×

We use cookies to help make LingQ better. By visiting the site, you agree to our cookie policy.


image

7 metrów pod ziemią, Wszy, szczury, brak toalet. Jak żyją uchodźcy na Samos? – 7 metrów pod ziemią

Wszy, szczury, brak toalet. Jak żyją uchodźcy na Samos? – 7 metrów pod ziemią

Mieszkają w namiotach, w kartonach, nie ma toalet,

nie ma sanitariatów, nikt nie wywozi śmieci.

Są epidemie, wszy, pchły,

mieliśmy

epidemię szczurów.

Ludzie z bardzo ciężkimi historiami, ludzie, którzy

przeszli historię handlu ludźmi,

gwałtów, tortur...

Skończyłaś medycynę, odbyłaś roczny staż

w szpitalu, a następnie wyjechałaś na grecką wyspę Samos.

Nie na wakacje,

ale do pracy w klinice dla uchodźców.

Skąd taka decyzja?

Szczerze mówiąc, to ta decyzja zapadła zanim w ogóle

zaczęłam studiować medycynę, bo ja szłam na te studia z taką

myślą, żeby iść i pomagać ludziom.

I potem w czasie studiów to gdzieś tam się

zagubiło trochę w toku nauki,

w tym, że

poznajemy jak działa system i bardziej się może zajmujemy

czasem tym, jak działają te procedury w

systemie, jak to wszystko jest zbudowane,

zamiast tym, dlaczego poszliśmy na te studia, to tam gdzieś się gubi przez te

sześć lat studiowania i potem przez ten rok

pracy w szpitalu. I ja,

idąc na te studia, już byłam takim

trochę naiwnym dzieckiem, które chciało zbawić świat,

w pierwszych tych dwóch latach to wszystko powoli sobie umierało,

aż stwierdziłam, że to jest taka w sumie ostatnia

okazja dla mnie, zanim zacznę stałą pracę,

żeby gdzieś tam spróbować faktycznie może

zrobić to, o czym myślałam. No i postanowiłam

wtedy, że właśnie pojadę na to

Samos, no i spróbuję.

Jakie miałaś oczekiwania

wobec tego wyjazdu?

Szczerze mówiąc nie miałam jakichś

konkretnych, bardzo sprecyzowanych oczekiwań, ja tam jechałam do pracy.

Także skontaktowałam się z tą organizacją, do której jechałam,

wcześniej i wcześniej z nimi rozmawiałam, więc wiedziałam

od nich, jakie są warunki na miejscu, wiedziałam

jak mniej więcej ma wyglądać organizacja

dnia, jaka tam mniej więcej będzie praca.

Także jeśli chodzi o taką medyczną stronę, to nie miałam

jakichś konkretnych oczekiwań,

czegoś, czego się nie spodziewałam, o, może tak.

Czy były rzeczy, których się obawiałaś?

Ja nie, były rzeczy, których się obawiała moja rodzina.

Że tam jest niebezpiecznie, że

może mi się stać krzywda.

Ja się w sumie nie obawiałam

wielu rzeczy, których tak naprawdę z perspektywy, jak sobie myślę, powinnam

o nich pomyśleć wcześniej,

ale tego nie zrobiłam, bo myślałam...

Na przykład?

Na przykład to, jaka ta praca tam jest obciążająca psychicznie.

I ilość

historii, które się słyszy, pracując z takimi ludźmi.

Ciężkich historii, takich trudnych tematów, które

oni poruszają, na które

nie jesteśmy przygotowani,

nie wiem, czy powinniśmy być, bo to nie jest do końca

to, z czym my się spotykamy

na co dzień i

ja nie byłam na to przygotowana. Myślałam, że jestem, ale

to mnie zaskoczyło i trochę mnie tam

podłamało na miejscu.

Mówisz, że twoi bliscy szczególnie cię nie zachęcali do tego wyjazdu.

No nie, nieszczególnie.

Co mówili?

No głównie, że to jest niebezpieczne, że

jest jakieś ryzyko, żeby tam

jechać, że cała ta wyspa,

no głównie, że jest tam

zagrożenie dla mojego zdrowia i życia, co się

nie sprawdziło i nie uważam,

w żadnym momencie tam nie czułam, że moje zdrowie albo życie

jest zagrożone.

Jak wyglądała rzeczywistość, jaką zastałaś na miejscu?

Więc tak. Na miejscu, ja pracowałam w

klinice, która się znajdowała poza obozem w mieście,

natomiast do samego obozu

nie wchodziliśmy raczej. Wchodziliśmy do dżungli,

która była otoczeniem obozu na Samos.

Przed kryzysem uchodźczym znajdował

hotspot na 650 osób,

ale w tym momencie na Samos mieszka

ponad 7300 uchodźców.

Jak ci ludzie się tam mieszczą?

No nie mieszczą się. Fizycznie nie mieszczą się w przestrzeni, która jest

dla nich zaprojektowana, więc mieszkają

w okolicach tego obozu.

Nie mieszkają w kontenerach, które dla nich były zbudowane.

Mieszkają w namiotach, w kartonach, czasem bez niczego.

No i to terytorium, w którym mieszka

tak naprawdę większość z tych ludzi

nazywa się dżunglą. I my tam głównie przebywaliśmy,

no i przebywaliśmy w klinice.

Jakie warunki tam panowały?

Warunki są straszne, bo okolica tego

obozu nie jest w ogóle zaprojektowana do mieszkania,

tam nic nie ma, nie ma żadnej infrastruktury, nie ma

toalet, nie ma sanitariatów,

nikt nie wywozi śmieci.

