×

We use cookies to help make LingQ better. By visiting the site, you agree to our cookie policy.


image

Tajemnicza wyprawa Tomka - Alfred Szklarski, W pułapce (2)

W pułapce (2)

Restauracja Czang Sena zajmowała cały jednopiętrowy dom. Nad wejściem, po obydwu stronach wąskich drzwi, wisiały oświetlone świecami kolorowe lampiony z papieru. Na parterze, tuż za małą szatnią, znajdowały się dwie obszerne sale, rozdzielone jedynie zasłoną z barwnych, szklanych koralików nanizanych na sznurki. Lampiony zwisające z niskiego, drewnianego pułapu rzucały migotliwe światło na oryginalne chińskie obrazy zdobiące ściany. Wokół obydwu sal rozmieszczono zaciszne loże ze stołami i miękkimi taboretami.

Dwóch Chińczyków wybiegło na powitanie przybyłych. W ukłonach prowadzili wprost do drugiej sali, gdzie przy stolikach siedziało już sporo gości. Pawłow odgrywał rolę gospodarza domu, poprosił podróżników, aby rozgościł się w zarezerwowanej loży, a potem bawił ich rozmową o ważniejszych wydarzeniach w mieście.

Niekrasow usiadł w głębi niszy, skąd sam niemal niewidoczny, doskonale mógł obserwować całą salę. Tomek ulokował się obok bosmana; z wielkim zadowoleniem stwierdził, że nakryto do kolacji po europejsku na czystym, białym obrusie. Jedynie na oddzielnej tacce leżały długie pałeczki z kości słoniowej, zastępujące w Chinach widelce.

Obsługa w restauracjach była niezwykle sprawna. Zaledwie goście zdążyli zasiąść przy stole, zaraz pojawiły się na nim zimne zakąski: pokrajane mięso w żółtej galarecie, grzyby, sałata z cebuli i ziół, pędy brzozowe, wędlina w cienkich plasterkach, jaja o kolorze safianu, pieczone szyjki raków, jasnozielona trawa morska. Wszystkie te potrawy należało skrapiać zabarwionym na ciemno octem, podanym w małych czarkach obok każdego talerza. W pobliżu stołu służba postawiła trójnóg z miedzianą misą napełnioną rozżarzonymi węglami; na nich to podgrzewało się niskie, płaskie wiaderko z gorącą wodą, w której z kolei umieszczono srebrne dzbany z wódką majgalo, sporządzoną z ryżu i zaprawioną różanym olejkiem. Po każdym daniu służący obnosił dzban i do malutkich porcelanowych filiżaneczek nalewał ciepłego majgalo.

Po jakiejś godzinie służba uprzątnęła resztki zakąsek. Teraz przyszła kolej na gorące potrawy. Najpierw podano małe kawałki cielęciny w cieście, potem pieczone kluski z mięsa, paszteciki i gotowany drób w gęstym, białym sosie, w którym pływały poczerniałe w czasie gotowania ślimaki.

Na widok tego przysmaku Tomek pod stołem trącił bosmana kolanem. Ślimaki w sosie przypominały wyglądem upieczone robaki. Na szczęście filiżaneczka mocnego majgalo ułatwiła im dopełnienie chińskiego zwyczaju, w myśl którego należało skosztować każdej potrawy. Coraz to nowe wyszukane dania pojawiały się na stole. Po pieczonym prosięciu przyniesiono kawałki baraniny pieczone na rożnie, potem kurę z szyjkami oraz rozmaite zupy. Tomek dawno już przestał liczyć podawane potrawy, a obdarzony nie lada apetytem bosman westchnął głęboko i dyskretnie popuścił pasa.

Po trzech godzinach służba jeszcze raz uprzątnęła stół i wyniosła trójnóg z dzbanem majgalo. Podano owoce w cukrze, różne ciasta, ciasteczka, orzechy, oryginalną, zieloną, gorzką chińską herbatę i białe wino musujące. Był to znak, że obiad nareszcie dobiega końca.

W tej właśnie chwili jakiś mężczyzna w ciemnym, wciętym płaszczu i z melonikiem w dłoni usłużnie zbliżył się do rozochoconego Pawłowa. Pochylił się do jego ucha. Mówił coś, osłaniając usta dłonią. Rozbawienie znikło z twarzy agenta. Uważnie wysłuchał krótkiej relacji swego współpracownika, po czym skinął głową. Obcy mężczyzna szybko się oddalił, a wtedy Pawłow powstał i rzekł:

– Bardzo mi przykro, ale muszę panów opuścić na kilkanaście minut. Otrzymałem wiadomość, że insprawnik właśnie wrócił do miasta, lecz jutro rano znów wyjeżdża. Przeprowadza pilne dochodzenie. Skorzystam więc z jego obecności, by załatwić nasze sprawy. Jednocześnie dowiem się, czy termin audiencji wyznaczonej dla panów u ekscelencji nie uległ zmianie.

– Chyba czas już skończyć nasze miłe spotkanie – zauważył Wilmowski.

– Broń Boże! To nie potrwa długo, zaraz wrócę. Pokażę panom najciekawszy zakątek tego lokalu – zaoponował Pawłow. – Za kotarą w rogu sali są ukryte kręte schodki. Czy byli panowie już kiedyś w palarni opium?

– Nie wiedziałem, że tutaj wolno utrzymywać takie lokaliki – zdziwił się bosman.

