×

We use cookies to help make LingQ better. By visiting the site, you agree to our cookie policy.


image

7 metrów pod ziemią, Która akcja sprawiła, że poczuł się spełnionym ratownikiem? – 7 metrów... (2)

Która akcja sprawiła, że poczuł się spełnionym ratownikiem? – 7 metrów... (2)

na linach, działa się na linach. Dodatkowo

człowiek, którego się ratuje,

trzeba go tak zabezpieczyć, żeby i jemu się nic nie stało.

No, ale również

działania na powierzchni.

Działania na powierzchni, gdzie

my

działamy na ogół wtedy... Kiedy

wszyscy inni z gór uciekają, to my w te góry idziemy.

No i...

Nie jest tam przyjemnie wtedy.

Nie jest tam przyjemnie. Zdarzyło mi się

działać w górach przy temperaturze odczuwalnej -47 stopni.

W nocy, kiedy widoczność

była na odległość 6-7 metrów.

I będąc w terenie, który naprawdę dobrze

znam, miałem problemy orientacyjne.

Nie wiedziałem, jak sobie z tym poradzić.

Dodatkowo, na przykład

znowu współpraca ze śmigłowcem,

działania śmigłowcowe, załoga

śmigłowca, piloci, którzy latają śmigłowcem,

gdzie łopaty

wirnika są w odległości

kilku metrów od skały i przesunięcie się

takiego śmigłowca spowoduje,

może spowodować uderzenie tych łopat

i rozbicie

śmigłowca. A dodatkowo jeszcze w tym czasie

operator dźwigu opuszcza ratownika na dół

bądź go wyciąga do góry razem z poszkodowanym.

Wszystko wymaga

niebywałego

poziomu organizacji, tak jak w przypadku

kolegów, którzy działają na

śmigłowcu,

pilotów... Ja

powiem bez wątpienia, że są to

najlepsi piloci śmigłowcowi

w Polsce, jedni z lepszych pilotów na świecie.

To tutaj trzeba powiedzieć. Ale to są zawsze

panowie w okolicach pięćdziesiątki,

po czterdziestce. Nie ma młodszego.

To, jak to się mówi u nas, że oni mają

nabitą łapę, czyli wylatane ileś tysięcy

godzin w powietrzu.

Minione wakacje były takie szczególne, mam

takie wrażenie, dla TOPR-u, bo dużo się

o was mówiło, dużo

się mówiło o waszych akcjach.

Jak wspominasz tamten czas?

To znaczy tak,

czy te minione wakacje były jakieś wyjątkowe?

Ja powiem, że nie.

To znaczy wyjątkowość tych wakacji

polegała na tym, że nam się zdarzyły trzy

praktycznie równocześnie trzy zdarzenia,

które wymagały bardzo dużego

zaangażowania TOPR-u.

Dwa to były wypadki masowe.

Pierwszy wypadek to jest wypadek,

którego myśmy się spodziewali od lat.

Ale...

Tylko zastanawialiśmy się, kiedy do tego dojdzie.

Mówię tutaj o Jaskini.

Po prostu poziom eksploracji

w jaskiniach tatrzańskich

z roku na rok jest co raz wyższy.

To znaczy ludzie podejmują się coraz trudniejszych

przedsięwzięć.

No i w pewnym momencie to musiało poskutkować

takim zdarzeniem, gdzie

dwójka

grotołazów

została odcięta przez wodę

w Jaskini Wielkiej Śnieżnej

na głębokości -500, czyli

to było nawet poniżej -500

- od otworu w dół 500 m

w tzw. Przemkowych Partiach. To są bardzo ciasne,

wąskie partie.

Przejście pod krzesłem

to jest już obszerne.

No i oni niestety w tamtym miejscu zostali

odcięci

przez wodę.

Ona się niespodziewanie podniosła, tak?

To znaczy, to jest tak: ona się niespodziewanie podniosła, ale

przyczyną podniesienia się tej wody

była sama obecność tych grotołazów w tamtym miejscu.

Czyli jest coś takiego jak cieki wodne,

strużki wody. To się wydaje...

Strużka niewielka, ale jeżeli mamy do czynienia

z niewielką przestrzenią, to nawet niewielka ilość

wody może tę przestrzeń dość szybko zalać, tak?

