×

We use cookies to help make LingQ better. By visiting the site, you agree to our cookie policy.


image

7 metrów pod ziemią, 22 dni w bydlęcym wagonie. Jak wyglądały zsyłki na Sybir? – 7 metrów pod ziemią

22 dni w bydlęcym wagonie. Jak wyglądały zsyłki na Sybir? – 7 metrów pod ziemią

Cześć, tu Rafał Gębura.

Jeśli jesteś głodny historii, po których już nic nie będzie takie

samo, polecam ci moją książkę. Zajrzyj na:

i zamów swój egzemplarz. Tymczasem

zapraszam na wywiad.

Powiedzieli nam,

że jesteśmy

zakwalifikowani na wyjazd na Wschód.

Dokąd? Jak daleko? Na ile?

Za co ?

Powiedzieli, że dowiemy się wszystkiego

w swoim czasie.

Straszne warunki były.

Tam były straszne warunki.

Z całej Syberii, tam było najgorzej.

Nikomu tego nie życzę, nawet wrogowi.

Tak głębokie przeżycie

pozostanie na całe życie.

W '51 roku przeżyła pani wywózkę

na Syberię. Miała pani wtedy

24 lata. Jak wyglądał

tamten dzień?

Było to 2 października

'51. O godzinie 3.

w nocy przyjechało

do nas dwóch enkawudzistów

i dwóch żołnierzy.

Powiedzieli nam, że jesteśmy

zakwalifikowani na wyjazd na Wschód.

Dokąd? Jak daleko?

Na ile?

Za co?

Powiedzieli, że dowiemy się

wszystkiego w swoim czasie.

Powiedzieli,

zakomunikowali, co możemy ze sobą

zabrać,

że na zebranie mamy dwie godziny,

możemy zabrać to, co wchodzi,

co można zapakować do worków.

Żadnych walizek, żadnych skrzyń,

tylko to, co jest możliwe pakować do worków.

Jakie to były rzeczy?

Tzn. ubranie...

Wszystko się pakowało - mąkę... Pozwolili.

Mieliśmy ze trzydzieści kilo mąki mniej więcej,

tylko mąkę. Groch,

z kilka misek grochu.

I tylko to można było

zabrać. Nie wolno było zabrać zboża

żadnego, chociaż było tego dużo.

Czy nie stawiali państwo żadnego oporu?

Czy

nie było przestrzeni do negocjacji? Do rozmowy?

Nie,

do rozmowy było tylko: "dlaczego?",

"na jak długo?"

i "dokąd?". Ale była jedna odpowiedź:

"W swoim czasie...".

Czyli żadna odpowiedź.

Żadna.

Tak, trwało to rzeczywiście dwie godziny.

Mama była...

Tata i ja byliśmy do pakowania - zdolni

do pracy. Natomiast mama

nie była zdolna do pakowania, absolutnie.

W jakimś takim szoku była.

I powiedzieli że mamy zabrać żywności na cały miesiąc podróży.

Ponieważ u nas

nie było chleba, to znaczy chleb był przygotowany

do pieczenia.

Przygotowane było ciasto,

ale nie pozwolili nam tego chleba upiec, także

wyjeżdżaliśmy bez kromki chleba.

Wiem, że sąsiedzi zebrali się

w tym czasie i ktoś tam nam

dał dwa wiadra kartofli.

A kiedy ruszyły już...

koń i cała furmanka jechała -

sąsiad dogonił i jeszcze nam

dołożył wiadro jabłek.

Czy sąsiedzi wiedzieli, co się dzieje ?

Tak, wiedzieli.

I wiedzieli, że my wyjeżdżamy bez chleba. Przejeżdżaliśmy

przez taką naszą najbliższą wieś,

Dauksze się nazywała.

I ludzie wiedzieli,

domy były jeden przy drugim, wchodzili

każdy z kromką chleba.

Jeden więcej, drugi mniej, także

przejechaliśmy tę wieś, to mieliśmy prawie

pół worka chleba na podróż.

A czy pani

i pani rodzice wiedzieli,

co się dzieje? Z czym to się wiąże?

Co państwa czeka? Czy było jasne, czy nie?

Tak, bo wywózki trwały, były

przedtem. Wiedzieliśmy, że gdzieś pojedziemy

na Wschód. A czy

w części europejskiej, na północy

nas zatrzymają, czy na Uralu,

czy na Kazachstanie, czy na Syberii

- tego nie wiedzieliśmy.

Jak wyglądała sama wywózka ?

Jechaliśmy 12 kilometrów do

stacji.

Była taka główna trasa Wilno-Leningrad

i na tej trasie

stały wagony puste i do tych wagonów

pakowano ludzi. My mieliśmy szczęście wejść do...

To były bydlęce wagony.

My mieliśmy szczęście być jako ostatnia rodzina, która tam...

Cały dobytek, te wszystkie

tobołki, które rolnicy - bo ojciec był rolnikiem -

i które nam się udało zabrać

ze sobą, to wszystko leżało na podłodze

i na tym

myśmy siedzieli, spali, urzędowali.

Nie było przejścia między tym.

W tym wagonie, to był towarowy,

bydlęcy wagon. Miał cztery okna,

takie większe szpary

nieoszklone.

Nie dusiliśmy się,

chociaż tyle.

Była rynienka taka,

wiadomo w jakim celu.

Potrzeby fizjologiczne.

Tak.

Czy tam

był ścisk?

Było 48 osób w tych wagonach.

W tym dwanaścioro dzieci tak

do dziesięciu lat, a trójka była

w pieluszkach i przy piersi matki.