– Ależ skąd, panie Brol! – zaprzeczył Pawłow, domyślnie mrugając okiem. – Palarnia jest nielegalna, a wstęp jedynie dla wtajemniczonych!

Wszyscy się roześmiali, słysząc to wyjaśnienie z ust agenta policji!

– Skoro tak, to poczekamy – powiedział Smuga. – Widziałem kilkakrotnie palarnie opium, ale dla moich towarzyszy będzie to nowość.

– Świetnie! Tymczasem częstujcie się, panowie! Postaram się szybko wrócić.

Pawłow minął stoliki stojące w przejściu do drugiej sali. Znikł w szatni.

– Ciekaw jestem, co on nowego wymyślił? – zagadnął kapitan Niekrasow.

– Więc nie wierzy pan w powrót isprawnika? – zapytał bosman.

Niekrasow wzruszył ramionami.

– Czort go wie! Od samego początku dziwi mnie to zaproszenie do spelunki przez inspektora policji. Zastanawiam się, do czego jest mu to potrzebne?

– Czy nie za wiele się pan domyślasz? Na mój rozum wszystkie agenciaki lubią fundować sobie kolacyjki za państwowe pieniądze.

– W każdym razie nie będziemy się nudzić, przybywają nowi goście – zauważył Smuga.

Do sali wkroczyło kilku mężczyzn. Przystanęli w progu, rozglądając się ciekawie.

– Cóż to za oryginalne typki! – po cichu zawołał Tomek.

Bosman, jak zwykle zawadiacki, wychylił się z niszy i mruknął:

– Faktycznie, niczego sobie goście! Wyglądają jak diabły przebrane w ornaty i na mszę dzwoniące!

Trafność określenia wywołała ogólną wesołość. Kanciaste, brodate twarze nowo przybyłych i ich zachowanie wcale nie pasowały do porządnych ubrań, które na sobie nosili. Poszturchiwali się łokciami, aż w końcu pod przewodem najwyższego ruszyli ku stolikowi w sąsiedniej loży obok łowców. Szurgając butami oraz hałaśliwie rozstawiając taborety, obsiedli stół. Zażądali wódki.

Niekrasow dyskretnie zlustrował dziwnych sąsiadów. Zmarszczył czoło, jakby usiłował sobie coś przypomnieć. Naraz chiński służący, który właśnie przyniósł nową butelkę wina musującego i napełnił nim szklaneczki, nieznacznie wsunął w dłoń Niekrasowa zwiniętą w rulonik kartkę. Kapitan ukradkiem rozprostował papierek; zaledwie nań spojrzał, zgniótł w kulkę, wrzucił ją do popielniczki i podpalił zapałką. Tylko Wilmowski spostrzegł dziwne zachowanie Niekrasowa, reszta towarzystwa bowiem z zainteresowaniem słuchała dowcipu opowiadanego przez bosmana. Wilmowski już miał zamiar poprosić Niekrasowa o wyjaśnienie, gdy nagle jeden z nowo przybyłych gości gwałtownie powstał od swego stolika. Bezceremonialnie wszedł do loży.

Był to niezwykle wysoki mężczyzna. Teraz, gdy stał blisko, od razu rzucało się w oczy, że ubranie, które nosił, nie było nań dopasowane. Marynarka z trudem opinała jego szeroką, wypukłą, włochatą pierś, widoczną pod rozchełstaną, brudną koszulą. Na piersi miał wytatuowany rysunek ptaka. Za krótkie i mocno obcisłe rękawy marszczyły się w fałdy na niezwykle wyrobionych mięśniach, a nogawki spodni nie sięgały nawet kostek u nóg. Wyglądał jak przebieraniec na zapusty, lecz mimo to jego groźna, ponura twarz mogła w każdym wzbudzić uczucie lęku. Od lewego ucha poprzez policzek, obydwie wargi aż do końca brody jego dawno niegoloną twarz przeorywała szeroka blizna. Poprzez rozwichrzone, krzaczaste brwi przezierały jasne, bezlitosne oczy, spoglądające drapieżnie i zaczepnie. Podszedł do stołu, oparł się o jego brzeg dłońmi zaciśniętymi w kułak.

Łowcy przerwali rozmowę; w tej chwili na całej sali zaległa niepokojąca cisza. Wszyscy goście spoglądali w kierunku loży, gdzie olbrzymi drab wpatrywał się kolejno w każdą twarz, jakby szukał kogoś znajomego. Łowcy zdziwieni patrzyli na niego, tylko kapitan Niekrasow w dalszym ciągu siedział zadumany z nisko opuszczoną na piersi głową. Drab tymczasem zatrzymał wzrok na bosmanie Nowickim. Przyglądał mu się przez dłuższą chwilę.

– Czy przypominasz mnie sobie? – odezwał się w końcu ochrypłym głosem. – Długo cię szukałem, carski szpiclu! Nareszcie spotkaliśmy się!

Bosman uniósł głowę. Ponury wygląd awanturnika nie wywarł na nim najmniejszego wrażenia.

– Jak kto koniecznie szuka guza, to na pewno go znajdzie – odparł flegmatycznie. – Faktycznie jednak to się nie znamy! Pomyliłeś się pan!

– Jak mógłbym cię zapomnieć! Przez ciebie tysiąc kijów spadło na mój grzbiet[61]! – warknął olbrzym. – Zapłacę ci teraz!

[61] Władze carskie często stosowały karę chłosty.

