się, czy przypadkiem nie spotkała was jakaś przygoda podczas burzy piaskowej, która nas zmusiła do przerwania łowów. Podzieliliśmy się na dwie grupy i rozpoczęliśmy poszukiwania.

- Czy ojciec jest bardzo zagniewany na mnie? - dopytywał się Tomek niespokojnym głosem.

- Nie, przecież wiedzieliśmy, że jesteś razem z bosmanem Nowickim. Po prostu obawialiśmy się, czy przypadkiem nie spotkało was coś złego. Australijskie burze piaskowe powodują wiele szkód i nieraz stwarzają niebezpieczne sytuacje. Na szczęście gorący wiatr, który niósł z wnętrza kontynentu chmury pyłu, natrafił na prądy powietrzne napływające z południa. Spowodowało to gwałtowną ulewę i burzę.

- Dzięki niej przepłukiwaliśmy nasze gardła, które były suche jak wióry - wtrącił bosman. - Tak, tak, niech mi nikt nie gada, że tutaj brak urozmaicenia oraz różnych niespodzianek.

- Mieliście dużo szczęścia - dodał Smuga. - Burza piaskowa trwa niekiedy kilka dni i dość rzadko kończy się w taki sposób, jak ta ostatnia.

POLOWANIE W POBLIŻU FARMY ALLANA

Konie szły raźno po stepie. Obydwaj niefortunni łowcy emu skwapliwie korzystali w czasie jazdy z zapasów zabranych z obozu przez ich towarzyszy. W miarę jak zaspokajali pierwszy głód, nabierali lepszego humoru. Wiedzieli już przecież od Smugi, że Wilmowski nie miał im za złe samodzielnej wyprawy. Wesoło pokpiwali z siebie, wspominając niepokój, który ogarnął ich na widok podążających za nimi krajowców.

- Ho, ho, pan bosman ledwo już powłóczył nogami, ale gdy tylko spostrzegł tropiących nas krajowców, to maszerował tak szybko, że nie mogłem za nim nadążyć - dogadywał Tomek marynarzowi.

- Dobrze pamiętasz! Tak było naprawdę, obawiałem się, żebyś przypadkiem nie popsuł panu Clarkowi interesu - mruknął bosman, zerkając na chłopca.

- Co też pan opowiada? Teraz próbuje się pan wykręcić sianem - oburzył się Tomek, nie podejrzewając podstępu.

- Niech się zmienię w wieloryba, jeśli kłamię! Przypomniałem sobie historię pięciu królików przywiezionych przez pierwszych osadników do Australii.

- A co króliki mają wspólnego z tym wszystkim?

- Właśnie, że mają! Bo wbrew intencjom kolonistów tak się rozmnożyły, iż zaczęły wyjadać trawę konieczną dla hodowli owiec. Jakbyś teraz ty, brachu, ze strachu zgubił na stepie trochę „cykorii", to znów mogłoby się stać nowe nieszczęście. Czy wyobrażasz sobie, co by nastąpiło, gdyby twoja cykoria rozpleniła się tutaj i wyparła, trawę? Przecież owce pozdychałyby z głodu...

- Jak pan może tak mówić? - oburzył się Tomek. - A kogo to musiałem pocieszać tam w parowie podczas burzy piaskowej?

- A to wykrętne chłopaczysko! - śmiał się bosman. - No, pal cię licho! Kręcisz językiem jak kołowrotkiem. Ale my tu gadu gadu, a nie zapytaliśmy nawet, jak też udały się naszym kumplom łowy na emu?

- Uwaga panowie! Nasi przyjaciele zabierają się obecnie do nas - zawołał Smuga. - Jeżeli jesteście bardzo ciekawi wyników naszego polowania, to mogę was pocieszyć, że i nam z początku szczęście nie dopisywało. Mieliśmy za mało wierzchowców nadających się do pościgu za emu. Większość jeźdźców mogła uczestniczyć jedynie w nagonce. Czarownicy australijscy robili, co mogli, aby nam pomóc. Pamiętacie chyba ich tańce przed łowami na kangury, którymi pragnęli zapewnić sobie przychylność duchów? Otóż podczas polowania na emu najstarszy czarownik codziennie przed wschodem słońca rysował na piasku australijskiego strusia. Dopiero trzeciego dnia pierwszy błysk słońca musnął wcale udany rysunek, co miało oznaczać, że duch łaskawie sprzyjał naszym zamierzeniom. Krajowcy zaledwie to usłyszeli, zaraz wpadli w doskonały nastrój. Z wielką werwą zabrali się do łowów, wskutek czego jeszcze tego samego dnia schwytaliśmy jedną parę ptaków. W pościgu za nimi znacznie oddaliliśmy się na północ. Załadowywaliśmy już emu na wóz, gdy Tony uprzedził nas o nadciągającej burzy piaskowej. Natychmiast ruszyliśmy w powrotną drogę, lecz mimo to nawałnica przychwyciła nas w stepie. Jechaliśmy wzdłuż skalistego pasma wzgórz, które osłaniało trochę przed uderzeniami gorącego wichru. Wtedy właśnie, zupełnie nieoczekiwanie, z bocznego wąwozu wybiegły prosto na nas cztery strusie. Musiały uciekać z daleka, ponieważ osaczyliśmy je bez większych trudności. W ten sposób zakończyliśmy łowy schwytaniem sześciu emu. Obecnie znajdują się one w naszym obozie.

- Założyłbym się o butelczynę rumu, że były to te strusie, które skryły się przed nami w pagórkach imitujących góry - wtrącił bosman.