W samym obozie są toalety, ale tam

dla takiej ilości ludzi to nie wystarcza po prostu.

Dla wszystkich kobiet tam są cztery toalety tylko

zaprojektowane, to jest strasznie mało.

Więc higienicznie to jest

koszmarne.

Tam są epidemie, wszy,

pchły. Mieliśmy

epidemię szczurów,

gdzie ludzie przychodzili z pogryzieniami.

Nie mogą się umyć, nie mogą zrobić prania.

Na wszystko trzeba mieć bilet. Żeby zrobić pranie

ludzie musieli przyjść do naszej kliniki

i musiały być medyczne wskazania co do tego, żeby wyprać

sobie ubrania, czyli na przykład...

Żeby móc skorzystać z pralki, tak?

Żeby móc skorzystać z pralki, otrzymać detergenty. Musiał mieć wszy albo pchły,

żeby to zrobić. Tak samo, żeby wziąć prysznic,

który nie był prowadzony przez organizację rządową tylko organizację

pozarządową, też musiał mieć wskazanie medyczne

i musiał od nas otrzymać bilet.

Czyli warunki opłakane. A jak tam wygląda

samo życie, jak ono się toczy, jakim rytmem,

jakimi problemami żyją tamtejsi ludzie?

To znaczy dla ludzi, którzy mieszkają

w tym obozie właściwie życie składa się

ze stania w kolejkach, bo oni muszą...

Obóz zapewnia wyżywienie, ale

na to wyżywienie trzeba zaczekać, no bo taka ilość osób

musi być wyżywiona

z jednego punktu, także oni tak naprawdę

stoją w kolejce po jedzenie,

potem stoją w kolejce po koc

albo po jakieś środki czystości,

albo w kolejce do nas, do kliniki, potem z powrotem w kolejce

po jedzenie.

Czyli właściwie cały dzień tych osób upływa na oczekiwaniu. A jaka

jest ich perspektywa, na co oni tak właściwie czekają?

Oni czekają na

decyzję o przesunięciu na

kontynent, czyli na ten mainland, jak tam

oni to nazywają. Ludzie, którzy przybywają na

Samos dostają

taką pre-registration card, czyli kartę, która

pozwala im się ubiegać o status uchodźcy.

Ale cały proces

jest bardzo wydłużony,

to jest bardzo dużo biurokracji związanej z tym procesem

i oni, będąc na Samos, są

zamknięci tak naprawdę na tej wyspie i oczekują

na to, jaki jest efekt końcowy tego procesu.

Żeby wyjechać z Samos,

muszą dostać open card

i muszą zostać przesunięci na kontynent,

gdzie dopiero będzie kończona ta procedura uchodźca.

Czyli tak naprawdę wyjeżdżając z Samos oni jeszcze nie mają pełnego

statusu uchodźcy.

W tym momencie, żeby w ogóle wyjechać

z wyspy do Aten, żeby

dokończyć tę procedurę, czas oczekiwania to jest

minimum rok tak naprawdę,

półtora roku. Spotkałam

osoby, które siedzą na tej wyspie już 3-4 lata

w takich warunkach, jak ja opisałam

i tak naprawdę nie wiedzą, czy mają

jakąś perspektywę. Drugim wyborem jest

deportacja do Turcji, co

nie dla wszystkich jest bezpieczne i

tak naprawdę nie stanowi jakiegoś wolnego

wyboru, bo na tę decyzję też muszą czekać.

Wspomniałaś o wyżywieniu. Jak ono wygląda? Czy

to są porządne, pełnowartościowe posiłki, czy

niekoniecznie?

To jest takie wyżywienie, jakie jest gotowane dla dużej grupy ludzi, także nie,

to nie są pełnowartościowe posiłki. To są jakieś

papki z ryżem w większości, także w naszej

klinice było dużo ludzi, którzy przychodzili z takimi problemami gastrycznymi,

z zaparciami, z biegunkami.

Bardzo dużo niedożywionych dzieci,

które po prostu nie miały skąd czerpać takich odżywczych wartości

tam, nie?

Ty przyjmowałaś pacjentów w klinice, która była

położona nieopodal, rozumiem, tego miejsca.

A jakie tam panowały warunki? Czy tam było w porządku?

To znaczy klinika jest prowadzona przez francuską

organizację pozarządową, oni się nazywają Med'EqualiTeam

i obecnie składa się

z samej kliniki i takiego aneksu,

w którym są głównie sale. Jest tam też

apteka prowadzona przez to Med'Equali,

więc my jako lekarze mogliśmy od razu wydawać leki

potrzebne tym ludziom, bo prawda jest też taka, że oni tych leków

"zapisanych" nie mogliby gdzieś kupić.

Czyli musieli je dostać na miejscu?

Tak. Więc je dostawali od nas.

Sama klinika działała tak, że rano

przychodzili ludzie, o siódmej rano musieli się zjawić

i pielęgniarki oraz pracujący lekarze dokonywali

tak zwanego triażu, czyli

zajmowali się najbardziej bieżącymi, takimi

prostymi problemami, a ludzi z bardziej złożonymi

problemami kwalifikowali na wizyty lekarskie,

które trwały trochę dłużej, które się zaczynały od

dziesiątej. No i my tak

dziennie przerabialiśmy

około 180 pacjentów

i my,

co może nie było do końca

zdrowe, nie trzymaliśmy się dokładnie godzin

otwarcia tej kliniki.

Także jeśli trzeba było zostać dłużej, to zostawaliśmy dłużej.