Pochylił się ku bosmanowi, jednocześnie podsuwając mu pod nos swój wielki włochaty kułak. Bosman otarł usta serwetką. Podniósł się, wyszedł zza stołu. Wzrokiem pełnym uznania zmierzył zawadiakę, który przewyższał go co najmniej o połowę głowy.

– Nie znam cię, człowieku, odczep się z łaski swojej – rzekł spokojnie.

– Ha, to mnie zaraz poznasz! – zawołał zawadiaka.

Zwinnym ruchem uderzył bosmana pięścią w podbródek. Głowa marynarza odskoczyła do tyłu, cofnął się o krok lub dwa, ciężko opadł na jedno kolano. Zaraz jednak otrząsnął się jakby po wynurzeniu z wody i powstał. Napastnik po raz drugi zamachnął się potężnie, lecz tym razem zaprawiony w walce wręcz marynarz uchylił głowę, równocześnie prawą pięścią uderzył przeciwnika w żołądek, a lewą w podbródek. Drab zachwiał się oszołomiony, bosman zaś chwycił go w pasie za ubranie, podrzucił do góry nad własną głowę, zakręcił nim młynka i z rozmachem cisnął o podłogę. Zawadiaka, przy akompaniamencie okrzyków przestraszonych biesiadników oraz brzęku szkła, z rozkrzyżowanymi ramionami legł nieruchomo.

Wszyscy goście poderwali się od stolików, umykali pod najdalszą ścianę. Łowcy również powstali, w sąsiedniej loży bowiem znów zaszurgały odtrącone taborety. Kilku drabów wyskoczyło na salę, niepewnie spoglądając spode łbów to na bosmana, to na powalonego swego przywódcę.

Po krótkiej chwili zawadiaka ciężko usiadł na podłodze. Włochate łapsko na moment skryło się w kieszeni, po czym w dłoni błysnęło ostrze sprężynowego noża. Na to hasło pozostali awanturnicy również wydobyli broń. Pochylili się do skoku, uzbrojeni w kastety[62], bagnety wojskowe i noże.

[62] Kastet – metalowy przyrząd, przeważnie w kształcie połączonych czterech pierścieni, zakładany na palce dla wzmocnienia ciosu pięści.

Tomek, Smuga i Udadżalaka zaraz stanęli u boku bosmana. Wilmowski już do nich podążał, gdy kapitan Niekrasow powstrzymał go za ramię. Zmrużywszy oczy, spoglądał na obnażoną pierś powstającego z podłogi awanturnika. Widniał na niej tatuaż kukułki ze skrzydłami rozpiętymi do lotu. Niekrasow nareszcie przypomniał sobie, skąd zna tego człowieka.

– Uspokój pan towarzyszy, to pułapka – szepnął do Wilmowskiego, a sam wysunął się zza stołu; odgrodził bosmana od zgrai łotrów.

Bosman lekko pochylony ruszył do przodu, ale w tej chwili Wilmowski znalazł się tuż przy nim.

– Czekaj, to prowokacja – syknął.

Bosman przystanął; czujnym wzrokiem śledził każdy ruch napastników, gotów do rozpoczęcia walki.

Niekrasow tymczasem pochylił się ku zawadiace.

– Ej, Wasyl, nie poznałeś ty mnie? – zapytał. – Czy sprzykrzył ci się głos generała kukułki, że szukasz śmierci?

Drab właśnie powstał z podłogi, trzymając w ręku otwarty nóż. Przekrzywił łeb o zmierzwionych, długich włosach, nabiegłymi krwią oczyma wpatrywał się w Niekrasowa.

– Przypomnij sobie, kogo to zwałeś swoim ojczulkiem? – ciszej powiedział kapitan.

Zawadiaka wolnym krokiem podszedł do niego. Ostrzem noża dotknął jego piersi. Na ponurej, groźnej twarzy najpierw odmalowały się niepewność, a potem zdumienie.

– Toż to chyba… ojczulek Niekrasow! – szepnął zmieszany.

Nagle rzucił nóż na podłogę. Z niezwykłym przejęciem pocałował kapitana w ramię.

– Wybacz, ojczulku… naprawdę nie poznałem… tyle lat… – mówił głęboko wzruszony.

Kapitan uścisnął go, po czym cicho zapytał:

– Dlaczego szukałeś zwady, Wasyl?

– Ja znów w triumfie, ojczulku; namówili nas, wypuścili na tę noc, ubrali, dali broń… obiecali nagrodę…

– Kto was namówił? – indagował Niekrasow.

– Nadziratel, ojczulku, ale to tylko tak między nami…

– Słuchaj, Wasyl, to moi przyjaciele, chyba nie chcesz ze mną zwady? – Prędzej odgryzłbym sobie własne łapsko!

– Dziękuję ci, Wasyl! Policja obstawiła dom. Kiedy miała tu wkroczyć?

– Na odgłos strzałów! Wy zostańcie, może uda się nam czmychnąć do lasu! Do zobaczenia, ojczulku!

Wasyl podniósł nóż, zamknął go, schował do kieszeni. Przez ramię spojrzał na swoich popleczników.

– Za generałem kukułką, jazda! – rozkazał.

Musiał posiadać mir wśród kamratów, gdyż bez słowa sprzeciwu schowali broń. Podbiegli w kierunku zasłony w kącie sali. Rozległ się tupot nóg na schodach, potem gdzieś trzasnęły drzwi, w głębi budynku ktoś krzyknął przestraszony i było już po wszystkim. Służba szybko uprzątnęła pobojowisko. Goście, jak gdyby nic nadzwyczajnego nie zaszło, znów zasiedli przy stolikach.

