×

We use cookies to help make LingQ better. By visiting the site, you agree to our cookie policy.


image

Tajemnicza wyprawa Tomka - Alfred Szklarski, Pogrzeb zesłańca (1)

Pogrzeb zesłańca (1)

Padał drobny deszcz, gdy Wilmowski samotnie wjeżdżał do Ałdanu[134]. Była to wówczas mała, brudna mieścina o kilku niebrukowanych ulicach. Tylko gdzieniegdzie przed drewnianymi domkami ułożono chodniki z ociosanych okrąglaków. Jedynym murowanym budynkiem była mała cerkiew z zielonymi kopułami. Więzienie etapowe, jak we wszystkich osadach na szlaku, mieściło się na uboczu. Składało się ono z kilku nędznych baraków ustawionych na prostokątnym placu otoczonym mocnym ostrokołowym parkanem, z którego sterczały na czterech rogach wieżyczki strażnicze. Przed zamkniętą bramą stali wartownicy z bronią na ramieniu. Wokół nich kręciło się kilka kobiet z koszami z prowiantem. Codziennie sprzedawały więźniom chleb, zimne mięso, jaja i mleko. Obecnie zapewne oczekiwały na wpuszczenie w obręb więziennego podwórka.

[134] Ałdan – miasto w południowo-wschodniej części Jakucji, położone w dolinie rzeki Ałdan i na głównym szlaku biegnącym z południa na północ od Kolei Transsyberyjskiej do Jakucka. W pobliżu znajdują się kopalnie złota.

Na głównej uliczce Wilmowski zatrzymał się przed zajazdem, nad którego wejściem wisiał szyld z szumną nazwą: „Jewropejskaja Gostinica”[135]. Zaspany gospodarz otworzył mu drzwi. Wilmowski wszedł do ogólnej izby. Oprócz brudnego bufetu znajdowały się w niej cztery drewniane stoliki nakryte papierem. Podczas gdy Wilmowski lokował się w małym alkierzu, wyrostek jakucki odprowadził jego konia do stajni.

[135] Hotel Europejski.

Pora była jeszcze bardzo wczesna. Wilmowski bowiem, po źle przespanej nocy, opuścił obóz o świcie. Postanowił złożyć oficjalną wizytę uriadnikowi w jego prywatnym domu jeszcze przed rozpoczęciem „urzędowania”. Zdawało mu się, że w ten sposób będzie mógł uniknąć wielu formalnych wyjaśnień. Toteż zaraz szybko oczyścił ubranie, umył się i rozpytawszy wciąż zaspanego gospodarza o policyjnego dostojnika, zaraz wyszedł na miasto.

Bez trudności odnalazł sadybę uriadnika. Za budynkiem mieszkalnym widać było ogród warzywny, a w nim łaźnię. Takie właśnie domostwa spotykało się na Syberii w osadach zamożniejszych kolonistów rosyjskich, zwanych powszechnie Sybirakami. Drewniany dom zbudowany z cedrowego drewna stał na podmurowaniu kryjącym piwnicę. Pośrodku frontowej ściany znajdował się ganek ocieniony daszkiem. Poręcze ganku, jak i okap dachu zdobiły rzeźby przypominające styl zakopiański. Duże okna, zastawione od wewnątrz doniczkami z pelargoniami, miały masywne okiennice.

Wilmowski wszedł na ganek po schodach posypanych żółtym piaskiem. Zastukał kołatką do drzwi. Otworzyła je pucołowata dziewczyna. Zarumieniła się, ujrzawszy starannie ubranego, przystojnego mężczyznę.

– Zdrawstwujtie, czy zastałem w domu uriadnika Mikołaja Iwanowicza Bułgakowa? – zapytał Wilmowski, uchylając futrzanej czapki.

– Zaraz, zaraz, wasze wysokobłagorodje – odparła i pobiegła w głąb dużej sieni wysłanej zgrzebnym płótnem. Zniknęła w izbie czeladnej w tyle domostwa, wołając: – Olga, Olga, przyszedł jakiś znatnyj czeławiek[136]!

[136] Znamienity człowiek, dostojny gość.

Wilmowski przystanął w progu. Rozglądał się po sieni. Po obydwu stronach frontowej ściany mieściły się pokoje gościnne, czyli gornice. Naprzeciwko izby czeladnej znajdowały się drzwi do spiżarni i schodki wiodące na poddasze. W sieni rozchodziły się przyjemne zapachy przygotowywanego posiłku.

Po chwili do sieni weszła młoda, urodziwa Sybiraczka. Zarumieniła się na widok przybysza, lecz zaraz zawołała lekko śpiewnym głosem:

– Pan do Mikołaja Iwanowicza Bułgakowa? Proszę, proszę do pokoju, mąż właśnie się ubiera!