Z nami jechała taka rodzina,

ośmioro dzieci było i mąż z żoną.

Najstarsza córka - 18 lat, a najmłodszy

Jasio miał 3 miesiące, przy piersi matka miała.

Matka, wyjeżdżając

zostawiła tam, w tym miasteczku,

dwie siostry w wieku

40-45 lat,

niezamężne, które miały swoje domy, pracowały.

I one przyszły i mówią:

"Emilka oddaj nam tego Jasia, oddaj,

gdzie jedziesz w nieznane?".

Matka mówi: „Jeszcze pomyślę”, z mężem

się tam radziła. Mąż mówi: „Jak chcesz, tak rób”.

„No to ja jeszcze przez noc pomyślę".

Nad ranem... No, niestety, w każdej chwili mogli nas

już ruszyć z tym transportem.

I zdecydowała się, że odda to dziecko.

Przemycili...

Dali taki kosz, ona włożyła do tego kosza,

tzn. za oknem ten kosz,

włożyła tam dziecko

i takim sznurem, bo to wysoko pod sufitem…

I ona tak powoli zaczęła powoli opuszczać, opuszczać,

nie pozwoliła mężowi,

i w pewnej wsi, kiedy już tamci

dotknęli to dziecko, ona powiedziała: "nie"

i zabrała je z powrotem.

Czyli jednak je zabrała ze sobą.

Tak, Zabrała tego Jasia 3-miesięcznego.

Wiem, że do Krasnojarska dojechała, a jaki był los

dalej tego dziecka, to nie wiem.

Pierwsze dni nie dostawaliśmy niczego,

potem była woda do spłukiwania

i higieny. 2 wiadra,

4 wiadra na dobę wody.

A później była herbata

taka… Do dzisiaj nie wiem,

czy to była herbata, czy kawa. Jakaś taka brązowa ciecz

do picia ciepła.

Mówi pani, że dawali tę wodę.

Czy

tam była jakaś zasłonka?

Jak ta toaleta wyglądała?

Myśmy sami zrobili takie zasłonki z prześcieradeł.

Czyli należało samodzielnie to zrobić.

Tak.

A ta rynienka wychodziła na zewnątrz,

na zewnątrz spłukiwanie było.

Jak długo państwo jechali?

W samym wagonie

bydlęcym jechaliśmy 22 dni.

22 dni?

22 dni,

dzień i noc. Wychodziliśmy...

Rano i wieczór było sprawdzane

imiennie, nazwiska.

Sprawdzali. Chodzili po

wagonach.

Była możliwość,

żeby uciec?

Prawdopodobnie, bo

mój brat młodszy jechał w pierwszym wagonie

myśmy jechali w 36, więc z jego

wagonu uciekł jeden

młody człowiek. Jakoś tam się prześliznął

przez te... w nocy.

Ale go po trzech dniach wrócili, pobity był cały,

tak. Bardzo ucierpiał z tego...

Czy były jakieś

postoje? Czy państwo się zatrzymywali, wychodzili?

No, więc były

postoje. Przecież jechały,

chyba nieelektryczne, nie wiem,

jak te parowozy były wtedy napędzane.

No, ale postoje na

to pobranie rano i wieczór

na początku. Potem, kiedy przejechaliśmy

Ural, to już było i trzy razy -

obiad. I po przejeździe

Uralu zaczęli

dawać nam żywność, tzn.

po dwie kromki chleba chyba, już dokładnie nie pamiętam, rano i wieczór.

Ta herbata, a obiad był...

Pamiętam, że były takie słone z beczki wyjęte

śledzie, takie ociekające, słone

bardzo i nie było czym umyć...

Tak różnie się jadło to.

I czasem rozdawali po dwa

plasterki żółtego sera, ale to już

za Uralem.

Jak pani zniosła te 22 dni?

Poniżenia

straszne.

Ale cóż, musiałam, rodzice byli

starsi, musiałam się trzymać.

I jakie były

pani zadania tam na miejscu? Po co państwa tam

przywieziono?

Przywieziono - tak jak wszystkich innych - do pracy

w kołchozie. Ponieważ ja się

tym wyróżniałam, że właśnie byłam już zaawansowana w tych studiach medycznych,

więc ja od razu...

Pani była na ostatnim roku już

medycyny?

Tak, wtedy...

W Wilnie?

W Wilnie.

I wtedy właśnie

powiedziano mi, żebym się zgłosiła do wydziału zdrowia.

Pozwolono mi

pojechać do tego wydziału zdrowia i oni

bardzo chętnie mnie przyjmą,

tylko że ja muszę mieć jakąś, coś...

jakieś dowody

tego, co ja ukończyłam, ale...

ja nic nie miałam

I oni powiedzieli, że w każdej chwili mogą mnie

przyjąć do pracy i czekają nawet na to,

ale muszę mieć

te dowody z Uniwersytetu.

Na te dokumenty z Uniwersytetu

w Wilnie czekałam pół roku,

nawet więcej.

Ja prosiłam, żeby oni to przesłali w języku

rosyjskim już. Nie wiem, w końcu

już koleżanka tam poszła i coś tam...

Czym więc zajmowała się pani przez te 6 miesięcy?

Przez...O właśnie, dobra.

Przez 6 miesięcy, przez 2 miesiące

pracowałam

W kołchozie jeszcze, tak jak wszyscy.

Czyli na czym polegały zadania?

Na polu byłam, jakieś konopie były, to zbierałam.

Potem było chłodniej, to

w cerkwi było

zboże sypane,

kręciłam to zboże w maszynę

i się je czyściło.

Ale kołchoz był zobowiązany

zimą wysłać młodzież

ludzi zdolnych do pracy do tajgi.