Łowcy pytająco spoglądali na Niekrasowa. Ten zaś najpierw nalał wina, a potem dopiero krótko wyjaśnił:

– Policja nasłała na nas bradiagów[63]. W tej chwili agenci czają się wokół domu, by wtargnąć na głos strzałów i aresztować nas. Komisarz przypuszczał, że napadnięci przez uzbrojonych zbirów użyjemy broni palnej. Oczywiście później sprawa by się wyjaśniła i jeśli policja nie znalazłaby nic podejrzanego, na pewno puszczono by nas z przeprosinami.

[63] Bradiaga – włóczęga zbiegły z katorgi. Niektórzy przestępcy pospolici i zbrodniarze zsyłani na Syberię przeważnie z Rosji europejskiej, próbowali szczęścia w ucieczce, by wrócić do domu lub trochę użyć swobody na włóczędze. Często zbierali się w bandy grasujące w tajdze. Dopiero nadejście surowej zimy zmuszało ich do wychodzenia z lasu w celu znalezienia żywności i wtedy zazwyczaj byli wychwytywani przez policję.

– W jakim celu policja to uczyniła? – nie dowierzał Tomek.

– To robota tej żmii, Pawłowa – wtrącił bosman.

– Oczywiście, teraz macie dowód, że Pawłow nabrał jakichś podejrzeń – potwierdził Niekrasow. – Władze rosyjskie jednak nie lubią ryzykować aresztowaniem niewinnych być może cudzoziemców. Powoduje to przecież interwencje dyplomatyczne. Wobec tego po cichu przygotowały pułapkę, lecz dzięki przypadkowi udaremniliśmy niecne zakusy.

– Panu zawdzięczamy pomyślny obrót sprawy – powiedział Smuga. – Skąd pan zna tego człowieka?

– Wasyla? To bradiaga, przebywaliśmy razem na katordze w Karze. Jeśli tylko sprzyjały okoliczności, uciekał co roku, by się powłóczyć po tajdze. Raz pomogłem mu rozkuć kajdany, oddałem moją rację żywności. Odtąd zawsze uważał mnie za swego opiekuna.

– To niebezpieczny człowiek – zauważył Smuga.

– A tak, niejedno ma na sumieniu – potwierdził Niekrasow. – No, no, ale pana Brola nie podejrzewałem o tak nadludzką siłę. Wasyl uchodzi za Herkulesa, chyba dzisiaj pierwszy raz w życiu został pokonany.

– Niczego sobie osiłek – przyznał bosman. – O jakim to generale kukułce wspomniałeś pan temu gagatkowi? Czyżby to było umówione hasło?

– Skądże znowu, otóż bradiagi uciekają z więzienia na wiosnę, gdy w tajdze można znaleźć jadalne korzonki i jagody. Przylot z południa kukułek jest niezawodnym znakiem nastania tak upragnionej pory roku, toteż generałem swoim zwą ptaka, którego głos staje się ogólnym sygnałem do ucieczki.

– W jaki sposób domyślił się pan, że policja urządziła na nas zasadzkę? – zapytał Tomek.

– Mam dobrego znajomego wśród służby Czang Sena. Gdy bradiagi weszli do restauracji, poinformował mnie, że policja czai się wokół domu – wyjaśnił Niekrasow.

– Ach, to on podał tę karteczkę, którą pan zaraz spalił – wtrącił Wilmowski.

– Tak, najlepiej niszczyć wszelkie dowody rzeczowe. Nie cieszę się najlepszą opinią policji, która niepokoiłaby mego informatora.

– Uwaga, Pawłow na horyzoncie! – ostrzegł bosman.

– Nie ma zbyt tęgiej miny – dodał Tomek. – Nic dziwnego, tym razem podstęp mu się nie udał!

Agent szybko zbliżył się do stolika. Z trudem tłumił zdenerwowanie, gdy mówił:

– Przykro mi, że zostawiłem panów samych na tak długo, lecz cóż można począć na służbie! Niestety, już nie będę mógł dzisiaj towarzyszyć panom. Kilku zbrodniarzy zbiegło wieczorem z tutejszego więzienia. Posiadają broń, to niebezpieczni recydywiści! Proszono mnie o pomoc w pościgu…

– Czyż to możliwe, aby z więzienia zbiegli uzbrojeni?! – z głupia frant zapytał bosman.

– Istotnie, to dziwna sprawa – mruknął Tomek.

Agent, rozzłoszczony własną niezręcznością, gniewnie zmierzył marynarza wzrokiem; jąkając się, odparł:

– No, broń zapewne zdobyli po dokonaniu ucieczki… Isprawnik obawiał się, by nie spotkała panów tutaj jakaś nieprzyjemność, polecił mi uprzedzić…

– Trochę spóźnił się pan – przerwał mu Smuga. – Byli tu już jacyś obwiesie, próbowali nawet wszcząć z nami awanturę, ale dostali należytą odprawę. O nas nie trzeba tak bardzo się obawiać. Jakoś dajemy sobie radę.

– Czy załatwił pan wszystko z isprawnikiem? – zapytał Wilmowski.

– Tak, tak, jutro z rana przyjmie panów – skwapliwie potwierdził Pawłow.

– Jak to, więc już nie wyjeżdża? – ironicznie zauważył Tomek.

– Nie, zmienił zamiar, a więc jutro rano pójdziemy do isprawnika, a potem do Jego Ekscelencji gubernatora – oświadczył Pawłow i zaraz opuścił salę.