Wilmowski skłonił się, wszedł do gornicy. Czapkę i półkożuszek powiesił na wieszaku. Czuł na sobie ciekawe spojrzenie gospodyni. Przystanął więc przed ikoną[137], którą oświetlała zwisająca z sufitu czerwona lampka. Pochylił głowę i nakreślił dłonią trójznak krzyża.

[137] Prawosławny obraz religijny.

Gospodyni poprosiła go, aby usiadł, a następnie wybiegła z pokoju. Wilmowski całą siłą woli starał się zapanować nad własnym niepokojem. Czy uda mu się wyprowadzić uriadnika w pole? Całe powodzenie wyprawy mogło zależeć od decydującej krótkiej rozmowy. Na szczęście uriadnik nie przedłużał jego niepewności. Pojawił się po kilku minutach, jeszcze zapinając guziki surduta.

– Witam, witam, czym mogę służyć? – odezwał się, mierząc gościa badawczym spojrzeniem.

Wilmowski powstał. Przybrał znudzony wyraz twarzy.

– Witam pana, i przepraszam za tak wczesne najście – powiedział. – Jestem Pawłow… do specjalnych poruczeń Jego Ekscelencji gubernatora. W służbowej drodze do Jakucka zatrzymałem się, żeby załatwić z panem pewną sprawę.

Protekcjonalny ton oraz niedbały ruch, jakim gość podsunął mu pod nos dokumenty, opatrzone pieczęcią i zamaszystym podpisem gubernatora, wywarły na uriadniku niemałe wrażenie. Toteż nerwowym ruchem zatknął na nos binokle. Zaledwie przeczytał: „Do moich specjalnych poruczeń”, już pośpiesznie giął się w uniżonych pokłonach.

Wilmowski doznał pewnej ulgi. Nabrał pewności siebie. Rozsiadł się wygodnie na podsuniętym krześle. Cedząc wyraz po wyrazie, powiedział:

– Gubernator, wysyłając mnie w poufnej misji do Jakucka, zlecił mi również złożenie meldunku o porządkach panujących w pana okręgu. Zależnie od wyniku inspekcji zostałem upoważniony do ewentualnego przekazania panu pewnej nagrody pieniężnej. Niewielka to sumka, ale przed świętami… i to dobre!

Uriadnik zarumienił się po uszy. Nerwowym ruchem zatarł dłonie. Kłaniając się, mówił szybko:

– Nie wiem, czy pan będzie łaskaw, ale dla mnie jest pan miłym gościem. Pan pewnie jeszcze bez śniadania, żona zaraz nakryje do stołu. Przepraszam na chwilę, przepraszam…

Wybiegł do sieni. Wilmowski skorzystał z okazji, by wysuszyć chustką czoło z potu. Jak do tej pory wszystko szło pomyślnie… Teraz rozejrzał się po pokoju. Zza półodsłoniętych kolorowych kotar wyglądało łoże, pietrzące się wysoko zasłanymi pierzynami i poduchami. Między dużymi oknami we frontowej ścianie, na wprost stołu, stała długa, pluszowa kanapa z wysokim oparciem. W głębi pokoju, za półścianką, mieścił się duży piec do pieczenia chleba, a przed wejściem do tego jakby korytarzyka czerniła się duża, drewniana, lakierowana skrzynia ze złoconymi narożnikami i z zamkiem. Był to zapewne podróżny kufer uriadnika. W porównaniu z brudnymi zajazdami i jurtami jakuckimi wnętrze domu urzędnika policji świeciło wzorową czystością.

Wilmowski posmutniał. Od wielu lat wiódł koczownicze życie. Dom zastępowały mu namioty, leśne szałasy, a rzadziej nieprzytulne hotele bądź pokoje „do wynajęcia”. Takie oto ognisko domowe zgotował własnemu synowi, ciągnąc go za sobą po bezdrożach dzikich krain. Przypomniał sobie dawne własne mieszkanie w Warszawie, żonę… Westchnął ciężko… Naraz targnął nim gniew. Jego prześladowcy zażywali spokojnie ciepła domowego, byli szczęśliwi i zadowoleni, podczas gdy on wraz z synem skazany był przez nich na poniewierkę. Uczucie roztkliwienia zniknęło natychmiast. Niemal wrogim wzrokiem obrzucił uriadnika, który akurat w tej chwili pojawił się ze swoją małżonką.

Uriadnik z policyjną spostrzegawczością zauważył zachmurzoną twarz gościa. Zmieszany przedstawił mu żonę. Wilmowski uprzejmie przywitał się z nią, chwaląc wzorowy porządek panujący w domu.