Ileś tam osób. No więc

naturalnie, kto? Litwini i Polacy.

Tam wtedy

20 rodzin gdzieś przyjechało do tego kołchozu,

razem z nami, w tym dwie rodziny polskie.

I wysłano panią do tajgi?

I wysłano mnie do tajgi.

I tam właśnie, w tajdze,

zajmowałam się wyrębem lasu.

Straszne warunki były, tam były straszne warunki.

Z całej Syberii tam było najgorzej.

Może je pani opisać?

Tak.

W jednym baraku,

ile mogę powiedzieć,

no, kto widział barak, to wie.

Jedną część baraku zajmował

nasz kołchoz.

Były tam panie, które gotowały tylko.

I w tym baraku był żelazny piec

i stały trzy nary

na wysokość: podstawowa, środkowa i najwyższa,

takie trzy wysokości nary, łóżka, gdzie się spało.

Spało się po dwie osoby

na tej jednej wysokości

Ile tam osób było, to trudno mi powiedzieć, ponad 50 chyba.

W tym samym pomieszczeniu gotowały...

Nie, one gotowały gdzieś obok, ale na tym samym...

Rano, jak budzili,

była gdzieś godzina piąta,

była zupa z wkładką mięsną, zresztą

dwa razy dziennie tak było, taka sama.

A do lasu brało się

do tego chleb, który tam zamarzał

i jak paliło się ognisko, to trzeba było ten chleb

odtajać.

Czy w tych barakach było przynajmniej ciepło?

W barakach było ciepło, ale o co chodziło?

Że, jak się chodziło do pracy

ze 2-3 kilometry do tajgi

i tam się pracowało w śniegu

po kolana, nieraz wyżej,

drzewo się spiłowało,

trzeba było gałęzie obrąbać i głęboko

wchodziło się do tego śniegu, więc

całe spodnie, bo w spodniach się pracowało,

mokre. Te gałęzie przynosiło się, żeby spalić,

więc tam śnieg, tu do ognia

i to wszystko było mokre. Jak się wracało z pracy,

ze 3 kilometry się szło do tego baraku,

to ta odzież zamarzała

i jak się szło,

to tak było głośno,

głośno, bo spodnie tak ocierały się.

A jak pani fizycznie

znosiła tę ciężką pracę, te ciężkie warunki?

Jaka w ogóle tam była temperatura?

Temperatura wtedy, jak byłam,

wahała się między -35 do -45 tak

Jak było 30, to była odwilż,

-30 stopni.

Polak, Polka nie jest przyzwyczajona do czegoś takiego.

No, ale musiała. To było makabryczne, ale mówię,

ten pobyt,

ciężka praca, jedzenie takie

monotonne,

bo nie było żadnych warzyw. Nie mogli przywieźć, bo tu wszystko zamarzało.

Jakieś kasze na wodzie,

wkładki mięsa były rzeczywiście.

Jeżeli mogę jeszcze powiedzieć

- to mięso, te świnie były karmione

zbożem, gdzie jakieś były chwasty,

które powodowały to, że

jak człowiek pierwszy raz jadł to mięso,

to musiał przechorować. Przez tydzień

bolały bardzo mięśnie i

wysoka gorączka. Oni wiedzieli. Ruscy też

przechodzili, wszyscy widzieli. Raz to trzeba było

przechorować i potem już nabierało się

odporności. Do dzisiaj nie wiem, jakie

chwasty to powodowały.

Czy to był najtrudniejszy czas?

W moim życiu to było najtrudniejsze, ten pobyt

w tajdze.

To było okropne.

Co prawda Litwini

to znosili. Wiem, dwie siostry takie,

godzina piąta rano, wyruszamy

już po śniadaniu, idziemy trzy kilometry, one

szły i śpiewały. Śpiewały święte pieśni.

Ktoś szedł i się modlił, ktoś szedł spokojnie,

różnie to było.

Natomiast

nasza brygada, moja brygada pracy,

trzy osoby. Ja z Litwinką, młodą

dziewczyną, z którą spałam zresztą

na jednym...

I był

ruski,

Rosjanin,

mężczyzna dorosły i my dwie.

I on miał obowiązek

z nami jakąś normę wyrobić. Ja nie

wiem do dziś, jakąś normę trzeba było tego drzewa...

Więc on przyszedł,

to drzewo spiłował razem z nami,

jedno, drugie. I mówi: "Ja idę na papierosa", i poszedł

na papierosa. Nie było go kilka godzin.

"A wy musicie te drzewa, wszystkie te gałęzie obrąbać

i spalić". I on przychodził,

był niezadowolony, jeżeli ta praca

po kilku godzinach była

nieodpowiednio zrobiona albo niewykonana.

Ale po sześciu miesiącach

pani życie nieco się zmieniło.

Nieco się zmieniło, właśnie. Bo

tam, do tej tajgi, w czasie tego

wyrębu lasu, raz,

nie pamiętam, czy raz w tygodniu, czy raz na dwa

tygodnie, przyjeżdżali z kołchozu tego,

od którego pochodzili i przywozili

żywność. Przywozili mąkę na chleb,

kasze jakieś, mięso przywozili

Zostawiali to, następnego dnia z powrotem jechali,

to było 150 kilometrów.

I oni, jak przyjechali,

przywieźli mi list, który otrzymali rodzice moi,

z tymi wszystkimi dokumentami,

mój indeks tam był,

wypisane wszystkie stopnie, jakie miałam, zdane

egzaminy i ocena.

I wreszcie mogła pani udowodnić, że faktycznie studiuje medycynę.