Natomiast jak sobie z tym radziliśmy? Nie zapisywaliśmy

pacjentów, którzy przyszli po godzinie siódmej rano.

No bo byśmy nigdy nie zamknęli tego miejsca.

Także jeśli ktoś nie był o siódmej rano się zapisać

i nie była to kobieta w ciąży albo dziecko,

to musiał przyjść następnego dnia na siódmą rano.

W ten sposób działaliśmy.

W jaki sposób ty się komunikowałaś z tymi pacjentami?

My pracowaliśmy z tłumaczami i większość

tłumaczy to byli również ludzie mieszkający w obozie,

którzy znali więcej języków i współpracowali

z nami. To była dla mnie nowa sytuacja

powiem szczerze, bo w Polsce nie mamy okazji do czegoś takiego,

także to było

na początku dosyć trudne, żeby nawiązać więź z pacjentem

i tak mu wszystko dokładnie wytłumaczyć,

zwłaszcza jeśli się pracowało z zaburzeniami

psychiatrycznymi, w których jednak ważny jest

ten język.

No ale

robiliśmy, co się dało, że tak powiem.

Czy oni opowiadali ci

swoje historie, czy opowiadali ci o swoim życiu? Czy był

na to czas, żebyś ty mogła

dowiedzieć się, co działo się z nimi wcześniej?

Dlaczego znajdują się w tym miejscu?

To znaczy i tak, i nie. To bardzo zależy od pacjenta.

Niektórzy mieli potrzebę, żeby mówić,

niektórzy nie. Ja,

pouczona zresztą przez osoby, które prowadzą tę

klinikę, starałam się nie naciskać na to,

żeby wyciągać z nich jakieś informacje dotyczące

ich przeszłości, jeśli to nie było medycznie istotne,

bo

prawda jest taka, że w tej klinice nie mieliśmy

zbyt wiele możliwości, żeby im pomóc

poradzić sobie z tą przeszłością.

W klinice nie było psychologa, więc

takie opowiadanie i wracanie do tego,

z czym właściwie nie możemy sobie poradzić,

nie byłoby użyteczne.

No ale czasem rozmawialiśmy o tych rzeczach,

które były medycznie istotne i które były potrzebne,

i sięgaliśmy do

tego, co się stało wcześniej. Także tak, czasem tak.

I jakie to były historie, kiedy już wychodziły

na światło dzienne?

To bardzo zależy, skąd byli konkretni pacjenci.

Generalnie w klinice mieliśmy trzy grupy

językowe, z którymi pracowaliśmy.

Pierwsza grupa to byli pacjenci, mówiący po arabsku.

I to w przeważającej większości byli ludzie

z Syrii. Więc tam

bardzo wiele historii dotyczących wojny,

tego, co się działo w Syrii w ostatnich

latach. Takich

bieżących historii, historii dotyczących rodzin, które tam

podczas tej wojny

zostały stracone, zgubione czy zmarłe.

To to była jedna grupa.

A druga grupa to byli ludzie, którzy mówili po persku

i to byli głównie Afgańczycy i

ludzie z Iranu.

Większość tych osób

to były prześladowania polityczne, ludzie prześladowani

politycznie, także

powiedziałam, że to była taka najłatwiejsza lista do pracowania,

co brzmi trochę okropnie,

ale to byli z reguły ludzie,

którzy uciekli zanim coś im się faktycznie

wydarzyło w kraju, często całymi rodzinami,

ale była jeszcze lista francuska

i to była lista, na której

najczęściej pracowałam, bo ja pracowałam głównie z osobami dorosłymi

wtedy. Lista francuska to byli

ludzie, którzy pochodzili w większości z krajów

afrykańskich - z Kongo, z Gambii, ze Sierra Leone

i to byli

ludzie z bardzo ciężkimi historiami,

ludzie, którzy przeszli historie

handlu ludźmi, gwałtów,

tortur, wcielania do wojska

siłą.

Okropne, okropne historie,

w które się zagłębiali czasem i to była

taka naprawdę najcięższa lista.

Ci ludzie też mieli najwięcej takich objawów

psychosomatycznych, z którymi my sobie nie mogliśmy poradzić

bez pomocy fachowego psychologa tam na miejscu, nie?

No. Tak bym powiedziała.

Pewnie byli pacjenci, którzy,

pomimo tego, że wychodzili z twojego gabinetu, to

jednak wciąż w nim zostawali, zostawali w twojej

świadomości, w twojej głowie. Masz takie osoby,

do których wracasz nawet dzisiaj?

Tak. Mam takich pacjentów,

którzy się pojawili, o których ciągle pamiętam,

o których czytałam o tym, żeby im pomóc, całkiem sporo.

Taki pacjent, którego pamiętam chyba

najbardziej, to

był pacjent, który do mnie trafił w drugim tygodniu

pracy tam, a ja się tam też

zajmowałam opatrywaniem ran i on przyszedł

z ranami na szyi,

bo próbował popełnić samobójstwo.

Próbował się powiesić, ale

lina, na której się powiesił się urwała, ludzie

go znaleźli i zawieźli go do szpitala,

nie wspomniałam,

na Samos jest szpital, który działa, ale

ponieważ to jest szpital zaprojektowany dla

ludzi mieszkających na Samos, teraz ludzi,

którzy korzystają z tego miejsca jest dwa razy więcej, on jest

kompletnie niewydolny. To miejsce działa tylko

dla stanów zagrożeń życia,

i to zagrożeń życia, takich

bardzo zagrożeń życia. Takich, w których naprawdę

to jest kwestia śmierci-życia

w przeciągu dwóch-trzech godzin.