Ta strużka została... Odpływ tej wody został,

przez to, że oni gdzieś tam przechodzili, przytkany

i zaczęła się ta woda spiętrzać.

Nie pozwoliło im to wrócić.

No i wy prowadzicie wtedy akcję ratunkową,

a jednocześnie jest informacja o burzy na Giewoncie.

No, to cztery dni

żeśmy już działali w tej jaskini, kiedy dostaliśmy

informację najpierw, że zostało kilka

osób porażonych przez

prąd, potem dostaliśmy informację, że

3 osoby są reanimowane, potem dostaliśmy informację,

że się okazało, że jest

kilkanaście osób porażonych przez

prąd,

skończyło się na 157

osobach, tak?

4 osoby niestety zginęły.

Tutaj...

W krótkim, bardzo krótkim czasie

została zorganizowana gigantyczna

akcja ratunkowa. Powiem "gigantyczna", bo

ta akcja ratunkowa zaangażowała

nie tylko ratowników górskich.

Nie tylko myśmy działali, ale działali strażacy,

działali policjanci, działała

straż miejska w Zakopanem,

działali LPR

- Lotnicze Pogotowie Ratunkowe.

Raptem się okazało, że wszyscy

wiedzą, co robić.

Nie było jakiegoś specjalnego koordynatora,

który by

wydawał

rozkazy, który by tym dowodził. Nie.

Raptem okazało się, że wszystko działa.

Każdy wiedział, co ma robić.

Wszyscy wiedzą, co mają robić, ale to wynika, wydaje mi się, po prostu z chęci

uratowania ludzi.

Ja byłem akurat

trzeciej grupie. Poszedłem do góry.

Jeszcze nie mogłem lecieć śmigłowcem, bo jeszcze

trwała burza.

W związku z czym, tak się złożyło, że

nie dotarłem na sam wierzchołek, bo w międzyczasie

się odsłoniło i mógł latać śmigłowiec, więc

tym śmigłowcem było szybciej. I do mnie,

ja byłem na Kondratowej, w schronisku na

Kondratowej. Do mnie docierali ludzie, którzy po prostu byli jeszcze

w miarę mobilni, tzn...

Oni zbiegali z Giewontu?

Zbiegali to jest za dużo powiedziane. Oni schodzili. Wyglądało

to mniej więcej tak, jakby

część ludzi schodziła po zamachu

terrorystycznym. Do tego

najlepiej porównać.

Proszę mi wierzyć, że

ci ludzie byli w takim stanie, że gdyby

nie to, że tam u góry byli ludzie,

którzy byli w stanie jeszcze gorszym, to my byśmy się

decydowali na ewakuację tych ludzi przy pomocy śmigłowca.

Nikt by im nie powiedział:

Idź i schodź w dół.

Ale na czym to polegało? Oni byli zszokowani, przejęci,

poranieni?

No nie, tu nie można mówić, że oni

byli tylko zszokowani.

Oni byli

nie tylko poranieni.

W pewnym momencie zobaczyłem osobę, kobietę,

sprowadzaną przez

dwóch panów, którzy notabene też

- jeden był poparzony, drugi miał chyba złamaną rękę,

ale oni postanowili jej pomóc,

będąc w takim stanie,

kobietę, która straciła wzrok,

która zupełnie była

nieobecna, była bez kontaktu.

Naprawdę nie wiedziałem, co mam zrobić,

jak mam zadziałać.

Byli ludzie, którzy

byli na przykład z rozciętymi

ranami ciętymi szyi i rąk, nóg.

Natomiast

u góry byli ludzie, których

stan był jeszcze o wiele gorszy.

Cała masa tych ludzi...

Myśmy musieli tam u góry, koledzy musieli

zrobić coś, co się określa w ratownictwie

tzw. triażem,

czyli podzielić ludzi na tych, którzy

wymagają, których już nie jesteśmy w stanie

uratować, na przykład.

Ludzie są reanimowani przez

kilkadziesiąt minut i ta reanimacja

jest nieskuteczna, tak?

A pomocy potrzebują też inni?