– O, to wyjątkowa kobieta, Sybiraczka – wtrącił uriadnik. – Wyszła za mnie, choć, jak panu wiadomo, Sybiracy na ogół nie lubią carskich urzędników z rdzennej Rosji.

– Wy znów po swojemu, Mikołaju Iwanowiczu – zgromiła go żona. – Proszę do stołu na skromne śniadanie.

Na białym obrusie pojawiły się półmiski ze świeżymi naleśnikami, zwanymi blinami, miseczka zrumienionego topionego masła do ich polewania, kawior, twaróg ze śmietaną i pieczony drób na zimno. Na samym końcu dziewczyna wniosła duży, dymiący parą samowar, a uriadnik wyciągnął z szafki butelkę nikołajewki i drugą likieru.

– Proszę do stołu – mówił, wciąż kłaniając się gościowi; nagroda gubernatora nie schodziła mu z myśli.

– Zanim usiądziemy do śniadania, załatwimy formalności – powiedział Wilmowski, powolnym ruchem wydobył portfel z kieszeni. – Stwierdziłem, że w podległym panu okręgu panuje porządek i bezpieczeństwo. Toteż ze spokojnym sumieniem przekazuję nagrodę, a w raporcie dla ekscelencji gubernatora zamieszczę odpowiednio przychylną uwagę.

Wyliczył na róg stołu sto papierkowych rubli. Była to znaczna na owe czasy suma. Uriadnik zgarnął ją w dłonie i dziękował.

– Dla porządku proszę o odręczne pokwitowanie – dodał Wilmowski.

– Słusznie, słusznie, porządek musi być przestrzegany – przytaknął uriadnik. – Olga, przynieś papier, pióro i atrament!

Po chwili Wilmowski schował kwit. Usiedli do śniadania. Butelka nikołajewki szybko była opróżniona do połowy. Wilmowski zaledwie dotykał ustami kieliszka, za to uriadnik ochoczo spełniał toast za toastem. Poranny posiłek trwał około dwóch godzin. Uriandik szeroko opowiadał o warunkach panujących w jego okręgu. Klął na Jakutów, którzy, przyjąwszy pozornie prawosławie, ukrywali w swoich jurtach szamanów i nienawidzili carskich urzędników. Narzekał na kłopoty z zesłańcami pracującymi w kopalni złota oraz zarzucał władzom wojskowym opieszałość w wykonywaniu obowiązków.

W końcu Wilmowski spojrzał na zegarek.

– Późno się zrobiło, a eskorta moja czeka na mnie w obozie w pobliżu miasta. Dziś jeszcze lub jutro z rana wyruszam w dalszą drogę. Chcę wrócić na południe, zanim spadną pierwsze śniegi – odezwał się, ucinając gadatliwość podchmielonego policjanta.

– Rozumiem, rozumiem, już wczoraj w nocy mieliśmy ostry przymrozek – zauważył uriadnik.

– Będąc tu przejazdem, chciałbym przy okazji załatwić pewną sprawę służbową – powiedział Wilmowski. – W Ałdanie przebywa zesłaniec, którego powinienem dodatkowo przesłuchać.

– Ach, tak! – zdziwił się uriadnik. – A o kogóż to chodzi?

– O jednego Polaczka przysłanego tu z Nerczyńska. Podobno pracuje w faktorii Naszkina.

– Jak nazwisko?

– Zbigniew Karski – krótko odparł Wilmowski.

Uriadnik zmarszczył czoło, jakby sobie coś przypominał.

– Zaraz, zaraz, czy to ten, który przemyśliwał o ucieczce? – zapytał po chwili.

– A jakże, o niego mi chodzi – potwierdził Wilmowski. – To ja przecież unicestwiłem jego zamiary…

– Tak, tak, pamiętam, osobiście czytałem wasz raport przesłany tu wraz z papierami więźnia. Podkreśliliście czerwonym ołówkiem: Niebezpieczny, wzywać do meldowania co trzeci dzień.

– Dobrą ma pan pamięć – ostrożnie pochwalił Wilmowski. – Władze to cenią; jak widzę, słusznie należała się nagroda…

Uriadnik zadowolony, naraz okazał niepokój.

– Czy to miało być jakieś ważne przesłuchanie? – zagadnął.

– Może ważne, a może nie. Sprawa dotyczy kogoś innego.

– Nie wiem, czy zdążyliście na czas – zafrasował się uriadnik. – On wprawdzie jest tutaj, ale to już chyba jego ostatnie chwile… Cyrulik[138] puszczał mu krew, podobno po cichu szaman jakucki go kurował, ale ani jedno, ani drugie nie na wiele się zdało. Umiera, a może nawet już umarł tej nocy. Kilka dni temu Naszkin przysłał tu kogoś do uporządkowania spraw faktorii.