Także taka osoba

po próbie samobójczej, która w sumie była

zdrowa według tych lekarzy,

została wypuszczona z tego szpitala, ten szpital nie ma

oddziału psychiatrycznego. Powiedzieli, że zdrowy,

rany to są otarcia i niech idzie do naszej kliniki, bo to nie jest

zagrożenie życia już, tak? Bo już nie wisi.

Ja tam nie chcę demonizować tych

lekarzy w szpitalu, bo oni też są

zatłoczeni. Oni mają i pacjentów greckich,

i tych uchodźców, którzy muszą z nimi pracować

w szpitalu, w tym szpitalu

rządowym nie ma tłumaczy, oni nie byli

w stanie się porozumieć z tym uchodźcą i

dowiedzieć się, co mu było, także

też jest trudna praca, jak nie jest się w stanie

zebrać wywiadu i teraz pytanie o to, czy taka klinika

psychiatryczna w ogóle tam ma sens funkcjonować, skoro oni

nie mają swoich tłumaczy. Ale z drugiej strony ten obóz tam funkcjonuje

już cztery lata, także ja nie wiem, dlaczego tam nie ma tłumaczy.

Czy ty masz wiedzę, co stało się z tym pacjentem?

Tak, ten pacjent przyszedł do nas,

ja nie jestem psychiatrą,

nie byłam za dobra z psychiatrii na studiach,

także zmobilizowałam całą swoją wiedzę, swojego

najlepszego tłumacza, z którym wtedy pracowałam

i my spędziliśmy dwie i pół godziny, rozmawiając z tym człowiekiem.

No ale ja musiałam go wypuścić

z powrotem do obozu, bo ta klinika jest na noc zamykana.

I to była chyba najtrudniejsza noc, jaką tam

miałam,

tak mi się wydaje. No ale on wrócił

następnego dnia na kontrolę, ustaliliśmy sobie

takie cotygodniowe kontrole. Udało się w końcu

ściągnąć pomoc psychologiczną dla tego

człowieka.

I on,

jak ja wyjeżdżałam, funkcjonował,

przystosował się trochę do tej nowej sytuacji.

Nie był w pełni zaadaptowany, bo to

nie wydaje mi się możliwe ani zdrowe,

żeby się w pełni zaadaptować do takiej sytuacji, no ale

mówił, że jest mu lepiej.

Spędziłaś tam dwa miesiące.

Zgaduję, że to też był dla ciebie

niełatwy czas. Jak ty sobie radziłaś?

Nie radziłam sobie chyba najlepiej na początku,

bo jak tam pojechałam,

to myślałam, że jestem na to przygotowana, tak jak mówiłam, że

przecież wiem, że będą ludzie torturowani

albo że będą ludzie, którzy byli zgwałceni.

Ja byłam o tym informowana przez tę organizację,

ale po tygodniu

słuchania tych historii, zorientowałam się, jakie to jest

natężenie. Jak wiele ludzi

ma taką historię tam na miejscu

i trochę zaczęło mnie to przygniatać,

tak mi się wydaje. I zaczęłam

trochę wątpić w to, czy w ogóle ma sens ta praca

tam na miejscu, ale

miałam bardzo fajną ekipę wolontariuszy, która

współpracowała ze mną tam i

ludzie, którzy przeszli przez to samo tak naprawdę.

Przez takie załamanie?

Tak. Większość osób tam, tak z moich obserwacji przynajmniej, przechodzi

bardzo podobną ścieżkę - przyjeżdża taka

pełna entuzjazmu, po czym orientuje się,

jaka faktycznie jest rzeczywistość.

I zanim

się przystosują do tej nowej sytuacji, no to musi przejść

taki kryzys, i to nie jeden,

podczas pobytu tam. Ale to pomaga,

jak człowiek wie, że są ludzie, którzy przeszli przez

to samo i że dalej chcą tam działać, i pracować,

i to daje dużą siłę, że coś takiego się

wie i że są tacy ludzie na miejscu,

tak mi się wydaje.

Po dwóch miesiącach wróciłaś do naszej europejskiej rzeczywistości.

Czego cię to doświadczenie nauczyło? Czego się dowiedziałaś

o świecie, o ludziach?

Nauczyłam się, żeby tak nie patrzeć

jednostronnie

na ludzi, których tam spotkałam, bo

nie każdy, kto tam jest, jest

ofiarą, której ja muszę pomóc.

I nie każdy jest bohaterem, który wszystko

przetrzyma i przewalczy, i dotrze

do Europy. Są

i ludzie słabsi, i silniejsi, są

ludzie, którzy świetnie sobie radzą

w tamtej sytuacji i dopasowują się do tego, jak

działa obóz i jak tam funkcjonować.

I są ludzie, którzy zupełnie się nie dopasowują,

i są gdzieś tacy też pośrodku, którzy

nie umieją funkcjonować, i takich jest najwięcej,

jak w każdej społeczności. I wydaje mi się, że to jest

bardzo ważne, żeby mówiąc o tych ludziach, mówić

o nich jak o ludziach właśnie i nie

stawiać ich w żadnym świetle jednostronnie.

Żeby pokazać cały przekrój tego, jak

ludzie tam funkcjonują. I ja

się staram, chociaż też nie zawsze mi to może wychodzi.

Ale staram się nie zabierać im tego człowieczeństwa

i tego, jak bardzo mogą być zróżnicowani.

Okej. Dziękuję za spotkanie, dziękuję za rozmowę.