Tak, a pomocy jeszcze jest dużo. A my mamy ograniczone zasoby ludzkie.

I to wy musicie decydować.

Tak, tak. Musieli podzielić tych ludzi na tych, których

my ratujemy teraz, jak najszybciej wieziemy do tego szpitala.

Na tych, którzy mogą poczekać i na tych, którzy mogą

schodzić sami.

Czasami zaopatrzeni, czasami niezaopatrzeni.

Ci, którzy schodzili, docierali tam do nas

i myśmy ich stamtąd

ewakuowali samochodami do Zakopanego.

Policja wraz ze strażą miejską uruchomiła,

ja się dopiero potem

o tym dowiedziałem, takie zielone kanały

samym Zakopanem,

że po prostu samochód jechał i miał wolną ulicę.

Nie tylko, że on jechał na tzw. gwizdkach,

czyli na tych

światłach, błyskając światłami,

ale po prostu była wolna ulica. Oni wstrzymywali ruch

po to, żeby te samochody jak najszybciej przejechały.

Później ta aura się nam cały czas

zmieniała, pogoda nam się zmieniała, odcięło nam możliwość

latania śmigłowcem do Zakopanego. Ponieważ

Zakopane zostało przykryte mgłą,

więc zaczęliśmy wozić ludzi na Kondratową

i z Kondratowej

zwozić tych ludzi, którzy do nas przylatywali

śmigłowcem, wozić samochodami w dół.

Jak nam Kondratową

przykryły chmury to śmigłowiec woził

ludzi z Giewontu na Kasprowy Wierch,

a z Kasprowego Wierchu zwoził kolejką

na dół.

Jaki wniosek należałoby wyciągnąć z tego, co wydarzyło się na Giewoncie?

Powiem tak, że troszkę mnie zbulwersowała w pewnym momencie

opinia, że "no, był to wypadek wyjątkowy,

że to się nie zdarzy",

i tak dalej, i tak dalej. Nie. To nie był wypadek

wyjątkowy. My nie możemy do tego tak podchodzić,

bo jak my będziemy w ten sposób podchodzili, że to jest wypadek

wyjątkowy, to my uśpimy swoją czujność.

Nie będziemy się nad tym faktem zastanawiać.

No, bo to był wypadek raz na 20, 30,

40 lat, może się nam zdarzyć, no dobra.

Nie. Tu trzeba powiedzieć tak. Pamiętać o tym,

że turystyka w Tatrach

zrobiła się masowa. Że tych ludzi to jest naprawdę

masa. A Giewont jest wyjątkową górą,

na którą każdy chce wejść.

Każdy turysta.

Każdy turysta, tak. No, dodatkowo

on ma jeszcze ten aspekt religijny, bo,

powiedzmy sobie szczerze, w dużej mierze ci ludzie

byli tam z takich pobudek religijnych.

I...

to nie będzie tak, że ci ludzie przestaną tam na

ten Giewont chodzić. Oni w dalszym ciągu będą

chodzili. W dalszym ciągu na tej górze

będzie te 100, 150, 200 osób naraz

w takich okresach letnich.

I tu się trzeba nad tym zastanowić, co zrobić,

żeby do takich sytuacji

przeludnienia tego miejsca

nie dochodziło. Mamy park, mamy

włodarzy miasta, mamy,

nie wiem, rządzących, którzy

mogą się nad tym zastanowić.

A z perspektywy mojej, turysty?

Co ja powinienem wiedzieć i jaki wniosek

wyciągnąć z tego doświadczenia?

Okej, dobra. To tutaj wchodzimy na mój konik.

Bo od lat twierdzę, że

jeśli chodzi o

wypadki górskie, to my

nie wyciągamy właściwych wniosków. Ja mówię "my" nie

ratownicy, ale jako społeczeństwo.

Generalnie to jest tak, ja pamiętam,

był taki epizod z ewakuacją, tzw. ewakuacją

z Morskiego Oka, 100 osób, coś tam, coś tam.

Oczywiście wszyscy potem

te osoby piętnowali, że jak to,

oni poszli w góry, oni nie umieli się

w tych górach znaleźć, że to, że tamto. Ale w dużej mierze

to byli ludzie, którzy byli

w tych górach po raz pierwszy.