[138] Cyrulik – dawniej felczer, golibroda.

Wilmowski mocno oparł łokcie na stole, aby ukryć drżenie rąk. Słowa nie chciały mu się przecisnąć przez zdławioną krtań. Była to druzgocąca wiadomość. Na szczęście uriadnik akurat nalewał do kieliszków likieru i dzięki temu nie spostrzegł bladości, jaka pokryła twarz jego rozmówcy.

Wilmowski ujął kieliszek i jednym haustem opróżnił go do dna.

– Cóż, mniej będzie miało państwo kłopotów – mruknął.

– Zaraz poślę po odpowiedniego człowieka do cyrkułu[139] – wtrącił uriadnik. – Sprawdzimy, czy przesłuchanie będzie mogło się odbyć.

[139] Cyrkuł – komisariat policji.

– Gdzie mieszka zesłaniec? – zapytał Wilmowski.

– Tuż pod miastem, kwadrans drogi najwyżej.

– Jeśli tak, to sam pójdę do niego z waszym człowiekiem.

– Będę panu towarzyszył – zaproponował uriadnik.

– Nie, nie, i tak zająłem wam wiele cennego czasu pracy – zaoponował Wilmowski. – Wstąpię potem do cyrkułu i poinformuję pana, co zdziałałem.

– Jak sobie pan życzy! Wobec tego spotkamy się w cyrkule, a później przyjdziemy do mnie na obiad. Proszę nie oponować, zaszczyt to i wielka przyjemność dla nas. Olgo, Olgo! Niech Mariusza biegnie do cyrkułu, żeby Sasza zaraz tu przyszedł.

Wilmowski siedział jak na rozżarzonych węglach. Udawał, że z uwagą przysłuchuje się paplaninie uriadnika, który pod wpływem alkoholu rozpiął surdut i stał się bardzo wylewny. Tymczasem myśli Wilmowskiego uparcie wybiegały ku umierającemu zesłańcowi. Jakże los był dla niego okrutny! Tyle trudów, poświęceń na nic się zdało. Zbyszek konał… Teraz Wilmowski pragnął tylko ujrzeć go choć na krótką chwilę, pocieszyć, uścisnąć. Jakże samotny musiał się czuć i opuszczony w tym na poły dzikim, bezludnym kraju.

Sasza, rosłe brodate chłopisko, zastukał w sieni buciorami. Wilmowski wdział kożuszek. Uriadnik przekazał policjanta do dyspozycji wpływowego „kolegi”, zobowiązał do przyjęcia zaproszenia na obiad i nareszcie Wilmowski znalazł się na ulicy. Policjant z karabinem przewieszonym przez ramię poprowadził go na przedmieście, gdzie z dala od innych domów stała mała chatka. Pobielone wapnem belki, nieprzylegające ściśle jedna do drugiej, tworzyły szczeliny nieutkane mchem. Małe okienko, oszklone skrawkami szyb, od wewnątrz osłaniała chusta.

– To tutaj – odezwał się policjant. – Wejdę pierwszy, wasze wysokobłagorodje! Proszę ostrożnie, pułap niski.

Pchnął zbite z desek drzwi. Znaleźli się w ciemnej sionce. Zastukał do następnych drzwi. Nie czekając na zaproszenie, otworzył je szeroko. Wilmowskiemu serce waliło jak młotem. W maleńkiej, mrocznej izdebce pierwszym rzutem oka dojrzał w kącie pryczę zbitą z desek. Na niej leżał jakiś człowiek. Obok niego, na skraju pryczy, siedziała młoda dziewczyna. Stojący na małym stoliku łojowy kaganek, sporządzony ze starej blaszanki, błyskając żółtawoczerwonym nierównym światłem dopalał się i skwierczeniem knota przerywał pełną beznadziei ciszę.

Policjant pochylił się, by nie zawadzić głową o framugę drzwi. Za nim wsunął się do izby Wilmowski.

– Kak wasze zdorowje? [140] – zagadnął Sasza. – Ha, i krasiwaja dziewoczka[141] znów tutaj jest!

[140] Jak się czujecie?

[141] Piękna dziewczyna.

– Cicho! On umiera… – powiedziała dziewczyna, przykładając palec do ust.

– Taka wola boża – mruknął policjant. – Cóż począć? A ja przyprowadziłem wam gościa, służbowego gościa…

– Dziękuję, zrobiliście swoje, wracajcie do cyrkułu – rzekł ściszonym głosem Wilmowski. – Powiedzcie uriadnikowi, że wkrótce tam przyjdę.