Dzięki.


Wszy, szczury, brak toalet. Jak żyją uchodźcy na Samos? – 7 metrów pod ziemią Läuse, Ratten, keine Toiletten. Wie leben die Flüchtlinge auf Samos? - 7 Meter unter der Erde Lice, rats, no toilets. How do refugees live on Samos? - 7 meters underground

Mieszkają w namiotach, w kartonach, nie ma toalet,

nie ma sanitariatów, nikt nie wywozi śmieci.

Są epidemie, wszy, pchły,

mieliśmy

epidemię szczurów.

Ludzie z bardzo ciężkimi historiami, ludzie, którzy

przeszli historię handlu ludźmi,

gwałtów, tortur...

Skończyłaś medycynę, odbyłaś roczny staż

w szpitalu, a następnie wyjechałaś na grecką wyspę Samos.

Nie na wakacje,

ale do pracy w klinice dla uchodźców.

Skąd taka decyzja?

Szczerze mówiąc, to ta decyzja zapadła zanim w ogóle

zaczęłam studiować medycynę, bo ja szłam na te studia z taką

myślą, żeby iść i pomagać ludziom.

I potem w czasie studiów to gdzieś tam się

zagubiło trochę w toku nauki,

w tym, że

poznajemy jak działa system i bardziej się może zajmujemy

czasem tym, jak działają te procedury w

systemie, jak to wszystko jest zbudowane,

zamiast tym, dlaczego poszliśmy na te studia, to tam gdzieś się gubi przez te

sześć lat studiowania i potem przez ten rok

pracy w szpitalu. I ja,

idąc na te studia, już byłam takim

trochę naiwnym dzieckiem, które chciało zbawić świat,

w pierwszych tych dwóch latach to wszystko powoli sobie umierało,

aż stwierdziłam, że to jest taka w sumie ostatnia

okazja dla mnie, zanim zacznę stałą pracę,

żeby gdzieś tam spróbować faktycznie może

zrobić to, o czym myślałam. No i postanowiłam

wtedy, że właśnie pojadę na to

Samos, no i spróbuję.

Jakie miałaś oczekiwania

wobec tego wyjazdu?

Szczerze mówiąc nie miałam jakichś

konkretnych, bardzo sprecyzowanych oczekiwań, ja tam jechałam do pracy.

Także skontaktowałam się z tą organizacją, do której jechałam,

wcześniej i wcześniej z nimi rozmawiałam, więc wiedziałam

od nich, jakie są warunki na miejscu, wiedziałam

jak mniej więcej ma wyglądać organizacja

dnia, jaka tam mniej więcej będzie praca.

Także jeśli chodzi o taką medyczną stronę, to nie miałam

jakichś konkretnych oczekiwań,

czegoś, czego się nie spodziewałam, o, może tak.

Czy były rzeczy, których się obawiałaś?

Ja nie, były rzeczy, których się obawiała moja rodzina.

Że tam jest niebezpiecznie, że

może mi się stać krzywda.

Ja się w sumie nie obawiałam

wielu rzeczy, których tak naprawdę z perspektywy, jak sobie myślę, powinnam

o nich pomyśleć wcześniej,

ale tego nie zrobiłam, bo myślałam...

Na przykład?

Na przykład to, jaka ta praca tam jest obciążająca psychicznie.

I ilość

historii, które się słyszy, pracując z takimi ludźmi.

Ciężkich historii, takich trudnych tematów, które

oni poruszają, na które

nie jesteśmy przygotowani,

nie wiem, czy powinniśmy być, bo to nie jest do końca

to, z czym my się spotykamy

na co dzień i

ja nie byłam na to przygotowana. Myślałam, że jestem, ale

to mnie zaskoczyło i trochę mnie tam

podłamało na miejscu.

Mówisz, że twoi bliscy szczególnie cię nie zachęcali do tego wyjazdu.

No nie, nieszczególnie.

Co mówili?

No głównie, że to jest niebezpieczne, że

jest jakieś ryzyko, żeby tam

jechać, że cała ta wyspa,

no głównie, że jest tam

zagrożenie dla mojego zdrowia i życia, co się

nie sprawdziło i nie uważam,

w żadnym momencie tam nie czułam, że moje zdrowie albo życie

jest zagrożone.

Jak wyglądała rzeczywistość, jaką zastałaś na miejscu?

Więc tak. Na miejscu, ja pracowałam w

klinice, która się znajdowała poza obozem w mieście,

natomiast do samego obozu

nie wchodziliśmy raczej. Wchodziliśmy do dżungli,

która była otoczeniem obozu na Samos.

Przed kryzysem uchodźczym znajdował

hotspot na 650 osób,

ale w tym momencie na Samos mieszka

ponad 7300 uchodźców.

Jak ci ludzie się tam mieszczą?

No nie mieszczą się. Fizycznie nie mieszczą się w przestrzeni, która jest

dla nich zaprojektowana, więc mieszkają

w okolicach tego obozu.

Nie mieszkają w kontenerach, które dla nich były zbudowane.

Mieszkają w namiotach, w kartonach, czasem bez niczego.

No i to terytorium, w którym mieszka

tak naprawdę większość z tych ludzi

nazywa się dżunglą. I my tam głównie przebywaliśmy,

no i przebywaliśmy w klinice.

Jakie warunki tam panowały?

Warunki są straszne, bo okolica tego

obozu nie jest w ogóle zaprojektowana do mieszkania,

tam nic nie ma, nie ma żadnej infrastruktury, nie ma

toalet, nie ma sanitariatów,

nikt nie wywozi śmieci.