Ja teraz wniebowzięta byłam, wie pan,

z takiej tajgi, "Boże,

w tajdze nie będę musiała pracować, w kołchozie

nie będę musiała pracować".

Zadowolona. I...

wyruszyłam z tymi

z powrotem. Zapomniałam

naprawdę, że ja powinnam była zameldować

u swojego speckomendanta.

Speckomendant to taki, który nas

śledził, pilnował,

raz w miesiącu trzeba było listę obecności podpisywać.

Więc ja nie powiedziałam,

nie wolno nam było ruszyć

z tego miejsca, gdzie mieszkaliśmy.

Wszyscy Rosjanie byli zobowiązani do pilnowania nas.

A pani o tym zapomniała. Jak to się skończyło?

Skończyło się tym, że jak wyjechałam

bez pozwolenia

i tylko zdążyłam przyjechać,

zostałam aresztowana i

sześć dni przebyłam w areszcie

za to, że bez pozwolenia przejechałam.

Ale

zaraz

następnego dnia znowu

poszłam tam. Pozwolono mi pójść już

do wydziału zdrowia i mnie

zatrudnili w tej samej tajdze,

w której ja pracowałam.

W tej samej tajdze?

Powiedzieli, że jako lekarz na początku.

Miałam minę... Jaki lekarz? Ja nie mam dyplomu.

No, nieważne. Mnie już było wszystko jedno.

I tam przepracowałam w tajdze

3,5 roku.

Nie mogli nikogo tam

zmusić, namówić

tych rosyjskich,

miejscowych lekarzy, żeby ktoś tam poszedł.

To było na odludziu. Najbliższy

szpital był 80 kilometrów, a mój

wydział zdrowia był

100 kilometrów...

Ale chyba, co najważniejsze, nie musiała już pani fizycznie pracować.

Nie, byłam zupełnie zdana na własne

siły.

Jak udało się pani

wrócić do Polski?

To był rok '56.

Ja poszłam się wykąpać do

łaźni miejskiej,

bo innych warunków nie było. I czekałam tam

w kolejce, w długiej kolejce.

I siedząc tam, słyszę

język polski. Ktoś po polsku rozmawiał.

Boże, stałam i

przysłuchiwałam się, czy ja się nie mylę, czy rzeczywiście po polsku.

Zaczęłam z nimi rozmawiać. Okazuje się, że oni już tydzień

jechali do Krasnojarska z północy,

no i tutaj czekają,

korzystają z tej miejskiej łaźni.

I powiedzieli, że oni mają

zaproszenie od swojej rodziny z Polski i mogą

wyjechać. Ale wszyscy mają takie, nie tylko oni.

"Wszyscy?"- pytam. "No tak, wszyscy

Polacy. Nie wiedzą, ale mają".

Tzn. nie tylko Polacy. Ci, co

do '39 roku mogli się

wykazać obywatelstwem polskim, którzy byli

obywatelami Polski.

Więc ja wróciłam zaraz. Napisałam

do rodziców i ojciec poszedł

do swojego speckomendanta, czy to prawda.

"A kto ci to mówił?". Mówi:

"Tak, prawda". No i rzeczywiście, nam z Polski

przysłali zaproszenie, bo jeszcze wtedy tak

mieliśmy. Już później bez tego zapraszania

można było wyjeżdżać. Ale myśmy jeszcze przyjechali tu

na to zaproszenie.

Od rodziców do pierwszej stacji kolejowej było tam

60 czy 80 kilometrów.

Był

bardzo siarczysty mróz, 45 stopni. Wiem, że jechałam

na ciężarówce.

Rodzice wzięli jakieś takie resztki,

to, co mieli.

Ja już nie byłam w stanie zejść,

mnie ściągnęli z tej ciężarówki.

Ojciec z matką byli w tej szoferce,

tak się nazywa to?

W kabinie.

W kabinie kierowcy, tak.

I potem

z tamtej, to była boczna,

dojechaliśmy do tej transsyberyjskiej

kolejki. Moskwa,

Władywostok, no i

tam czekaliśmy chyba trzy dni,

już nie pamiętam, na miejsce,

bo nam trzeba było mieć trzy

miejscówki. Inaczej nie można było.

A ponieważ to było tuż za Krasnojarskiem,

więc wszystkie te miejscówki były

wykorzystane. Jedna, dwa i znowu -

miejsca są, a nam są trzy potrzebne

i tak czekaliśmy.

I co jeszcze zapamiętałam z tej podróży?

To właśnie jak weszliśmy wtedy

do wagonu polskiego

i zobaczyliśmy kolejarzy. Tu

orzełek był

polski i kolejarz

przywitał nas: "Witamy was w kraju". Płacz.

Radość.

Jechaliśmy do

Białej Podlaskiej.

Tam był punkt repatriacyjny.

O godzinie...

'56 rok, 31 grudnia

o godzinie 23. byłam w Białej Podlaskiej.

Pamięta pani dokładnie.

Tak.

Jak doświadczenie z zsyłki

wpłynęło na pani dorosłe życie?

Nikomu tego nie życzę, nawet wrogowi.

Tak głębokie przeżycie

pozostanie mi na całe życie. Nawet

teraz

po nocach mi się śni to.

Dlatego uważam, że

nie można żadnemu człowiekowi

tak ubliżać.

Że za tą polskość,

za Polskę ja

wiele więcej wycierpiałam

i poniosłam szkód.

Bardzo uprzejmie dziękuję za rozmowę, dziękuję za

spotkanie.

Nie tylko w swoim imieniu, także

w imieniu widzów.

Ojej.