Policjant przyłożył otwartą dłoń do daszka czapki, stuknął głośno obcasami i wyszedł, zamykając za sobą drzwi.


Pogrzeb zesłańca (1)

Padał drobny deszcz, gdy Wilmowski samotnie wjeżdżał do Ałdanu[134]. Była to wówczas mała, brudna mieścina o kilku niebrukowanych ulicach. Tylko gdzieniegdzie przed drewnianymi domkami ułożono chodniki z ociosanych okrąglaków. Jedynym murowanym budynkiem była mała cerkiew z zielonymi kopułami. Więzienie etapowe, jak we wszystkich osadach na szlaku, mieściło się na uboczu. Składało się ono z kilku nędznych baraków ustawionych na prostokątnym placu otoczonym mocnym ostrokołowym parkanem, z którego sterczały na czterech rogach wieżyczki strażnicze. Przed zamkniętą bramą stali wartownicy z bronią na ramieniu. Wokół nich kręciło się kilka kobiet z koszami z prowiantem. Codziennie sprzedawały więźniom chleb, zimne mięso, jaja i mleko. Obecnie zapewne oczekiwały na wpuszczenie w obręb więziennego podwórka.

[134] Ałdan – miasto w południowo-wschodniej części Jakucji, położone w dolinie rzeki Ałdan i na głównym szlaku biegnącym z południa na północ od Kolei Transsyberyjskiej do Jakucka. W pobliżu znajdują się kopalnie złota.

Na głównej uliczce Wilmowski zatrzymał się przed zajazdem, nad którego wejściem wisiał szyld z szumną nazwą: „Jewropejskaja Gostinica”[135]. Zaspany gospodarz otworzył mu drzwi. Wilmowski wszedł do ogólnej izby. Oprócz brudnego bufetu znajdowały się w niej cztery drewniane stoliki nakryte papierem. Podczas gdy Wilmowski lokował się w małym alkierzu, wyrostek jakucki odprowadził jego konia do stajni.

[135] Hotel Europejski.

Pora była jeszcze bardzo wczesna. Wilmowski bowiem, po źle przespanej nocy, opuścił obóz o świcie. Postanowił złożyć oficjalną wizytę uriadnikowi w jego prywatnym domu jeszcze przed rozpoczęciem „urzędowania”. Zdawało mu się, że w ten sposób będzie mógł uniknąć wielu formalnych wyjaśnień. Toteż zaraz szybko oczyścił ubranie, umył się i rozpytawszy wciąż zaspanego gospodarza o policyjnego dostojnika, zaraz wyszedł na miasto.

Bez trudności odnalazł sadybę uriadnika. Za budynkiem mieszkalnym widać było ogród warzywny, a w nim łaźnię. Takie właśnie domostwa spotykało się na Syberii w osadach zamożniejszych kolonistów rosyjskich, zwanych powszechnie Sybirakami. Drewniany dom zbudowany z cedrowego drewna stał na podmurowaniu kryjącym piwnicę. Pośrodku frontowej ściany znajdował się ganek ocieniony daszkiem. Poręcze ganku, jak i okap dachu zdobiły rzeźby przypominające styl zakopiański. Duże okna, zastawione od wewnątrz doniczkami z pelargoniami, miały masywne okiennice.

Wilmowski wszedł na ganek po schodach posypanych żółtym piaskiem. Zastukał kołatką do drzwi. Otworzyła je pucołowata dziewczyna. Zarumieniła się, ujrzawszy starannie ubranego, przystojnego mężczyznę.

– Zdrawstwujtie, czy zastałem w domu uriadnika Mikołaja Iwanowicza Bułgakowa? – zapytał Wilmowski, uchylając futrzanej czapki.

– Zaraz, zaraz, wasze wysokobłagorodje – odparła i pobiegła w głąb dużej sieni wysłanej zgrzebnym płótnem. Zniknęła w izbie czeladnej w tyle domostwa, wołając: – Olga, Olga, przyszedł jakiś znatnyj czeławiek[136]!

[136] Znamienity człowiek, dostojny gość.

Wilmowski przystanął w progu. Rozglądał się po sieni. Po obydwu stronach frontowej ściany mieściły się pokoje gościnne, czyli gornice. Naprzeciwko izby czeladnej znajdowały się drzwi do spiżarni i schodki wiodące na poddasze. W sieni rozchodziły się przyjemne zapachy przygotowywanego posiłku.

Po chwili do sieni weszła młoda, urodziwa Sybiraczka. Zarumieniła się na widok przybysza, lecz zaraz zawołała lekko śpiewnym głosem:

– Pan do Mikołaja Iwanowicza Bułgakowa? Proszę, proszę do pokoju, mąż właśnie się ubiera!