W samym obozie są toalety, ale tam

dla takiej ilości ludzi to nie wystarcza po prostu.

Dla wszystkich kobiet tam są cztery toalety tylko

zaprojektowane, to jest strasznie mało.

Więc higienicznie to jest

koszmarne.

Tam są epidemie, wszy,

pchły. Mieliśmy

epidemię szczurów,

gdzie ludzie przychodzili z pogryzieniami.

Nie mogą się umyć, nie mogą zrobić prania.

Na wszystko trzeba mieć bilet. Żeby zrobić pranie

ludzie musieli przyjść do naszej kliniki

i musiały być medyczne wskazania co do tego, żeby wyprać

sobie ubrania, czyli na przykład...

Żeby móc skorzystać z pralki, tak?

Żeby móc skorzystać z pralki, otrzymać detergenty. Musiał mieć wszy albo pchły,

żeby to zrobić. Tak samo, żeby wziąć prysznic,

który nie był prowadzony przez organizację rządową tylko organizację

pozarządową, też musiał mieć wskazanie medyczne

i musiał od nas otrzymać bilet.

Czyli warunki opłakane. A jak tam wygląda

samo życie, jak ono się toczy, jakim rytmem,

jakimi problemami żyją tamtejsi ludzie?

To znaczy dla ludzi, którzy mieszkają

w tym obozie właściwie życie składa się

ze stania w kolejkach, bo oni muszą...

Obóz zapewnia wyżywienie, ale

na to wyżywienie trzeba zaczekać, no bo taka ilość osób

musi być wyżywiona

z jednego punktu, także oni tak naprawdę

stoją w kolejce po jedzenie,

potem stoją w kolejce po koc

albo po jakieś środki czystości,

albo w kolejce do nas, do kliniki, potem z powrotem w kolejce

po jedzenie.

Czyli właściwie cały dzień tych osób upływa na oczekiwaniu. A jaka

jest ich perspektywa, na co oni tak właściwie czekają?

Oni czekają na

decyzję o przesunięciu na

kontynent, czyli na ten mainland, jak tam

oni to nazywają. Ludzie, którzy przybywają na

Samos dostają

taką pre-registration card, czyli kartę, która

pozwala im się ubiegać o status uchodźcy.

Ale cały proces

jest bardzo wydłużony,

to jest bardzo dużo biurokracji związanej z tym procesem

i oni, będąc na Samos, są

zamknięci tak naprawdę na tej wyspie i oczekują

na to, jaki jest efekt końcowy tego procesu.

Żeby wyjechać z Samos,

muszą dostać open card

i muszą zostać przesunięci na kontynent,

gdzie dopiero będzie kończona ta procedura uchodźca.

Czyli tak naprawdę wyjeżdżając z Samos oni jeszcze nie mają pełnego

statusu uchodźcy.

W tym momencie, żeby w ogóle wyjechać

z wyspy do Aten, żeby

dokończyć tę procedurę, czas oczekiwania to jest

minimum rok tak naprawdę,

półtora roku. Spotkałam

osoby, które siedzą na tej wyspie już 3-4 lata

w takich warunkach, jak ja opisałam

i tak naprawdę nie wiedzą, czy mają

jakąś perspektywę. Drugim wyborem jest

deportacja do Turcji, co

nie dla wszystkich jest bezpieczne i

tak naprawdę nie stanowi jakiegoś wolnego

wyboru, bo na tę decyzję też muszą czekać.

Wspomniałaś o wyżywieniu. Jak ono wygląda? Czy

to są porządne, pełnowartościowe posiłki, czy

niekoniecznie?

To jest takie wyżywienie, jakie jest gotowane dla dużej grupy ludzi, także nie,

to nie są pełnowartościowe posiłki. To są jakieś

papki z ryżem w większości, także w naszej

klinice było dużo ludzi, którzy przychodzili z takimi problemami gastrycznymi,

z zaparciami, z biegunkami.

Bardzo dużo niedożywionych dzieci,

które po prostu nie miały skąd czerpać takich odżywczych wartości

tam, nie?

Ty przyjmowałaś pacjentów w klinice, która była

położona nieopodal, rozumiem, tego miejsca.

A jakie tam panowały warunki? Czy tam było w porządku?

To znaczy klinika jest prowadzona przez francuską

organizację pozarządową, oni się nazywają Med'EqualiTeam

i obecnie składa się

z samej kliniki i takiego aneksu,

w którym są głównie sale. Jest tam też

apteka prowadzona przez to Med'Equali,

więc my jako lekarze mogliśmy od razu wydawać leki

potrzebne tym ludziom, bo prawda jest też taka, że oni tych leków

"zapisanych" nie mogliby gdzieś kupić.

Czyli musieli je dostać na miejscu?

Tak. Więc je dostawali od nas.

Sama klinika działała tak, że rano

przychodzili ludzie, o siódmej rano musieli się zjawić

i pielęgniarki oraz pracujący lekarze dokonywali

tak zwanego triażu, czyli

zajmowali się najbardziej bieżącymi, takimi

prostymi problemami, a ludzi z bardziej złożonymi

problemami kwalifikowali na wizyty lekarskie,

które trwały trochę dłużej, które się zaczynały od

dziesiątej. No i my tak

dziennie przerabialiśmy

około 180 pacjentów

i my,

co może nie było do końca

zdrowe, nie trzymaliśmy się dokładnie godzin

otwarcia tej kliniki.

Także jeśli trzeba było zostać dłużej, to zostawaliśmy dłużej.