Dziękuję, bardzo dziękuję.

Tego się nie spodziewałam. Dobrze, biało-czerwone.

Ślicznie.


22 dni w bydlęcym wagonie. Jak wyglądały zsyłki na Sybir? – 7 metrów pod ziemią

Cześć, tu Rafał Gębura.

Jeśli jesteś głodny historii, po których już nic nie będzie takie

samo, polecam ci moją książkę. Zajrzyj na:

i zamów swój egzemplarz. Tymczasem

zapraszam na wywiad.

Powiedzieli nam,

że jesteśmy

zakwalifikowani na wyjazd na Wschód.

Dokąd? Jak daleko? Na ile?

Za co ?

Powiedzieli, że dowiemy się wszystkiego

w swoim czasie.

Straszne warunki były.

Tam były straszne warunki.

Z całej Syberii, tam było najgorzej.

Nikomu tego nie życzę, nawet wrogowi.

Tak głębokie przeżycie

pozostanie na całe życie.

W '51 roku przeżyła pani wywózkę

na Syberię. Miała pani wtedy

24 lata. Jak wyglądał

tamten dzień?

Było to 2 października

'51. O godzinie 3.

w nocy przyjechało

do nas dwóch enkawudzistów

i dwóch żołnierzy.

Powiedzieli nam, że jesteśmy

zakwalifikowani na wyjazd na Wschód.

Dokąd? Jak daleko?

Na ile?

Za co?

Powiedzieli, że dowiemy się

wszystkiego w swoim czasie.

Powiedzieli,

zakomunikowali, co możemy ze sobą

zabrać,

że na zebranie mamy dwie godziny,

możemy zabrać to, co wchodzi,

co można zapakować do worków.

Żadnych walizek, żadnych skrzyń,

tylko to, co jest możliwe pakować do worków.

Jakie to były rzeczy?

Tzn. ubranie...

Wszystko się pakowało - mąkę... Pozwolili.

Mieliśmy ze trzydzieści kilo mąki mniej więcej,

tylko mąkę. Groch,

z kilka misek grochu.

I tylko to można było

zabrać. Nie wolno było zabrać zboża

żadnego, chociaż było tego dużo.

Czy nie stawiali państwo żadnego oporu?

Czy

nie było przestrzeni do negocjacji? Do rozmowy?

Nie,

do rozmowy było tylko: "dlaczego?",

"na jak długo?"

i "dokąd?". Ale była jedna odpowiedź:

"W swoim czasie...".

Czyli żadna odpowiedź.

Żadna.

Tak, trwało to rzeczywiście dwie godziny.

Mama była...

Tata i ja byliśmy do pakowania - zdolni

do pracy. Natomiast mama

nie była zdolna do pakowania, absolutnie.

W jakimś takim szoku była.

I powiedzieli że mamy zabrać żywności na cały miesiąc podróży.

Ponieważ u nas

nie było chleba, to znaczy chleb był przygotowany

do pieczenia.

Przygotowane było ciasto,

ale nie pozwolili nam tego chleba upiec, także

wyjeżdżaliśmy bez kromki chleba.

Wiem, że sąsiedzi zebrali się

w tym czasie i ktoś tam nam

dał dwa wiadra kartofli.

A kiedy ruszyły już...

koń i cała furmanka jechała -

sąsiad dogonił i jeszcze nam

dołożył wiadro jabłek.

Czy sąsiedzi wiedzieli, co się dzieje ?

Tak, wiedzieli.

I wiedzieli, że my wyjeżdżamy bez chleba. Przejeżdżaliśmy

przez taką naszą najbliższą wieś,

Dauksze się nazywała.

I ludzie wiedzieli,

domy były jeden przy drugim, wchodzili

każdy z kromką chleba.

Jeden więcej, drugi mniej, także

przejechaliśmy tę wieś, to mieliśmy prawie

pół worka chleba na podróż.

A czy pani

i pani rodzice wiedzieli,

co się dzieje? Z czym to się wiąże?

Co państwa czeka? Czy było jasne, czy nie?

Tak, bo wywózki trwały, były

przedtem. Wiedzieliśmy, że gdzieś pojedziemy

na Wschód. A czy

w części europejskiej, na północy

nas zatrzymają, czy na Uralu,

czy na Kazachstanie, czy na Syberii

- tego nie wiedzieliśmy.

Jak wyglądała sama wywózka ?

Jechaliśmy 12 kilometrów do

stacji.

Była taka główna trasa Wilno-Leningrad

i na tej trasie

stały wagony puste i do tych wagonów

pakowano ludzi. My mieliśmy szczęście wejść do...

To były bydlęce wagony.

My mieliśmy szczęście być jako ostatnia rodzina, która tam...

Cały dobytek, te wszystkie

tobołki, które rolnicy - bo ojciec był rolnikiem -

i które nam się udało zabrać

ze sobą, to wszystko leżało na podłodze

i na tym

myśmy siedzieli, spali, urzędowali.

Nie było przejścia między tym.

W tym wagonie, to był towarowy,

bydlęcy wagon. Miał cztery okna,

takie większe szpary

nieoszklone.

Nie dusiliśmy się,

chociaż tyle.

Była rynienka taka,

wiadomo w jakim celu.

Potrzeby fizjologiczne.

Tak.

Czy tam

był ścisk?

Było 48 osób w tych wagonach.

W tym dwanaścioro dzieci tak

do dziesięciu lat, a trójka była

w pieluszkach i przy piersi matki.

Z nami jechała taka rodzina,

ośmioro dzieci było i mąż z żoną.

Najstarsza córka - 18 lat, a najmłodszy

Jasio miał 3 miesiące, przy piersi matka miała.