Ja mówię: To jest tak mniej więcej, jakbyś

bił dziecko malutkie, które się poparzyło

o żelazko. Nie uderzysz takiego dziecka.

Pytanie jest takie, co zrobić,

żeby ten człowiek wiedział, czym ryzykuje. Bo on

nie wie, czym ryzykuje.

Taki człowiek idący na Giewont, słyszący

burzę

nieopodal, bo tak było

rzeczywiście.

Już powinien wyciągać wnioski.

Oczywiście, ale on tych wniosków nie wyciąga. On w ogóle nie wie, że mu burza zagraża. Czy ktoś,

będąc tutaj, mieszkając w Warszawie,

zastanawia się nad tym, że będzie burza?

Zastanawia się nad tym, czy wyjść czy nie,

czy ta burza mu zrobi krzywdę?

Nie ma to znaczenia.

Nie. Nie zastanawia się, bo tak: budynki, mamy piorunochrony,

jak będzie bardzo lało, to się schowam do tramwaju,

stanę pod przystankiem - w ogóle.

Czy ktoś się zastanawia, wychodząc z domu,

że

już jest wieczór, że będzie noc

i nie będzie światła? No po co? Po co ja mam brać latarkę,

kiedy jest oświetlenie

miejskie?

My żyjemy w takim świecie. I ten świat

nas w ogóle nie przygotowuje do trudnych warunków.

Wyjeżdżamy w Tatry, wyjeżdżamy

gdzieś, nie wiem, do lasu, znajdujemy się w tym momencie

w zupełnie obcym środowisku, do którego zupełnie

nie jesteśmy przystosowani. Bo nikt nas tego nie

nauczył, nikt nam tego nie powiedział.

Czy w szkołach jest jakikolwiek

program, który by

te małe dzieci uczył,

jak mają się w górach zachować,

jak się mają zachować w lesie w momencie, kiedy się zgubią.

Jak się zabezpieczyć, jak sobie znaleźć

jakieś schronienie? Nie ma czegoś takiego.

Nie, ale uczymy się za to budowy pantofelka,

to też się przydaje.

No właśnie, tylko że potem jest tak, że w momencie kiedy

dochodzi do takich sytuacji,

my jesteśmy bezradni.

Wydaje mi się, że tutaj, jeżeli chodzi o

Giewont, zadziałał jeszcze taki

mechanizm stadności naszej. My

jesteśmy zwierzęciem stadnym, nam się wydaje

...że skoro jest tak dużo ludzi, to na pewno wszystko jest okej.

To na pewno nic się nie stanie. Skoro wszyscy tam poszli, to ja

też mogę pójść, ja się czuję w stadzie bezpieczny.

Wcale nie.

A tu nie ma tak, nie ma.

Miewasz czasem tak, że czujesz jakąś złość, wściekłość na ludzi, którzy w tak głupi sposób

ryzykują swoje życie? Nie mam na uwadze tych,

którzy poszli wtedy na Giewont, ale w ogóle.

No a na koniec to ty musisz ryzykować własnym życiem.

Czasami to mnie dopada.

Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie.

Ale na ogół to jest właśnie taka

refleksja, że oni tak naprawdę nie wiedzieli, co

robią. To wynika z

ich braku świadomości. Gdyby oni

mieli tę świadomość ryzyka, jakie

podejmują, to zapewne by do tego nie doszło.

Więc po tej refleksji bardzo szybko

odzyskuję równowagę, ale przyznam

się, że czasami tak.

Zdarzyło Ci się komuś, powiedz szczerze, nawrzucać?

- "Facet, co ty wyprawiasz"?

No, to była taka sytuacja... Parę razy mi się zdarzyło, ale

opowiem dość taką anegdotyczną historię.

W okresie, kiedy była

powódź w zeszłym roku,

to był zeszły rok czy dwa lata temu, taka powódź w

Tatrach, gdzie pozrywało drogi, coś tam,

coś tam, myśmy dostali wiadomość, że

poniżej Giewontu jest pani, która

złamała nogę.