Natomiast jak sobie z tym radziliśmy? Nie zapisywaliśmy

pacjentów, którzy przyszli po godzinie siódmej rano.

No bo byśmy nigdy nie zamknęli tego miejsca.

Także jeśli ktoś nie był o siódmej rano się zapisać

i nie była to kobieta w ciąży albo dziecko,

to musiał przyjść następnego dnia na siódmą rano.

W ten sposób działaliśmy.

W jaki sposób ty się komunikowałaś z tymi pacjentami?

My pracowaliśmy z tłumaczami i większość

tłumaczy to byli również ludzie mieszkający w obozie,

którzy znali więcej języków i współpracowali

z nami. To była dla mnie nowa sytuacja

powiem szczerze, bo w Polsce nie mamy okazji do czegoś takiego,

także to było

na początku dosyć trudne, żeby nawiązać więź z pacjentem

i tak mu wszystko dokładnie wytłumaczyć,

zwłaszcza jeśli się pracowało z zaburzeniami

psychiatrycznymi, w których jednak ważny jest

ten język.

No ale

robiliśmy, co się dało, że tak powiem.

Czy oni opowiadali ci

swoje historie, czy opowiadali ci o swoim życiu? Czy był

na to czas, żebyś ty mogła

dowiedzieć się, co działo się z nimi wcześniej?

Dlaczego znajdują się w tym miejscu?

To znaczy i tak, i nie. To bardzo zależy od pacjenta.

Niektórzy mieli potrzebę, żeby mówić,

niektórzy nie. Ja,

pouczona zresztą przez osoby, które prowadzą tę

klinikę, starałam się nie naciskać na to,

żeby wyciągać z nich jakieś informacje dotyczące

ich przeszłości, jeśli to nie było medycznie istotne,

bo

prawda jest taka, że w tej klinice nie mieliśmy

zbyt wiele możliwości, żeby im pomóc

poradzić sobie z tą przeszłością.

W klinice nie było psychologa, więc

takie opowiadanie i wracanie do tego,

z czym właściwie nie możemy sobie poradzić,

nie byłoby użyteczne.

No ale czasem rozmawialiśmy o tych rzeczach,

które były medycznie istotne i które były potrzebne,

i sięgaliśmy do

tego, co się stało wcześniej. Także tak, czasem tak.

I jakie to były historie, kiedy już wychodziły

na światło dzienne?

To bardzo zależy, skąd byli konkretni pacjenci.

Generalnie w klinice mieliśmy trzy grupy

językowe, z którymi pracowaliśmy.

Pierwsza grupa to byli pacjenci, mówiący po arabsku.

I to w przeważającej większości byli ludzie

z Syrii. Więc tam

bardzo wiele historii dotyczących wojny,

tego, co się działo w Syrii w ostatnich

latach. Takich

bieżących historii, historii dotyczących rodzin, które tam

podczas tej wojny

zostały stracone, zgubione czy zmarłe.

To to była jedna grupa.

A druga grupa to byli ludzie, którzy mówili po persku

i to byli głównie Afgańczycy i

ludzie z Iranu.

Większość tych osób

to były prześladowania polityczne, ludzie prześladowani

politycznie, także

powiedziałam, że to była taka najłatwiejsza lista do pracowania,

co brzmi trochę okropnie,

ale to byli z reguły ludzie,

którzy uciekli zanim coś im się faktycznie

wydarzyło w kraju, często całymi rodzinami,

ale była jeszcze lista francuska

i to była lista, na której

najczęściej pracowałam, bo ja pracowałam głównie z osobami dorosłymi

wtedy. Lista francuska to byli

ludzie, którzy pochodzili w większości z krajów

afrykańskich - z Kongo, z Gambii, ze Sierra Leone

i to byli

ludzie z bardzo ciężkimi historiami,

ludzie, którzy przeszli historie

handlu ludźmi, gwałtów,

tortur, wcielania do wojska

siłą.

Okropne, okropne historie,

w które się zagłębiali czasem i to była

taka naprawdę najcięższa lista.

Ci ludzie też mieli najwięcej takich objawów

psychosomatycznych, z którymi my sobie nie mogliśmy poradzić

bez pomocy fachowego psychologa tam na miejscu, nie?

No. Tak bym powiedziała.

Pewnie byli pacjenci, którzy,

pomimo tego, że wychodzili z twojego gabinetu, to

jednak wciąż w nim zostawali, zostawali w twojej

świadomości, w twojej głowie. Masz takie osoby,

do których wracasz nawet dzisiaj?

Tak. Mam takich pacjentów,

którzy się pojawili, o których ciągle pamiętam,

o których czytałam o tym, żeby im pomóc, całkiem sporo.

Taki pacjent, którego pamiętam chyba

najbardziej, to

był pacjent, który do mnie trafił w drugim tygodniu

pracy tam, a ja się tam też

zajmowałam opatrywaniem ran i on przyszedł

z ranami na szyi,

bo próbował popełnić samobójstwo.

Próbował się powiesić, ale

lina, na której się powiesił się urwała, ludzie

go znaleźli i zawieźli go do szpitala,

nie wspomniałam,

na Samos jest szpital, który działa, ale

ponieważ to jest szpital zaprojektowany dla

ludzi mieszkających na Samos, teraz ludzi,

którzy korzystają z tego miejsca jest dwa razy więcej, on jest

kompletnie niewydolny. To miejsce działa tylko

dla stanów zagrożeń życia,

i to zagrożeń życia, takich

bardzo zagrożeń życia. Takich, w których naprawdę

to jest kwestia śmierci-życia

w przeciągu dwóch-trzech godzin.