Matka, wyjeżdżając

zostawiła tam, w tym miasteczku,

dwie siostry w wieku

40-45 lat,

niezamężne, które miały swoje domy, pracowały.

I one przyszły i mówią:

"Emilka oddaj nam tego Jasia, oddaj,

gdzie jedziesz w nieznane?".

Matka mówi: „Jeszcze pomyślę”, z mężem

się tam radziła. Mąż mówi: „Jak chcesz, tak rób”.

„No to ja jeszcze przez noc pomyślę".

Nad ranem... No, niestety, w każdej chwili mogli nas

już ruszyć z tym transportem.

I zdecydowała się, że odda to dziecko.

Przemycili...

Dali taki kosz, ona włożyła do tego kosza,

tzn. za oknem ten kosz,

włożyła tam dziecko

i takim sznurem, bo to wysoko pod sufitem…

I ona tak powoli zaczęła powoli opuszczać, opuszczać,

nie pozwoliła mężowi,

i w pewnej wsi, kiedy już tamci

dotknęli to dziecko, ona powiedziała: "nie"

i zabrała je z powrotem.

Czyli jednak je zabrała ze sobą.

Tak, Zabrała tego Jasia 3-miesięcznego.

Wiem, że do Krasnojarska dojechała, a jaki był los

dalej tego dziecka, to nie wiem.

Pierwsze dni nie dostawaliśmy niczego,

potem była woda do spłukiwania

i higieny. 2 wiadra,

4 wiadra na dobę wody.

A później była herbata

taka… Do dzisiaj nie wiem,

czy to była herbata, czy kawa. Jakaś taka brązowa ciecz

do picia ciepła.

Mówi pani, że dawali tę wodę.

Czy

tam była jakaś zasłonka?

Jak ta toaleta wyglądała?

Myśmy sami zrobili takie zasłonki z prześcieradeł.

Czyli należało samodzielnie to zrobić.

Tak.

A ta rynienka wychodziła na zewnątrz,

na zewnątrz spłukiwanie było.

Jak długo państwo jechali?

W samym wagonie

bydlęcym jechaliśmy 22 dni.

22 dni?

22 dni,

dzień i noc. Wychodziliśmy...

Rano i wieczór było sprawdzane

imiennie, nazwiska.

Sprawdzali. Chodzili po

wagonach.

Była możliwość,

żeby uciec?

Prawdopodobnie, bo

mój brat młodszy jechał w pierwszym wagonie

myśmy jechali w 36, więc z jego

wagonu uciekł jeden

młody człowiek. Jakoś tam się prześliznął

przez te... w nocy.

Ale go po trzech dniach wrócili, pobity był cały,

tak. Bardzo ucierpiał z tego...

Czy były jakieś

postoje? Czy państwo się zatrzymywali, wychodzili?

No, więc były

postoje. Przecież jechały,

chyba nieelektryczne, nie wiem,

jak te parowozy były wtedy napędzane.

No, ale postoje na

to pobranie rano i wieczór

na początku. Potem, kiedy przejechaliśmy

Ural, to już było i trzy razy -

obiad. I po przejeździe

Uralu zaczęli

dawać nam żywność, tzn.

po dwie kromki chleba chyba, już dokładnie nie pamiętam, rano i wieczór.

Ta herbata, a obiad był...

Pamiętam, że były takie słone z beczki wyjęte

śledzie, takie ociekające, słone

bardzo i nie było czym umyć...

Tak różnie się jadło to.

I czasem rozdawali po dwa

plasterki żółtego sera, ale to już

za Uralem.

Jak pani zniosła te 22 dni?

Poniżenia

straszne.

Ale cóż, musiałam, rodzice byli

starsi, musiałam się trzymać.

I jakie były

pani zadania tam na miejscu? Po co państwa tam

przywieziono?

Przywieziono - tak jak wszystkich innych - do pracy

w kołchozie. Ponieważ ja się

tym wyróżniałam, że właśnie byłam już zaawansowana w tych studiach medycznych,

więc ja od razu...

Pani była na ostatnim roku już

medycyny?

Tak, wtedy...

W Wilnie?

W Wilnie.

I wtedy właśnie

powiedziano mi, żebym się zgłosiła do wydziału zdrowia.

Pozwolono mi

pojechać do tego wydziału zdrowia i oni

bardzo chętnie mnie przyjmą,

tylko że ja muszę mieć jakąś, coś...

jakieś dowody

tego, co ja ukończyłam, ale...

ja nic nie miałam

I oni powiedzieli, że w każdej chwili mogą mnie

przyjąć do pracy i czekają nawet na to,

ale muszę mieć

te dowody z Uniwersytetu.

Na te dokumenty z Uniwersytetu

w Wilnie czekałam pół roku,

nawet więcej.

Ja prosiłam, żeby oni to przesłali w języku

rosyjskim już. Nie wiem, w końcu

już koleżanka tam poszła i coś tam...

Czym więc zajmowała się pani przez te 6 miesięcy?

Przez...O właśnie, dobra.

Przez 6 miesięcy, przez 2 miesiące

pracowałam

W kołchozie jeszcze, tak jak wszyscy.

Czyli na czym polegały zadania?

Na polu byłam, jakieś konopie były, to zbierałam.

Potem było chłodniej, to

w cerkwi było

zboże sypane,

kręciłam to zboże w maszynę

i się je czyściło.

Ale kołchoz był zobowiązany

zimą wysłać młodzież

ludzi zdolnych do pracy do tajgi.

Ileś tam osób. No więc

naturalnie, kto? Litwini i Polacy.