Pojechaliśmy od strony

Doliny Małej Łąki

szlakiem szedł już potok,

nie dało się tamtędy iść, z dużym trudem

wyjechaliśmy quadem do góry,

następnie ten quad porzuciliśmy, bo się już nie dało jechać


Która akcja sprawiła, że poczuł się spełnionym ratownikiem? – 7 metrów... (2)

na linach, działa się na linach. Dodatkowo

człowiek, którego się ratuje,

trzeba go tak zabezpieczyć, żeby i jemu się nic nie stało.

No, ale również

działania na powierzchni.

Działania na powierzchni, gdzie

my

działamy na ogół wtedy... Kiedy

wszyscy inni z gór uciekają, to my w te góry idziemy.

No i...

Nie jest tam przyjemnie wtedy.

Nie jest tam przyjemnie. Zdarzyło mi się

działać w górach przy temperaturze odczuwalnej -47 stopni.

W nocy, kiedy widoczność

była na odległość 6-7 metrów.

I będąc w terenie, który naprawdę dobrze

znam, miałem problemy orientacyjne.

Nie wiedziałem, jak sobie z tym poradzić.

Dodatkowo, na przykład

znowu współpraca ze śmigłowcem,

działania śmigłowcowe, załoga

śmigłowca, piloci, którzy latają śmigłowcem,

gdzie łopaty

wirnika są w odległości

kilku metrów od skały i przesunięcie się

takiego śmigłowca spowoduje,

może spowodować uderzenie tych łopat

i rozbicie

śmigłowca. A dodatkowo jeszcze w tym czasie

operator dźwigu opuszcza ratownika na dół

bądź go wyciąga do góry razem z poszkodowanym.

Wszystko wymaga

niebywałego

poziomu organizacji, tak jak w przypadku

kolegów, którzy działają na

śmigłowcu,

pilotów... Ja

powiem bez wątpienia, że są to

najlepsi piloci śmigłowcowi

w Polsce, jedni z lepszych pilotów na świecie.

To tutaj trzeba powiedzieć. Ale to są zawsze

panowie w okolicach pięćdziesiątki,

po czterdziestce. Nie ma młodszego.

To, jak to się mówi u nas, że oni mają

nabitą łapę, czyli wylatane ileś tysięcy

godzin w powietrzu.

Minione wakacje były takie szczególne, mam

takie wrażenie, dla TOPR-u, bo dużo się

o was mówiło, dużo

się mówiło o waszych akcjach.

Jak wspominasz tamten czas?

To znaczy tak,

czy te minione wakacje były jakieś wyjątkowe?

Ja powiem, że nie.

To znaczy wyjątkowość tych wakacji

polegała na tym, że nam się zdarzyły trzy

praktycznie równocześnie trzy zdarzenia,

które wymagały bardzo dużego

zaangażowania TOPR-u.

Dwa to były wypadki masowe.

Pierwszy wypadek to jest wypadek,

którego myśmy się spodziewali od lat.

Ale...

Tylko zastanawialiśmy się, kiedy do tego dojdzie.

Mówię tutaj o Jaskini.

Po prostu poziom eksploracji

w jaskiniach tatrzańskich

z roku na rok jest co raz wyższy.

To znaczy ludzie podejmują się coraz trudniejszych

przedsięwzięć.

No i w pewnym momencie to musiało poskutkować

takim zdarzeniem, gdzie

dwójka

grotołazów

została odcięta przez wodę

w Jaskini Wielkiej Śnieżnej

na głębokości -500, czyli

to było nawet poniżej -500

- od otworu w dół 500 m

w tzw. Przemkowych Partiach. To są bardzo ciasne,

wąskie partie.

Przejście pod krzesłem

to jest już obszerne.

No i oni niestety w tamtym miejscu zostali

odcięci

przez wodę.

Ona się niespodziewanie podniosła, tak?

To znaczy, to jest tak: ona się niespodziewanie podniosła, ale

przyczyną podniesienia się tej wody

była sama obecność tych grotołazów w tamtym miejscu.

Czyli jest coś takiego jak cieki wodne,

strużki wody. To się wydaje...

Strużka niewielka, ale jeżeli mamy do czynienia

z niewielką przestrzenią, to nawet niewielka ilość

wody może tę przestrzeń dość szybko zalać, tak?