Wilmowski skłonił się, wszedł do gornicy. Czapkę i półkożuszek powiesił na wieszaku. Czuł na sobie ciekawe spojrzenie gospodyni. Przystanął więc przed ikoną[137], którą oświetlała zwisająca z sufitu czerwona lampka. Pochylił głowę i nakreślił dłonią trójznak krzyża.

[137] Prawosławny obraz religijny.

Gospodyni poprosiła go, aby usiadł, a następnie wybiegła z pokoju. Wilmowski całą siłą woli starał się zapanować nad własnym niepokojem. Czy uda mu się wyprowadzić uriadnika w pole? Całe powodzenie wyprawy mogło zależeć od decydującej krótkiej rozmowy. Na szczęście uriadnik nie przedłużał jego niepewności. Pojawił się po kilku minutach, jeszcze zapinając guziki surduta.

– Witam, witam, czym mogę służyć? – odezwał się, mierząc gościa badawczym spojrzeniem.

Wilmowski powstał. Przybrał znudzony wyraz twarzy.

– Witam pana, i przepraszam za tak wczesne najście – powiedział. – Jestem Pawłow… do specjalnych poruczeń Jego Ekscelencji gubernatora. W służbowej drodze do Jakucka zatrzymałem się, żeby załatwić z panem pewną sprawę.

Protekcjonalny ton oraz niedbały ruch, jakim gość podsunął mu pod nos dokumenty, opatrzone pieczęcią i zamaszystym podpisem gubernatora, wywarły na uriadniku niemałe wrażenie. Toteż nerwowym ruchem zatknął na nos binokle. Zaledwie przeczytał: „Do moich specjalnych poruczeń”, już pośpiesznie giął się w uniżonych pokłonach.

Wilmowski doznał pewnej ulgi. Nabrał pewności siebie. Rozsiadł się wygodnie na podsuniętym krześle. Cedząc wyraz po wyrazie, powiedział:

– Gubernator, wysyłając mnie w poufnej misji do Jakucka, zlecił mi również złożenie meldunku o porządkach panujących w pana okręgu. Zależnie od wyniku inspekcji zostałem upoważniony do ewentualnego przekazania panu pewnej nagrody pieniężnej. Niewielka to sumka, ale przed świętami… i to dobre!

Uriadnik zarumienił się po uszy. Nerwowym ruchem zatarł dłonie. Kłaniając się, mówił szybko:

– Nie wiem, czy pan będzie łaskaw, ale dla mnie jest pan miłym gościem. Pan pewnie jeszcze bez śniadania, żona zaraz nakryje do stołu. Przepraszam na chwilę, przepraszam…

Wybiegł do sieni. Wilmowski skorzystał z okazji, by wysuszyć chustką czoło z potu. Jak do tej pory wszystko szło pomyślnie… Teraz rozejrzał się po pokoju. Zza półodsłoniętych kolorowych kotar wyglądało łoże, pietrzące się wysoko zasłanymi pierzynami i poduchami. Między dużymi oknami we frontowej ścianie, na wprost stołu, stała długa, pluszowa kanapa z wysokim oparciem. W głębi pokoju, za półścianką, mieścił się duży piec do pieczenia chleba, a przed wejściem do tego jakby korytarzyka czerniła się duża, drewniana, lakierowana skrzynia ze złoconymi narożnikami i z zamkiem. Był to zapewne podróżny kufer uriadnika. W porównaniu z brudnymi zajazdami i jurtami jakuckimi wnętrze domu urzędnika policji świeciło wzorową czystością.

Wilmowski posmutniał. Od wielu lat wiódł koczownicze życie. Dom zastępowały mu namioty, leśne szałasy, a rzadziej nieprzytulne hotele bądź pokoje „do wynajęcia”. Takie oto ognisko domowe zgotował własnemu synowi, ciągnąc go za sobą po bezdrożach dzikich krain. Przypomniał sobie dawne własne mieszkanie w Warszawie, żonę… Westchnął ciężko… Naraz targnął nim gniew. Jego prześladowcy zażywali spokojnie ciepła domowego, byli szczęśliwi i zadowoleni, podczas gdy on wraz z synem skazany był przez nich na poniewierkę. Uczucie roztkliwienia zniknęło natychmiast. Niemal wrogim wzrokiem obrzucił uriadnika, który akurat w tej chwili pojawił się ze swoją małżonką.

Uriadnik z policyjną spostrzegawczością zauważył zachmurzoną twarz gościa. Zmieszany przedstawił mu żonę. Wilmowski uprzejmie przywitał się z nią, chwaląc wzorowy porządek panujący w domu.