Także taka osoba

po próbie samobójczej, która w sumie była

zdrowa według tych lekarzy,

została wypuszczona z tego szpitala, ten szpital nie ma

oddziału psychiatrycznego. Powiedzieli, że zdrowy,

rany to są otarcia i niech idzie do naszej kliniki, bo to nie jest

zagrożenie życia już, tak? Bo już nie wisi.

Ja tam nie chcę demonizować tych

lekarzy w szpitalu, bo oni też są

zatłoczeni. Oni mają i pacjentów greckich,

i tych uchodźców, którzy muszą z nimi pracować

w szpitalu, w tym szpitalu

rządowym nie ma tłumaczy, oni nie byli

w stanie się porozumieć z tym uchodźcą i

dowiedzieć się, co mu było, także

też jest trudna praca, jak nie jest się w stanie

zebrać wywiadu i teraz pytanie o to, czy taka klinika

psychiatryczna w ogóle tam ma sens funkcjonować, skoro oni

nie mają swoich tłumaczy. Ale z drugiej strony ten obóz tam funkcjonuje

już cztery lata, także ja nie wiem, dlaczego tam nie ma tłumaczy.

Czy ty masz wiedzę, co stało się z tym pacjentem?

Tak, ten pacjent przyszedł do nas,

ja nie jestem psychiatrą,

nie byłam za dobra z psychiatrii na studiach,

także zmobilizowałam całą swoją wiedzę, swojego

najlepszego tłumacza, z którym wtedy pracowałam

i my spędziliśmy dwie i pół godziny, rozmawiając z tym człowiekiem.

No ale ja musiałam go wypuścić

z powrotem do obozu, bo ta klinika jest na noc zamykana.

I to była chyba najtrudniejsza noc, jaką tam

miałam,

tak mi się wydaje. No ale on wrócił

następnego dnia na kontrolę, ustaliliśmy sobie

takie cotygodniowe kontrole. Udało się w końcu

ściągnąć pomoc psychologiczną dla tego

człowieka.

I on,

jak ja wyjeżdżałam, funkcjonował,

przystosował się trochę do tej nowej sytuacji.

Nie był w pełni zaadaptowany, bo to

nie wydaje mi się możliwe ani zdrowe,

żeby się w pełni zaadaptować do takiej sytuacji, no ale

mówił, że jest mu lepiej.

Spędziłaś tam dwa miesiące.

Zgaduję, że to też był dla ciebie

niełatwy czas. Jak ty sobie radziłaś?

Nie radziłam sobie chyba najlepiej na początku,

bo jak tam pojechałam,

to myślałam, że jestem na to przygotowana, tak jak mówiłam, że

przecież wiem, że będą ludzie torturowani

albo że będą ludzie, którzy byli zgwałceni.

Ja byłam o tym informowana przez tę organizację,

ale po tygodniu

słuchania tych historii, zorientowałam się, jakie to jest

natężenie. Jak wiele ludzi

ma taką historię tam na miejscu

i trochę zaczęło mnie to przygniatać,

tak mi się wydaje. I zaczęłam

trochę wątpić w to, czy w ogóle ma sens ta praca

tam na miejscu, ale

miałam bardzo fajną ekipę wolontariuszy, która

współpracowała ze mną tam i

ludzie, którzy przeszli przez to samo tak naprawdę.

Przez takie załamanie?

Tak. Większość osób tam, tak z moich obserwacji przynajmniej, przechodzi

bardzo podobną ścieżkę - przyjeżdża taka

pełna entuzjazmu, po czym orientuje się,

jaka faktycznie jest rzeczywistość.

I zanim

się przystosują do tej nowej sytuacji, no to musi przejść

taki kryzys, i to nie jeden,

podczas pobytu tam. Ale to pomaga,

jak człowiek wie, że są ludzie, którzy przeszli przez

to samo i że dalej chcą tam działać, i pracować,

i to daje dużą siłę, że coś takiego się

wie i że są tacy ludzie na miejscu,

tak mi się wydaje.

Po dwóch miesiącach wróciłaś do naszej europejskiej rzeczywistości.

Czego cię to doświadczenie nauczyło? Czego się dowiedziałaś

o świecie, o ludziach?

Nauczyłam się, żeby tak nie patrzeć

jednostronnie

na ludzi, których tam spotkałam, bo

nie każdy, kto tam jest, jest

ofiarą, której ja muszę pomóc.

I nie każdy jest bohaterem, który wszystko

przetrzyma i przewalczy, i dotrze

do Europy. Są

i ludzie słabsi, i silniejsi, są

ludzie, którzy świetnie sobie radzą

w tamtej sytuacji i dopasowują się do tego, jak

działa obóz i jak tam funkcjonować.

I są ludzie, którzy zupełnie się nie dopasowują,

i są gdzieś tacy też pośrodku, którzy

nie umieją funkcjonować, i takich jest najwięcej,

jak w każdej społeczności. I wydaje mi się, że to jest

bardzo ważne, żeby mówiąc o tych ludziach, mówić

o nich jak o ludziach właśnie i nie

stawiać ich w żadnym świetle jednostronnie.

Żeby pokazać cały przekrój tego, jak

ludzie tam funkcjonują. I ja

się staram, chociaż też nie zawsze mi to może wychodzi.

Ale staram się nie zabierać im tego człowieczeństwa

i tego, jak bardzo mogą być zróżnicowani.

Okej. Dziękuję za spotkanie, dziękuję za rozmowę.

Dzięki.