Tam wtedy

20 rodzin gdzieś przyjechało do tego kołchozu,

razem z nami, w tym dwie rodziny polskie.

I wysłano panią do tajgi?

I wysłano mnie do tajgi.

I tam właśnie, w tajdze,

zajmowałam się wyrębem lasu.

Straszne warunki były, tam były straszne warunki.

Z całej Syberii tam było najgorzej.

Może je pani opisać?

Tak.

W jednym baraku,

ile mogę powiedzieć,

no, kto widział barak, to wie.

Jedną część baraku zajmował

nasz kołchoz.

Były tam panie, które gotowały tylko.

I w tym baraku był żelazny piec

i stały trzy nary

na wysokość: podstawowa, środkowa i najwyższa,

takie trzy wysokości nary, łóżka, gdzie się spało.

Spało się po dwie osoby

na tej jednej wysokości

Ile tam osób było, to trudno mi powiedzieć, ponad 50 chyba.

W tym samym pomieszczeniu gotowały...

Nie, one gotowały gdzieś obok, ale na tym samym...

Rano, jak budzili,

była gdzieś godzina piąta,

była zupa z wkładką mięsną, zresztą

dwa razy dziennie tak było, taka sama.

A do lasu brało się

do tego chleb, który tam zamarzał

i jak paliło się ognisko, to trzeba było ten chleb

odtajać.

Czy w tych barakach było przynajmniej ciepło?

W barakach było ciepło, ale o co chodziło?

Że, jak się chodziło do pracy

ze 2-3 kilometry do tajgi

i tam się pracowało w śniegu

po kolana, nieraz wyżej,

drzewo się spiłowało,

trzeba było gałęzie obrąbać i głęboko

wchodziło się do tego śniegu, więc

całe spodnie, bo w spodniach się pracowało,

mokre. Te gałęzie przynosiło się, żeby spalić,

więc tam śnieg, tu do ognia

i to wszystko było mokre. Jak się wracało z pracy,

ze 3 kilometry się szło do tego baraku,

to ta odzież zamarzała

i jak się szło,

to tak było głośno,

głośno, bo spodnie tak ocierały się.

A jak pani fizycznie

znosiła tę ciężką pracę, te ciężkie warunki?

Jaka w ogóle tam była temperatura?

Temperatura wtedy, jak byłam,

wahała się między -35 do -45 tak

Jak było 30, to była odwilż,

-30 stopni.

Polak, Polka nie jest przyzwyczajona do czegoś takiego.

No, ale musiała. To było makabryczne, ale mówię,

ten pobyt,

ciężka praca, jedzenie takie

monotonne,

bo nie było żadnych warzyw. Nie mogli przywieźć, bo tu wszystko zamarzało.

Jakieś kasze na wodzie,

wkładki mięsa były rzeczywiście.

Jeżeli mogę jeszcze powiedzieć

- to mięso, te świnie były karmione

zbożem, gdzie jakieś były chwasty,

które powodowały to, że

jak człowiek pierwszy raz jadł to mięso,

to musiał przechorować. Przez tydzień

bolały bardzo mięśnie i

wysoka gorączka. Oni wiedzieli. Ruscy też

przechodzili, wszyscy widzieli. Raz to trzeba było

przechorować i potem już nabierało się

odporności. Do dzisiaj nie wiem, jakie

chwasty to powodowały.

Czy to był najtrudniejszy czas?

W moim życiu to było najtrudniejsze, ten pobyt

w tajdze.

To było okropne.

Co prawda Litwini

to znosili. Wiem, dwie siostry takie,

godzina piąta rano, wyruszamy

już po śniadaniu, idziemy trzy kilometry, one

szły i śpiewały. Śpiewały święte pieśni.

Ktoś szedł i się modlił, ktoś szedł spokojnie,

różnie to było.

Natomiast

nasza brygada, moja brygada pracy,

trzy osoby. Ja z Litwinką, młodą

dziewczyną, z którą spałam zresztą

na jednym...

I był

ruski,

Rosjanin,

mężczyzna dorosły i my dwie.

I on miał obowiązek

z nami jakąś normę wyrobić. Ja nie

wiem do dziś, jakąś normę trzeba było tego drzewa...

Więc on przyszedł,

to drzewo spiłował razem z nami,

jedno, drugie. I mówi: "Ja idę na papierosa", i poszedł

na papierosa. Nie było go kilka godzin.

"A wy musicie te drzewa, wszystkie te gałęzie obrąbać

i spalić". I on przychodził,

był niezadowolony, jeżeli ta praca

po kilku godzinach była

nieodpowiednio zrobiona albo niewykonana.

Ale po sześciu miesiącach

pani życie nieco się zmieniło.

Nieco się zmieniło, właśnie. Bo

tam, do tej tajgi, w czasie tego

wyrębu lasu, raz,

nie pamiętam, czy raz w tygodniu, czy raz na dwa

tygodnie, przyjeżdżali z kołchozu tego,

od którego pochodzili i przywozili

żywność. Przywozili mąkę na chleb,

kasze jakieś, mięso przywozili

Zostawiali to, następnego dnia z powrotem jechali,

to było 150 kilometrów.

I oni, jak przyjechali,

przywieźli mi list, który otrzymali rodzice moi,

z tymi wszystkimi dokumentami,

mój indeks tam był,

wypisane wszystkie stopnie, jakie miałam, zdane

egzaminy i ocena.

I wreszcie mogła pani udowodnić, że faktycznie studiuje medycynę.

Ja teraz wniebowzięta byłam, wie pan,

z takiej tajgi, "Boże,

w tajdze nie będę musiała pracować, w kołchozie

nie będę musiała pracować".