W pułapce (2) Trapped (2) У пастці (2)

Restauracja Czang Sena zajmowała cały jednopiętrowy dom. Nad wejściem, po obydwu stronach wąskich drzwi, wisiały oświetlone świecami kolorowe lampiony z papieru. Na parterze, tuż za małą szatnią, znajdowały się dwie obszerne sale, rozdzielone jedynie zasłoną z barwnych, szklanych koralików nanizanych na sznurki. Lampiony zwisające z niskiego, drewnianego pułapu rzucały migotliwe światło na oryginalne chińskie obrazy zdobiące ściany. Wokół obydwu sal rozmieszczono zaciszne loże ze stołami i miękkimi taboretami.

Dwóch Chińczyków wybiegło na powitanie przybyłych. W ukłonach prowadzili wprost do drugiej sali, gdzie przy stolikach siedziało już sporo gości. Pawłow odgrywał rolę gospodarza domu, poprosił podróżników, aby rozgościł się w zarezerwowanej loży, a potem bawił ich rozmową o ważniejszych wydarzeniach w mieście.

Niekrasow usiadł w głębi niszy, skąd sam niemal niewidoczny, doskonale mógł obserwować całą salę. Tomek ulokował się obok bosmana; z wielkim zadowoleniem stwierdził, że nakryto do kolacji po europejsku na czystym, białym obrusie. Jedynie na oddzielnej tacce leżały długie pałeczki z kości słoniowej, zastępujące w Chinach widelce.

Obsługa w restauracjach była niezwykle sprawna. Zaledwie goście zdążyli zasiąść przy stole, zaraz pojawiły się na nim zimne zakąski: pokrajane mięso w żółtej galarecie, grzyby, sałata z cebuli i ziół, pędy brzozowe, wędlina w cienkich plasterkach, jaja o kolorze safianu, pieczone szyjki raków, jasnozielona trawa morska. Wszystkie te potrawy należało skrapiać zabarwionym na ciemno octem, podanym w małych czarkach obok każdego talerza. W pobliżu stołu służba postawiła trójnóg z miedzianą misą napełnioną rozżarzonymi węglami; na nich to podgrzewało się niskie, płaskie wiaderko z gorącą wodą, w której z kolei umieszczono srebrne dzbany z wódką majgalo, sporządzoną z ryżu i zaprawioną różanym olejkiem. Po każdym daniu służący obnosił dzban i do malutkich porcelanowych filiżaneczek nalewał ciepłego majgalo.

Po jakiejś godzinie służba uprzątnęła resztki zakąsek. Teraz przyszła kolej na gorące potrawy. Najpierw podano małe kawałki cielęciny w cieście, potem pieczone kluski z mięsa, paszteciki i gotowany drób w gęstym, białym sosie, w którym pływały poczerniałe w czasie gotowania ślimaki.

Na widok tego przysmaku Tomek pod stołem trącił bosmana kolanem. Ślimaki w sosie przypominały wyglądem upieczone robaki. Na szczęście filiżaneczka mocnego majgalo ułatwiła im dopełnienie chińskiego zwyczaju, w myśl którego należało skosztować każdej potrawy. Coraz to nowe wyszukane dania pojawiały się na stole. Po pieczonym prosięciu przyniesiono kawałki baraniny pieczone na rożnie, potem kurę z szyjkami oraz rozmaite zupy. Tomek dawno już przestał liczyć podawane potrawy, a obdarzony nie lada apetytem bosman westchnął głęboko i dyskretnie popuścił pasa.

Po trzech godzinach służba jeszcze raz uprzątnęła stół i wyniosła trójnóg z dzbanem majgalo. Podano owoce w cukrze, różne ciasta, ciasteczka, orzechy, oryginalną, zieloną, gorzką chińską herbatę i białe wino musujące. Był to znak, że obiad nareszcie dobiega końca.

W tej właśnie chwili jakiś mężczyzna w ciemnym, wciętym płaszczu i z melonikiem w dłoni usłużnie zbliżył się do rozochoconego Pawłowa. Pochylił się do jego ucha. Mówił coś, osłaniając usta dłonią. Rozbawienie znikło z twarzy agenta. Uważnie wysłuchał krótkiej relacji swego współpracownika, po czym skinął głową. Obcy mężczyzna szybko się oddalił, a wtedy Pawłow powstał i rzekł:

– Bardzo mi przykro, ale muszę panów opuścić na kilkanaście minut. Otrzymałem wiadomość, że insprawnik właśnie wrócił do miasta, lecz jutro rano znów wyjeżdża. Przeprowadza pilne dochodzenie. Skorzystam więc z jego obecności, by załatwić nasze sprawy. Jednocześnie dowiem się, czy termin audiencji wyznaczonej dla panów u ekscelencji nie uległ zmianie.

– Chyba czas już skończyć nasze miłe spotkanie – zauważył Wilmowski.

– Broń Boże! To nie potrwa długo, zaraz wrócę. Pokażę panom najciekawszy zakątek tego lokalu – zaoponował Pawłow. – Za kotarą w rogu sali są ukryte kręte schodki. Czy byli panowie już kiedyś w palarni opium?

– Nie wiedziałem, że tutaj wolno utrzymywać takie lokaliki – zdziwił się bosman.

– Ależ skąd, panie Brol! – zaprzeczył Pawłow, domyślnie mrugając okiem. – Palarnia jest nielegalna, a wstęp jedynie dla wtajemniczonych!