Ta strużka została... Odpływ tej wody został,

przez to, że oni gdzieś tam przechodzili, przytkany

i zaczęła się ta woda spiętrzać.

Nie pozwoliło im to wrócić.

No i wy prowadzicie wtedy akcję ratunkową,

a jednocześnie jest informacja o burzy na Giewoncie.

No, to cztery dni

żeśmy już działali w tej jaskini, kiedy dostaliśmy

informację najpierw, że zostało kilka

osób porażonych przez

prąd, potem dostaliśmy informację, że

3 osoby są reanimowane, potem dostaliśmy informację,

że się okazało, że jest

kilkanaście osób porażonych przez

prąd,

skończyło się na 157

osobach, tak?

4 osoby niestety zginęły.

Tutaj...

W krótkim, bardzo krótkim czasie

została zorganizowana gigantyczna

akcja ratunkowa. Powiem "gigantyczna", bo

ta akcja ratunkowa zaangażowała

nie tylko ratowników górskich.

Nie tylko myśmy działali, ale działali strażacy,

działali policjanci, działała

straż miejska w Zakopanem,

działali LPR

- Lotnicze Pogotowie Ratunkowe.

Raptem się okazało, że wszyscy

wiedzą, co robić.

Nie było jakiegoś specjalnego koordynatora,

który by

wydawał

rozkazy, który by tym dowodził. Nie.

Raptem okazało się, że wszystko działa.

Każdy wiedział, co ma robić.

Wszyscy wiedzą, co mają robić, ale to wynika, wydaje mi się, po prostu z chęci

uratowania ludzi.

Ja byłem akurat

trzeciej grupie. Poszedłem do góry.

Jeszcze nie mogłem lecieć śmigłowcem, bo jeszcze

trwała burza.

W związku z czym, tak się złożyło, że

nie dotarłem na sam wierzchołek, bo w międzyczasie

się odsłoniło i mógł latać śmigłowiec, więc

tym śmigłowcem było szybciej. I do mnie,

ja byłem na Kondratowej, w schronisku na

Kondratowej. Do mnie docierali ludzie, którzy po prostu byli jeszcze

w miarę mobilni, tzn...

Oni zbiegali z Giewontu?

Zbiegali to jest za dużo powiedziane. Oni schodzili. Wyglądało

to mniej więcej tak, jakby

część ludzi schodziła po zamachu

terrorystycznym. Do tego

najlepiej porównać.

Proszę mi wierzyć, że

ci ludzie byli w takim stanie, że gdyby

nie to, że tam u góry byli ludzie,

którzy byli w stanie jeszcze gorszym, to my byśmy się

decydowali na ewakuację tych ludzi przy pomocy śmigłowca.

Nikt by im nie powiedział:

Idź i schodź w dół.

Ale na czym to polegało? Oni byli zszokowani, przejęci,

poranieni?

No nie, tu nie można mówić, że oni

byli tylko zszokowani.

Oni byli

nie tylko poranieni.

W pewnym momencie zobaczyłem osobę, kobietę,

sprowadzaną przez

dwóch panów, którzy notabene też

- jeden był poparzony, drugi miał chyba złamaną rękę,

ale oni postanowili jej pomóc,

będąc w takim stanie,

kobietę, która straciła wzrok,

która zupełnie była

nieobecna, była bez kontaktu.

Naprawdę nie wiedziałem, co mam zrobić,

jak mam zadziałać.

Byli ludzie, którzy

byli na przykład z rozciętymi

ranami ciętymi szyi i rąk, nóg.

Natomiast

u góry byli ludzie, których

stan był jeszcze o wiele gorszy.

Cała masa tych ludzi...

Myśmy musieli tam u góry, koledzy musieli

zrobić coś, co się określa w ratownictwie

tzw. triażem,

czyli podzielić ludzi na tych, którzy

wymagają, których już nie jesteśmy w stanie

uratować, na przykład.

Ludzie są reanimowani przez

kilkadziesiąt minut i ta reanimacja

jest nieskuteczna, tak?

A pomocy potrzebują też inni?

Tak, a pomocy jeszcze jest dużo. A my mamy ograniczone zasoby ludzkie.

I to wy musicie decydować.