– O, to wyjątkowa kobieta, Sybiraczka – wtrącił uriadnik. – Wyszła za mnie, choć, jak panu wiadomo, Sybiracy na ogół nie lubią carskich urzędników z rdzennej Rosji.

– Wy znów po swojemu, Mikołaju Iwanowiczu – zgromiła go żona. – Proszę do stołu na skromne śniadanie.

Na białym obrusie pojawiły się półmiski ze świeżymi naleśnikami, zwanymi blinami, miseczka zrumienionego topionego masła do ich polewania, kawior, twaróg ze śmietaną i pieczony drób na zimno. Na samym końcu dziewczyna wniosła duży, dymiący parą samowar, a uriadnik wyciągnął z szafki butelkę nikołajewki i drugą likieru.

– Proszę do stołu – mówił, wciąż kłaniając się gościowi; nagroda gubernatora nie schodziła mu z myśli.

– Zanim usiądziemy do śniadania, załatwimy formalności – powiedział Wilmowski, powolnym ruchem wydobył portfel z kieszeni. – Stwierdziłem, że w podległym panu okręgu panuje porządek i bezpieczeństwo. Toteż ze spokojnym sumieniem przekazuję nagrodę, a w raporcie dla ekscelencji gubernatora zamieszczę odpowiednio przychylną uwagę.

Wyliczył na róg stołu sto papierkowych rubli. Była to znaczna na owe czasy suma. Uriadnik zgarnął ją w dłonie i dziękował.

– Dla porządku proszę o odręczne pokwitowanie – dodał Wilmowski.

– Słusznie, słusznie, porządek musi być przestrzegany – przytaknął uriadnik. – Olga, przynieś papier, pióro i atrament!

Po chwili Wilmowski schował kwit. Usiedli do śniadania. Butelka nikołajewki szybko była opróżniona do połowy. Wilmowski zaledwie dotykał ustami kieliszka, za to uriadnik ochoczo spełniał toast za toastem. Poranny posiłek trwał około dwóch godzin. Uriandik szeroko opowiadał o warunkach panujących w jego okręgu. Klął na Jakutów, którzy, przyjąwszy pozornie prawosławie, ukrywali w swoich jurtach szamanów i nienawidzili carskich urzędników. Narzekał na kłopoty z zesłańcami pracującymi w kopalni złota oraz zarzucał władzom wojskowym opieszałość w wykonywaniu obowiązków.

W końcu Wilmowski spojrzał na zegarek.

– Późno się zrobiło, a eskorta moja czeka na mnie w obozie w pobliżu miasta. Dziś jeszcze lub jutro z rana wyruszam w dalszą drogę. Chcę wrócić na południe, zanim spadną pierwsze śniegi – odezwał się, ucinając gadatliwość podchmielonego policjanta.

– Rozumiem, rozumiem, już wczoraj w nocy mieliśmy ostry przymrozek – zauważył uriadnik.

– Będąc tu przejazdem, chciałbym przy okazji załatwić pewną sprawę służbową – powiedział Wilmowski. – W Ałdanie przebywa zesłaniec, którego powinienem dodatkowo przesłuchać.

– Ach, tak! – zdziwił się uriadnik. – A o kogóż to chodzi?

– O jednego Polaczka przysłanego tu z Nerczyńska. Podobno pracuje w faktorii Naszkina.

– Jak nazwisko?

– Zbigniew Karski – krótko odparł Wilmowski.

Uriadnik zmarszczył czoło, jakby sobie coś przypominał.

– Zaraz, zaraz, czy to ten, który przemyśliwał o ucieczce? – zapytał po chwili.

– A jakże, o niego mi chodzi – potwierdził Wilmowski. – To ja przecież unicestwiłem jego zamiary…

– Tak, tak, pamiętam, osobiście czytałem wasz raport przesłany tu wraz z papierami więźnia. Podkreśliliście czerwonym ołówkiem: Niebezpieczny, wzywać do meldowania co trzeci dzień.

– Dobrą ma pan pamięć – ostrożnie pochwalił Wilmowski. – Władze to cenią; jak widzę, słusznie należała się nagroda…

Uriadnik zadowolony, naraz okazał niepokój.

– Czy to miało być jakieś ważne przesłuchanie? – zagadnął.

– Może ważne, a może nie. Sprawa dotyczy kogoś innego.

– Nie wiem, czy zdążyliście na czas – zafrasował się uriadnik. – On wprawdzie jest tutaj, ale to już chyba jego ostatnie chwile… Cyrulik[138] puszczał mu krew, podobno po cichu szaman jakucki go kurował, ale ani jedno, ani drugie nie na wiele się zdało. Umiera, a może nawet już umarł tej nocy. Kilka dni temu Naszkin przysłał tu kogoś do uporządkowania spraw faktorii.