Wszyscy się roześmiali, słysząc to wyjaśnienie z ust agenta policji!

– Skoro tak, to poczekamy – powiedział Smuga. – Widziałem kilkakrotnie palarnie opium, ale dla moich towarzyszy będzie to nowość.

– Świetnie! Tymczasem częstujcie się, panowie! Postaram się szybko wrócić.

Pawłow minął stoliki stojące w przejściu do drugiej sali. Znikł w szatni.

– Ciekaw jestem, co on nowego wymyślił? – zagadnął kapitan Niekrasow.

– Więc nie wierzy pan w powrót isprawnika? – zapytał bosman.

Niekrasow wzruszył ramionami.

– Czort go wie! Od samego początku dziwi mnie to zaproszenie do spelunki przez inspektora policji. Zastanawiam się, do czego jest mu to potrzebne?

– Czy nie za wiele się pan domyślasz? Na mój rozum wszystkie agenciaki lubią fundować sobie kolacyjki za państwowe pieniądze.

– W każdym razie nie będziemy się nudzić, przybywają nowi goście – zauważył Smuga.

Do sali wkroczyło kilku mężczyzn. Przystanęli w progu, rozglądając się ciekawie.

– Cóż to za oryginalne typki! – po cichu zawołał Tomek.

Bosman, jak zwykle zawadiacki, wychylił się z niszy i mruknął:

– Faktycznie, niczego sobie goście! Wyglądają jak diabły przebrane w ornaty i na mszę dzwoniące!

Trafność określenia wywołała ogólną wesołość. Kanciaste, brodate twarze nowo przybyłych i ich zachowanie wcale nie pasowały do porządnych ubrań, które na sobie nosili. Poszturchiwali się łokciami, aż w końcu pod przewodem najwyższego ruszyli ku stolikowi w sąsiedniej loży obok łowców. Szurgając butami oraz hałaśliwie rozstawiając taborety, obsiedli stół. Zażądali wódki.

Niekrasow dyskretnie zlustrował dziwnych sąsiadów. Zmarszczył czoło, jakby usiłował sobie coś przypomnieć. Naraz chiński służący, który właśnie przyniósł nową butelkę wina musującego i napełnił nim szklaneczki, nieznacznie wsunął w dłoń Niekrasowa zwiniętą w rulonik kartkę. Kapitan ukradkiem rozprostował papierek; zaledwie nań spojrzał, zgniótł w kulkę, wrzucił ją do popielniczki i podpalił zapałką. Tylko Wilmowski spostrzegł dziwne zachowanie Niekrasowa, reszta towarzystwa bowiem z zainteresowaniem słuchała dowcipu opowiadanego przez bosmana. Wilmowski już miał zamiar poprosić Niekrasowa o wyjaśnienie, gdy nagle jeden z nowo przybyłych gości gwałtownie powstał od swego stolika. Bezceremonialnie wszedł do loży.

Był to niezwykle wysoki mężczyzna. Teraz, gdy stał blisko, od razu rzucało się w oczy, że ubranie, które nosił, nie było nań dopasowane. Marynarka z trudem opinała jego szeroką, wypukłą, włochatą pierś, widoczną pod rozchełstaną, brudną koszulą. Na piersi miał wytatuowany rysunek ptaka. Za krótkie i mocno obcisłe rękawy marszczyły się w fałdy na niezwykle wyrobionych mięśniach, a nogawki spodni nie sięgały nawet kostek u nóg. Wyglądał jak przebieraniec na zapusty, lecz mimo to jego groźna, ponura twarz mogła w każdym wzbudzić uczucie lęku. Od lewego ucha poprzez policzek, obydwie wargi aż do końca brody jego dawno niegoloną twarz przeorywała szeroka blizna. Poprzez rozwichrzone, krzaczaste brwi przezierały jasne, bezlitosne oczy, spoglądające drapieżnie i zaczepnie. Podszedł do stołu, oparł się o jego brzeg dłońmi zaciśniętymi w kułak.

Łowcy przerwali rozmowę; w tej chwili na całej sali zaległa niepokojąca cisza. Wszyscy goście spoglądali w kierunku loży, gdzie olbrzymi drab wpatrywał się kolejno w każdą twarz, jakby szukał kogoś znajomego. Łowcy zdziwieni patrzyli na niego, tylko kapitan Niekrasow w dalszym ciągu siedział zadumany z nisko opuszczoną na piersi głową. Drab tymczasem zatrzymał wzrok na bosmanie Nowickim. Przyglądał mu się przez dłuższą chwilę.

– Czy przypominasz mnie sobie? – odezwał się w końcu ochrypłym głosem. – Długo cię szukałem, carski szpiclu! Nareszcie spotkaliśmy się!

Bosman uniósł głowę. Ponury wygląd awanturnika nie wywarł na nim najmniejszego wrażenia.

– Jak kto koniecznie szuka guza, to na pewno go znajdzie – odparł flegmatycznie. – Faktycznie jednak to się nie znamy! Pomyliłeś się pan!

– Jak mógłbym cię zapomnieć! Przez ciebie tysiąc kijów spadło na mój grzbiet[61]! – warknął olbrzym. – Zapłacę ci teraz!

[61] Władze carskie często stosowały karę chłosty.

Pochylił się ku bosmanowi, jednocześnie podsuwając mu pod nos swój wielki włochaty kułak. Bosman otarł usta serwetką. Podniósł się, wyszedł zza stołu. Wzrokiem pełnym uznania zmierzył zawadiakę, który przewyższał go co najmniej o połowę głowy.