Tak, tak. Musieli podzielić tych ludzi na tych, których

my ratujemy teraz, jak najszybciej wieziemy do tego szpitala.

Na tych, którzy mogą poczekać i na tych, którzy mogą

schodzić sami.

Czasami zaopatrzeni, czasami niezaopatrzeni.

Ci, którzy schodzili, docierali tam do nas

i myśmy ich stamtąd

ewakuowali samochodami do Zakopanego.

Policja wraz ze strażą miejską uruchomiła,

ja się dopiero potem

o tym dowiedziałem, takie zielone kanały

samym Zakopanem,

że po prostu samochód jechał i miał wolną ulicę.

Nie tylko, że on jechał na tzw. gwizdkach,

czyli na tych

światłach, błyskając światłami,

ale po prostu była wolna ulica. Oni wstrzymywali ruch

po to, żeby te samochody jak najszybciej przejechały.

Później ta aura się nam cały czas

zmieniała, pogoda nam się zmieniała, odcięło nam możliwość

latania śmigłowcem do Zakopanego. Ponieważ

Zakopane zostało przykryte mgłą,

więc zaczęliśmy wozić ludzi na Kondratową

i z Kondratowej

zwozić tych ludzi, którzy do nas przylatywali

śmigłowcem, wozić samochodami w dół.

Jak nam Kondratową

przykryły chmury to śmigłowiec woził

ludzi z Giewontu na Kasprowy Wierch,

a z Kasprowego Wierchu zwoził kolejką

na dół.

Jaki wniosek należałoby wyciągnąć z tego, co wydarzyło się na Giewoncie?

Powiem tak, że troszkę mnie zbulwersowała w pewnym momencie

opinia, że "no, był to wypadek wyjątkowy,

że to się nie zdarzy",

i tak dalej, i tak dalej. Nie. To nie był wypadek

wyjątkowy. My nie możemy do tego tak podchodzić,

bo jak my będziemy w ten sposób podchodzili, że to jest wypadek

wyjątkowy, to my uśpimy swoją czujność.

Nie będziemy się nad tym faktem zastanawiać.

No, bo to był wypadek raz na 20, 30,

40 lat, może się nam zdarzyć, no dobra.

Nie. Tu trzeba powiedzieć tak. Pamiętać o tym,

że turystyka w Tatrach

zrobiła się masowa. Że tych ludzi to jest naprawdę

masa. A Giewont jest wyjątkową górą,

na którą każdy chce wejść.

Każdy turysta.

Każdy turysta, tak. No, dodatkowo

on ma jeszcze ten aspekt religijny, bo,

powiedzmy sobie szczerze, w dużej mierze ci ludzie

byli tam z takich pobudek religijnych.

I...

to nie będzie tak, że ci ludzie przestaną tam na

ten Giewont chodzić. Oni w dalszym ciągu będą

chodzili. W dalszym ciągu na tej górze

będzie te 100, 150, 200 osób naraz

w takich okresach letnich.

I tu się trzeba nad tym zastanowić, co zrobić,

żeby do takich sytuacji

przeludnienia tego miejsca

nie dochodziło. Mamy park, mamy

włodarzy miasta, mamy,

nie wiem, rządzących, którzy

mogą się nad tym zastanowić.

A z perspektywy mojej, turysty?

Co ja powinienem wiedzieć i jaki wniosek

wyciągnąć z tego doświadczenia?

Okej, dobra. To tutaj wchodzimy na mój konik.

Bo od lat twierdzę, że

jeśli chodzi o

wypadki górskie, to my

nie wyciągamy właściwych wniosków. Ja mówię "my" nie

ratownicy, ale jako społeczeństwo.

Generalnie to jest tak, ja pamiętam,

był taki epizod z ewakuacją, tzw. ewakuacją

z Morskiego Oka, 100 osób, coś tam, coś tam.

Oczywiście wszyscy potem

te osoby piętnowali, że jak to,

oni poszli w góry, oni nie umieli się

w tych górach znaleźć, że to, że tamto. Ale w dużej mierze

to byli ludzie, którzy byli

w tych górach po raz pierwszy.

Ja mówię: To jest tak mniej więcej, jakbyś

bił dziecko malutkie, które się poparzyło

o żelazko. Nie uderzysz takiego dziecka.