[138] Cyrulik – dawniej felczer, golibroda.

Wilmowski mocno oparł łokcie na stole, aby ukryć drżenie rąk. Słowa nie chciały mu się przecisnąć przez zdławioną krtań. Była to druzgocąca wiadomość. Na szczęście uriadnik akurat nalewał do kieliszków likieru i dzięki temu nie spostrzegł bladości, jaka pokryła twarz jego rozmówcy.

Wilmowski ujął kieliszek i jednym haustem opróżnił go do dna.

– Cóż, mniej będzie miało państwo kłopotów – mruknął.

– Zaraz poślę po odpowiedniego człowieka do cyrkułu[139] – wtrącił uriadnik. – Sprawdzimy, czy przesłuchanie będzie mogło się odbyć.

[139] Cyrkuł – komisariat policji.

– Gdzie mieszka zesłaniec? – zapytał Wilmowski.

– Tuż pod miastem, kwadrans drogi najwyżej.

– Jeśli tak, to sam pójdę do niego z waszym człowiekiem.

– Będę panu towarzyszył – zaproponował uriadnik.

– Nie, nie, i tak zająłem wam wiele cennego czasu pracy – zaoponował Wilmowski. – Wstąpię potem do cyrkułu i poinformuję pana, co zdziałałem.

– Jak sobie pan życzy! Wobec tego spotkamy się w cyrkule, a później przyjdziemy do mnie na obiad. Proszę nie oponować, zaszczyt to i wielka przyjemność dla nas. Olgo, Olgo! Niech Mariusza biegnie do cyrkułu, żeby Sasza zaraz tu przyszedł.

Wilmowski siedział jak na rozżarzonych węglach. Udawał, że z uwagą przysłuchuje się paplaninie uriadnika, który pod wpływem alkoholu rozpiął surdut i stał się bardzo wylewny. Tymczasem myśli Wilmowskiego uparcie wybiegały ku umierającemu zesłańcowi. Jakże los był dla niego okrutny! Tyle trudów, poświęceń na nic się zdało. Zbyszek konał… Teraz Wilmowski pragnął tylko ujrzeć go choć na krótką chwilę, pocieszyć, uścisnąć. Jakże samotny musiał się czuć i opuszczony w tym na poły dzikim, bezludnym kraju.

Sasza, rosłe brodate chłopisko, zastukał w sieni buciorami. Wilmowski wdział kożuszek. Uriadnik przekazał policjanta do dyspozycji wpływowego „kolegi”, zobowiązał do przyjęcia zaproszenia na obiad i nareszcie Wilmowski znalazł się na ulicy. Policjant z karabinem przewieszonym przez ramię poprowadził go na przedmieście, gdzie z dala od innych domów stała mała chatka. Pobielone wapnem belki, nieprzylegające ściśle jedna do drugiej, tworzyły szczeliny nieutkane mchem. Małe okienko, oszklone skrawkami szyb, od wewnątrz osłaniała chusta.

– To tutaj – odezwał się policjant. – Wejdę pierwszy, wasze wysokobłagorodje! Proszę ostrożnie, pułap niski.

Pchnął zbite z desek drzwi. Znaleźli się w ciemnej sionce. Zastukał do następnych drzwi. Nie czekając na zaproszenie, otworzył je szeroko. Wilmowskiemu serce waliło jak młotem. W maleńkiej, mrocznej izdebce pierwszym rzutem oka dojrzał w kącie pryczę zbitą z desek. Na niej leżał jakiś człowiek. Obok niego, na skraju pryczy, siedziała młoda dziewczyna. Stojący na małym stoliku łojowy kaganek, sporządzony ze starej blaszanki, błyskając żółtawoczerwonym nierównym światłem dopalał się i skwierczeniem knota przerywał pełną beznadziei ciszę.

Policjant pochylił się, by nie zawadzić głową o framugę drzwi. Za nim wsunął się do izby Wilmowski.

– Kak wasze zdorowje? [140] – zagadnął Sasza. – Ha, i krasiwaja dziewoczka[141] znów tutaj jest!

[140] Jak się czujecie?

[141] Piękna dziewczyna.

– Cicho! On umiera… – powiedziała dziewczyna, przykładając palec do ust.

– Taka wola boża – mruknął policjant. – Cóż począć? A ja przyprowadziłem wam gościa, służbowego gościa…

– Dziękuję, zrobiliście swoje, wracajcie do cyrkułu – rzekł ściszonym głosem Wilmowski. – Powiedzcie uriadnikowi, że wkrótce tam przyjdę.

Policjant przyłożył otwartą dłoń do daszka czapki, stuknął głośno obcasami i wyszedł, zamykając za sobą drzwi.