– Nie znam cię, człowieku, odczep się z łaski swojej – rzekł spokojnie.

– Ha, to mnie zaraz poznasz! – zawołał zawadiaka.

Zwinnym ruchem uderzył bosmana pięścią w podbródek. Głowa marynarza odskoczyła do tyłu, cofnął się o krok lub dwa, ciężko opadł na jedno kolano. Zaraz jednak otrząsnął się jakby po wynurzeniu z wody i powstał. Napastnik po raz drugi zamachnął się potężnie, lecz tym razem zaprawiony w walce wręcz marynarz uchylił głowę, równocześnie prawą pięścią uderzył przeciwnika w żołądek, a lewą w podbródek. Drab zachwiał się oszołomiony, bosman zaś chwycił go w pasie za ubranie, podrzucił do góry nad własną głowę, zakręcił nim młynka i z rozmachem cisnął o podłogę. Zawadiaka, przy akompaniamencie okrzyków przestraszonych biesiadników oraz brzęku szkła, z rozkrzyżowanymi ramionami legł nieruchomo.

Wszyscy goście poderwali się od stolików, umykali pod najdalszą ścianę. Łowcy również powstali, w sąsiedniej loży bowiem znów zaszurgały odtrącone taborety. Kilku drabów wyskoczyło na salę, niepewnie spoglądając spode łbów to na bosmana, to na powalonego swego przywódcę.

Po krótkiej chwili zawadiaka ciężko usiadł na podłodze. Włochate łapsko na moment skryło się w kieszeni, po czym w dłoni błysnęło ostrze sprężynowego noża. Na to hasło pozostali awanturnicy również wydobyli broń. Pochylili się do skoku, uzbrojeni w kastety[62], bagnety wojskowe i noże.

[62] Kastet – metalowy przyrząd, przeważnie w kształcie połączonych czterech pierścieni, zakładany na palce dla wzmocnienia ciosu pięści.

Tomek, Smuga i Udadżalaka zaraz stanęli u boku bosmana. Wilmowski już do nich podążał, gdy kapitan Niekrasow powstrzymał go za ramię. Zmrużywszy oczy, spoglądał na obnażoną pierś powstającego z podłogi awanturnika. Widniał na niej tatuaż kukułki ze skrzydłami rozpiętymi do lotu. Niekrasow nareszcie przypomniał sobie, skąd zna tego człowieka.

– Uspokój pan towarzyszy, to pułapka – szepnął do Wilmowskiego, a sam wysunął się zza stołu; odgrodził bosmana od zgrai łotrów.

Bosman lekko pochylony ruszył do przodu, ale w tej chwili Wilmowski znalazł się tuż przy nim.

– Czekaj, to prowokacja – syknął.

Bosman przystanął; czujnym wzrokiem śledził każdy ruch napastników, gotów do rozpoczęcia walki.

Niekrasow tymczasem pochylił się ku zawadiace.

– Ej, Wasyl, nie poznałeś ty mnie? – zapytał. – Czy sprzykrzył ci się głos generała kukułki, że szukasz śmierci?

Drab właśnie powstał z podłogi, trzymając w ręku otwarty nóż. Przekrzywił łeb o zmierzwionych, długich włosach, nabiegłymi krwią oczyma wpatrywał się w Niekrasowa.

– Przypomnij sobie, kogo to zwałeś swoim ojczulkiem? – ciszej powiedział kapitan.

Zawadiaka wolnym krokiem podszedł do niego. Ostrzem noża dotknął jego piersi. Na ponurej, groźnej twarzy najpierw odmalowały się niepewność, a potem zdumienie.

– Toż to chyba… ojczulek Niekrasow! – szepnął zmieszany.

Nagle rzucił nóż na podłogę. Z niezwykłym przejęciem pocałował kapitana w ramię.

– Wybacz, ojczulku… naprawdę nie poznałem… tyle lat… – mówił głęboko wzruszony.

Kapitan uścisnął go, po czym cicho zapytał:

– Dlaczego szukałeś zwady, Wasyl?

– Ja znów w triumfie, ojczulku; namówili nas, wypuścili na tę noc, ubrali, dali broń… obiecali nagrodę…

– Kto was namówił? – indagował Niekrasow.

– Nadziratel, ojczulku, ale to tylko tak między nami…

– Słuchaj, Wasyl, to moi przyjaciele, chyba nie chcesz ze mną zwady? – Prędzej odgryzłbym sobie własne łapsko!

– Dziękuję ci, Wasyl! Policja obstawiła dom. Kiedy miała tu wkroczyć?

– Na odgłos strzałów! Wy zostańcie, może uda się nam czmychnąć do lasu! Do zobaczenia, ojczulku!

Wasyl podniósł nóż, zamknął go, schował do kieszeni. Przez ramię spojrzał na swoich popleczników.

– Za generałem kukułką, jazda! – rozkazał.

Musiał posiadać mir wśród kamratów, gdyż bez słowa sprzeciwu schowali broń. Podbiegli w kierunku zasłony w kącie sali. Rozległ się tupot nóg na schodach, potem gdzieś trzasnęły drzwi, w głębi budynku ktoś krzyknął przestraszony i było już po wszystkim. Służba szybko uprzątnęła pobojowisko. Goście, jak gdyby nic nadzwyczajnego nie zaszło, znów zasiedli przy stolikach.