Zadowolona. I...

wyruszyłam z tymi

z powrotem. Zapomniałam

naprawdę, że ja powinnam była zameldować

u swojego speckomendanta.

Speckomendant to taki, który nas

śledził, pilnował,

raz w miesiącu trzeba było listę obecności podpisywać.

Więc ja nie powiedziałam,

nie wolno nam było ruszyć

z tego miejsca, gdzie mieszkaliśmy.

Wszyscy Rosjanie byli zobowiązani do pilnowania nas.

A pani o tym zapomniała. Jak to się skończyło?

Skończyło się tym, że jak wyjechałam

bez pozwolenia

i tylko zdążyłam przyjechać,

zostałam aresztowana i

sześć dni przebyłam w areszcie

za to, że bez pozwolenia przejechałam.

Ale

zaraz

następnego dnia znowu

poszłam tam. Pozwolono mi pójść już

do wydziału zdrowia i mnie

zatrudnili w tej samej tajdze,

w której ja pracowałam.

W tej samej tajdze?

Powiedzieli, że jako lekarz na początku.

Miałam minę... Jaki lekarz? Ja nie mam dyplomu.

No, nieważne. Mnie już było wszystko jedno.

I tam przepracowałam w tajdze

3,5 roku.

Nie mogli nikogo tam

zmusić, namówić

tych rosyjskich,

miejscowych lekarzy, żeby ktoś tam poszedł.

To było na odludziu. Najbliższy

szpital był 80 kilometrów, a mój

wydział zdrowia był

100 kilometrów...

Ale chyba, co najważniejsze, nie musiała już pani fizycznie pracować.

Nie, byłam zupełnie zdana na własne

siły.

Jak udało się pani

wrócić do Polski?

To był rok '56.

Ja poszłam się wykąpać do

łaźni miejskiej,

bo innych warunków nie było. I czekałam tam

w kolejce, w długiej kolejce.

I siedząc tam, słyszę

język polski. Ktoś po polsku rozmawiał.

Boże, stałam i

przysłuchiwałam się, czy ja się nie mylę, czy rzeczywiście po polsku.

Zaczęłam z nimi rozmawiać. Okazuje się, że oni już tydzień

jechali do Krasnojarska z północy,

no i tutaj czekają,

korzystają z tej miejskiej łaźni.

I powiedzieli, że oni mają

zaproszenie od swojej rodziny z Polski i mogą

wyjechać. Ale wszyscy mają takie, nie tylko oni.

"Wszyscy?"- pytam. "No tak, wszyscy

Polacy. Nie wiedzą, ale mają".

Tzn. nie tylko Polacy. Ci, co

do '39 roku mogli się

wykazać obywatelstwem polskim, którzy byli

obywatelami Polski.

Więc ja wróciłam zaraz. Napisałam

do rodziców i ojciec poszedł

do swojego speckomendanta, czy to prawda.

"A kto ci to mówił?". Mówi:

"Tak, prawda". No i rzeczywiście, nam z Polski

przysłali zaproszenie, bo jeszcze wtedy tak

mieliśmy. Już później bez tego zapraszania

można było wyjeżdżać. Ale myśmy jeszcze przyjechali tu

na to zaproszenie.

Od rodziców do pierwszej stacji kolejowej było tam

60 czy 80 kilometrów.

Był

bardzo siarczysty mróz, 45 stopni. Wiem, że jechałam

na ciężarówce.

Rodzice wzięli jakieś takie resztki,

to, co mieli.

Ja już nie byłam w stanie zejść,

mnie ściągnęli z tej ciężarówki.

Ojciec z matką byli w tej szoferce,

tak się nazywa to?

W kabinie.

W kabinie kierowcy, tak.

I potem

z tamtej, to była boczna,

dojechaliśmy do tej transsyberyjskiej

kolejki. Moskwa,

Władywostok, no i

tam czekaliśmy chyba trzy dni,

już nie pamiętam, na miejsce,

bo nam trzeba było mieć trzy

miejscówki. Inaczej nie można było.

A ponieważ to było tuż za Krasnojarskiem,

więc wszystkie te miejscówki były

wykorzystane. Jedna, dwa i znowu -

miejsca są, a nam są trzy potrzebne

i tak czekaliśmy.

I co jeszcze zapamiętałam z tej podróży?

To właśnie jak weszliśmy wtedy

do wagonu polskiego

i zobaczyliśmy kolejarzy. Tu

orzełek był

polski i kolejarz

przywitał nas: "Witamy was w kraju". Płacz.

Radość.

Jechaliśmy do

Białej Podlaskiej.

Tam był punkt repatriacyjny.

O godzinie...

'56 rok, 31 grudnia

o godzinie 23. byłam w Białej Podlaskiej.

Pamięta pani dokładnie.

Tak.

Jak doświadczenie z zsyłki

wpłynęło na pani dorosłe życie?

Nikomu tego nie życzę, nawet wrogowi.

Tak głębokie przeżycie

pozostanie mi na całe życie. Nawet

teraz

po nocach mi się śni to.

Dlatego uważam, że

nie można żadnemu człowiekowi

tak ubliżać.

Że za tą polskość,

za Polskę ja

wiele więcej wycierpiałam

i poniosłam szkód.

Bardzo uprzejmie dziękuję za rozmowę, dziękuję za

spotkanie.

Nie tylko w swoim imieniu, także

w imieniu widzów.

Ojej.

Dziękuję, bardzo dziękuję.

Tego się nie spodziewałam. Dobrze, biało-czerwone.

Ślicznie.