- A to wspaniały zbieg okoliczności - przytaknął Tomek. - W ten sposób mimo woli przyczyniliśmy się do pomyślnego zakończenia polowania.

- Jak z tego wynika, nie ma tego złego, co by nie wyszło na dobre - sentencjonalnie dodał bosman.

- Może i tak było. Według wszelkiego prawdopodobieństwa znajdowaliśmy się w pobliżu wąwozu, który posłużył wam za schronienie przed burzą piaskową - potwierdził Smuga.

- Wszystko dobre, co się dobrze kończy - rezonował bosman. - Pognajmy szkapy, wkrótce będzie wieczór.

Po zapadnięciu zmierzchu wierzchowce zwolniły tempo biegu. Szły teraz stępa. Tomek, kołysząc się w siodle, był coraz bardziej senny. Zaczął pochylać się w kierunku szyi konia, jakby bił pokłony przed wschodzącym księżycem.

Do obozu dotarli późną nocą. Tomek, pokrzepiony drzemką w czasie jazdy na koniu, postanowił nie kłaść się spać przed powrotem ojca. Nie musiał długo czekać. W niecałą godzinę później wrócił do obozu Wilmowski wraz z Bentleyem. Wilmowski cieszył się szczęśliwym zakończeniem niebezpiecznej przygody syna. Wszyscy zasiedli wokół ogniska do wieczerzy. Tomek jeszcze raz opowiedział przebieg niefortunnego polowania na emu. Rozweselili się, słuchając zabawnych komentarzy Smugi, toteż nic dziwnego, że niemal o świcie udali się na zasłużony odpoczynek.

Tomek przebudził się dopiero około południa. Usłyszał ożywione głosy w obozie. Wyjrzał z namiotu. Towarzysze jego załadowywali skrzynie z emu na wozy. Natychmiast zapomniał o zmęczeniu. Pobiegł przyjrzeć się strusiom. Zajrzał do jednej z klatek. Olbrzymie ptaszysko spojrzało na niego wielkimi, wyłupiastymi oczami, przebierając jednocześnie nogami jak baletnica.

Za chwilę wozy wyruszyły w drogę do farmy. Tomek oczywiście pocieszył się myślą, że na statku będzie jeszcze miał okazję obserwować emu. Z zapałem zaczął pomagać w zwijaniu obozu.

Jeszcze tego samego dnia wszyscy uczestnicy wyprawy powrócili do farmy Clarka. Nie tracąc czasu, rozpoczęli przygotowania do przetransportowania schwytanych zwierząt na „Aligatora". Do stacji kolejowej w Wilcannii kangury, emu i dingo miano przewieźć na wozach, a stamtąd koleją bezpośrednio do Port Augusta. Od powrotu do farmy Tomek niecierpliwie oczekiwał odjazdu. Tęsknił za zmianą i nowymi przygodami. Z entuzjazmem przyjął rozkaz wyruszenia w drogę. Chcąc jak najwięcej dowiedzieć się o okolicach, do których zdążali, podjechał na swym pony do Bentleya.

- Na jakie zwierzęta będziemy teraz polowali? - zagadnął.

- Postaramy się wytropić szare kangury, które są bardziej wojownicze od dotychczas schwytanych czerwonobrunatnych. Żyją one w lesistych okolicach, w pobliżu strumieni. Znajdziemy tam również niedźwiadki koala. lisy workowate, kolczatki, jadowite węże tygrysy oraz jaszczurki molochy, których ciała okryte są wyrostkami skóry sterczącymi na głowie jak rogi. W górach ciągnących się wzdłuż całego wschodniego wybrzeża zakończymy łowy polowaniem na skalne kangury - odparł Bentley.

- Jak z tego wynika, pożegnaliśmy się już ze stepem - stwierdził Tomek nie bez pewnej satysfakcji.

- W każdym razie pas stepu oddzielający Wilcannię od terenów zalesionych przebędziemy pociągiem. W ten sposób unikniemy długiej, męczącej jazdy końmi. Dopiero przez stepy parkowe i rozległe przestrzenie buszu ruszymy dalej wozami.

- Co to jest busz? - zaciekawił się Tomek.

- Jest to swoisty rodzaj lasu, bardzo charakterystyczny dla Australii. Nie ma on nic wspólnego z lasami całej kuli ziemskiej. Wśród wysokich drzew rośnie niezmierne bogactwo wiecznie zielonych, małych drzewek i krzewów. Do buszu przylegają zazwyczaj obszary pokryte skrobem, który, jak już wiesz, stanowią skarłowaciałe eukaliptusy i akacje. Ciszę panującą w buszu przerywa jedynie krzyk papug lub szelest pełzających gadów.

- Taki las na pewno nie będzie mi się podobał - orzekł Tomek.

- Nie bądź tego zbyt pewny. Zwłaszcza noce są tam pełne niezwykłego czaru. Niektórzy ludzie z własnej woli spędzają w buszu większą cześć swego życia. Zwiemy ich tutaj buszmanami. Znajdziesz wśród nich zawiedzionych w swych nadziejach poszukiwaczy złota oraz ludzi, którzy co pewien czas wyjeżdżają z miast w poszukiwaniu przygód na łonie natury.

- Czym oni znów tak zachwycają się w tym lesie? - zapytał Tomek.

- Nie jest to łatwe do wytłumaczenia. Początkowo trudno przyzwyczaić się do buszu. Przerażają w nim niezmierzone przestrzenie, brak ludzi, trudności i niebezpieczeństwa życia na pustkowiu.