Łowcy pytająco spoglądali na Niekrasowa. Ten zaś najpierw nalał wina, a potem dopiero krótko wyjaśnił:

– Policja nasłała na nas bradiagów[63]. W tej chwili agenci czają się wokół domu, by wtargnąć na głos strzałów i aresztować nas. Komisarz przypuszczał, że napadnięci przez uzbrojonych zbirów użyjemy broni palnej. Oczywiście później sprawa by się wyjaśniła i jeśli policja nie znalazłaby nic podejrzanego, na pewno puszczono by nas z przeprosinami.

[63] Bradiaga – włóczęga zbiegły z katorgi. Niektórzy przestępcy pospolici i zbrodniarze zsyłani na Syberię przeważnie z Rosji europejskiej, próbowali szczęścia w ucieczce, by wrócić do domu lub trochę użyć swobody na włóczędze. Często zbierali się w bandy grasujące w tajdze. Dopiero nadejście surowej zimy zmuszało ich do wychodzenia z lasu w celu znalezienia żywności i wtedy zazwyczaj byli wychwytywani przez policję.

– W jakim celu policja to uczyniła? – nie dowierzał Tomek.

– To robota tej żmii, Pawłowa – wtrącił bosman.

– Oczywiście, teraz macie dowód, że Pawłow nabrał jakichś podejrzeń – potwierdził Niekrasow. – Władze rosyjskie jednak nie lubią ryzykować aresztowaniem niewinnych być może cudzoziemców. Powoduje to przecież interwencje dyplomatyczne. Wobec tego po cichu przygotowały pułapkę, lecz dzięki przypadkowi udaremniliśmy niecne zakusy.

– Panu zawdzięczamy pomyślny obrót sprawy – powiedział Smuga. – Skąd pan zna tego człowieka?

– Wasyla? To bradiaga, przebywaliśmy razem na katordze w Karze. Jeśli tylko sprzyjały okoliczności, uciekał co roku, by się powłóczyć po tajdze. Raz pomogłem mu rozkuć kajdany, oddałem moją rację żywności. Odtąd zawsze uważał mnie za swego opiekuna.

– To niebezpieczny człowiek – zauważył Smuga.

– A tak, niejedno ma na sumieniu – potwierdził Niekrasow. – No, no, ale pana Brola nie podejrzewałem o tak nadludzką siłę. Wasyl uchodzi za Herkulesa, chyba dzisiaj pierwszy raz w życiu został pokonany.

– Niczego sobie osiłek – przyznał bosman. – O jakim to generale kukułce wspomniałeś pan temu gagatkowi? Czyżby to było umówione hasło?

– Skądże znowu, otóż bradiagi uciekają z więzienia na wiosnę, gdy w tajdze można znaleźć jadalne korzonki i jagody. Przylot z południa kukułek jest niezawodnym znakiem nastania tak upragnionej pory roku, toteż generałem swoim zwą ptaka, którego głos staje się ogólnym sygnałem do ucieczki.

– W jaki sposób domyślił się pan, że policja urządziła na nas zasadzkę? – zapytał Tomek.

– Mam dobrego znajomego wśród służby Czang Sena. Gdy bradiagi weszli do restauracji, poinformował mnie, że policja czai się wokół domu – wyjaśnił Niekrasow.

– Ach, to on podał tę karteczkę, którą pan zaraz spalił – wtrącił Wilmowski.

– Tak, najlepiej niszczyć wszelkie dowody rzeczowe. Nie cieszę się najlepszą opinią policji, która niepokoiłaby mego informatora.

– Uwaga, Pawłow na horyzoncie! – ostrzegł bosman.

– Nie ma zbyt tęgiej miny – dodał Tomek. – Nic dziwnego, tym razem podstęp mu się nie udał!

Agent szybko zbliżył się do stolika. Z trudem tłumił zdenerwowanie, gdy mówił:

– Przykro mi, że zostawiłem panów samych na tak długo, lecz cóż można począć na służbie! Niestety, już nie będę mógł dzisiaj towarzyszyć panom. Kilku zbrodniarzy zbiegło wieczorem z tutejszego więzienia. Posiadają broń, to niebezpieczni recydywiści! Proszono mnie o pomoc w pościgu…

– Czyż to możliwe, aby z więzienia zbiegli uzbrojeni?! – z głupia frant zapytał bosman.

– Istotnie, to dziwna sprawa – mruknął Tomek.

Agent, rozzłoszczony własną niezręcznością, gniewnie zmierzył marynarza wzrokiem; jąkając się, odparł:

– No, broń zapewne zdobyli po dokonaniu ucieczki… Isprawnik obawiał się, by nie spotkała panów tutaj jakaś nieprzyjemność, polecił mi uprzedzić…

– Trochę spóźnił się pan – przerwał mu Smuga. – Byli tu już jacyś obwiesie, próbowali nawet wszcząć z nami awanturę, ale dostali należytą odprawę. O nas nie trzeba tak bardzo się obawiać. Jakoś dajemy sobie radę.

– Czy załatwił pan wszystko z isprawnikiem? – zapytał Wilmowski.

– Tak, tak, jutro z rana przyjmie panów – skwapliwie potwierdził Pawłow.

– Jak to, więc już nie wyjeżdża? – ironicznie zauważył Tomek.

– Nie, zmienił zamiar, a więc jutro rano pójdziemy do isprawnika, a potem do Jego Ekscelencji gubernatora – oświadczył Pawłow i zaraz opuścił salę.