Pytanie jest takie, co zrobić,

żeby ten człowiek wiedział, czym ryzykuje. Bo on

nie wie, czym ryzykuje.

Taki człowiek idący na Giewont, słyszący

burzę

nieopodal, bo tak było

rzeczywiście.

Już powinien wyciągać wnioski.

Oczywiście, ale on tych wniosków nie wyciąga. On w ogóle nie wie, że mu burza zagraża. Czy ktoś,

będąc tutaj, mieszkając w Warszawie,

zastanawia się nad tym, że będzie burza?

Zastanawia się nad tym, czy wyjść czy nie,

czy ta burza mu zrobi krzywdę?

Nie ma to znaczenia.

Nie. Nie zastanawia się, bo tak: budynki, mamy piorunochrony,

jak będzie bardzo lało, to się schowam do tramwaju,

stanę pod przystankiem - w ogóle.

Czy ktoś się zastanawia, wychodząc z domu,

że

już jest wieczór, że będzie noc

i nie będzie światła? No po co? Po co ja mam brać latarkę,

kiedy jest oświetlenie

miejskie?

My żyjemy w takim świecie. I ten świat

nas w ogóle nie przygotowuje do trudnych warunków.

Wyjeżdżamy w Tatry, wyjeżdżamy

gdzieś, nie wiem, do lasu, znajdujemy się w tym momencie

w zupełnie obcym środowisku, do którego zupełnie

nie jesteśmy przystosowani. Bo nikt nas tego nie

nauczył, nikt nam tego nie powiedział.

Czy w szkołach jest jakikolwiek

program, który by

te małe dzieci uczył,

jak mają się w górach zachować,

jak się mają zachować w lesie w momencie, kiedy się zgubią.

Jak się zabezpieczyć, jak sobie znaleźć

jakieś schronienie? Nie ma czegoś takiego.

Nie, ale uczymy się za to budowy pantofelka,

to też się przydaje.

No właśnie, tylko że potem jest tak, że w momencie kiedy

dochodzi do takich sytuacji,

my jesteśmy bezradni.

Wydaje mi się, że tutaj, jeżeli chodzi o

Giewont, zadziałał jeszcze taki

mechanizm stadności naszej. My

jesteśmy zwierzęciem stadnym, nam się wydaje

...że skoro jest tak dużo ludzi, to na pewno wszystko jest okej.

To na pewno nic się nie stanie. Skoro wszyscy tam poszli, to ja

też mogę pójść, ja się czuję w stadzie bezpieczny.

Wcale nie.

A tu nie ma tak, nie ma.

Miewasz czasem tak, że czujesz jakąś złość, wściekłość na ludzi, którzy w tak głupi sposób

ryzykują swoje życie? Nie mam na uwadze tych,

którzy poszli wtedy na Giewont, ale w ogóle.

No a na koniec to ty musisz ryzykować własnym życiem.

Czasami to mnie dopada.

Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie.

Ale na ogół to jest właśnie taka

refleksja, że oni tak naprawdę nie wiedzieli, co

robią. To wynika z

ich braku świadomości. Gdyby oni

mieli tę świadomość ryzyka, jakie

podejmują, to zapewne by do tego nie doszło.

Więc po tej refleksji bardzo szybko

odzyskuję równowagę, ale przyznam

się, że czasami tak.

Zdarzyło Ci się komuś, powiedz szczerze, nawrzucać?

- "Facet, co ty wyprawiasz"?

No, to była taka sytuacja... Parę razy mi się zdarzyło, ale

opowiem dość taką anegdotyczną historię.

W okresie, kiedy była

powódź w zeszłym roku,

to był zeszły rok czy dwa lata temu, taka powódź w

Tatrach, gdzie pozrywało drogi, coś tam,

coś tam, myśmy dostali wiadomość, że

poniżej Giewontu jest pani, która

złamała nogę.

Pojechaliśmy od strony

Doliny Małej Łąki

szlakiem szedł już potok,

nie dało się tamtędy iść, z dużym trudem

wyjechaliśmy quadem do góry,

następnie ten quad porzuciliśmy, bo się już nie dało jechać