×

We use cookies to help make LingQ better. By visiting the site, you agree to our cookie policy.


image

Tajemnicza wyprawa Tomka - Alfred Szklarski, Nieoczekiwana pomoc (1)

Nieoczekiwana pomoc (1)

Bosman i Tomek już od pięciu dni czuwali na brzegu Amuru. Zaszyci w nadrzeczne krzewy czaili się na wysokiej skarpie stromo opadającej ku wodzie. Marynarz legł na brzuchu. Oparty na łokciach trzymał w dłoniach lunetę. Od czasu do czasu spoglądał przez nią w górę rzeki, to znów wodził wzrokiem po przeciwległym rosyjskim brzegu. Tomek zaś zwracał uwagę na wierzchowce ukryte w zaroślach okalających wysuniętą w rzekę skarpę i milczał zadumany.

Prawie dwa tygodnie minęły od bitwy z pościgiem, która omal nie zakończyła się tragicznie dla uczestników tajemniczej wyprawy. Jedynie dzięki niezwykłemu, przerażającemu wydarzeniu udało im się ujść z życiem. Potem przez długie, pełne napięcia dni i noce przedzierali się przez kamieniste wzgórza oraz tajgę, aż w końcu dobrnęli do Amuru. Podczas nocnej przeprawy na mandżurski brzeg ponieśli dotkliwą stratę: przepływając rzekę w potajemnie zabranej rybakom łodzi, ciągnęli za nią wierzchowce uwiązane na arkanach. Niestety, trzy z nich zatonęły. Przeciążona ludźmi chybotliwa łódź i ciemność uniemożliwiały jakikolwiek ratunek. Wyczerpani ledwo dotarli do fanzy Fu Czau, gdzie przezorny Smuga pozostawił po bitwie z chunchuzami trochę różnych zapasów. Stary Chińczyk przyjął ich niezwykle gościnnie. O nic nie pytał.

Zagubiona u podnóża gór fanza stanowiła dla nich nadzwyczaj dogodne schronienie. Wszyscy łaknęli wypoczynku, a wynędzniały Zbyszek i nieprzywykła do nużących konnych jazd Natasza wprost nie byli zdolni do natychmiastowego wyruszenia w dalszą drogę, najeżoną niewiadomymi przeszkodami.

Smuga długo głowił się nad ustaleniem marszruty w kierunku morza. Po utracie trzech wierzchowców część uczestników wyprawy musiałaby iść pieszo. Wykluczało to możliwość przybycia na wybrzeże w terminie ustalonym z Panditem Davasarmanem. Cóż by się stało, gdyby odpłynął bez nich, nie mogąc zbytnio przedłużać oczekiwania? Smuga chodził zasępiony. Często po cichu naradzał się z przyjaciółmi. Poprzednio zamierzał szybkimi etapami przekraść się przez Mandżurię do rzeki Ussuri, a potem przeprawić się przez nią i brzegiem Imanu[146], jej dopływu, dotrzeć w pobliże zatoki Tierniej. Utrata części koni oraz osłabienie dwojga zesłańców udaremniały taki plan.

[146] Dopływ Wielka Ussurka do 1972 r. nosiła nazwę Iman.

Podczas jednej z narad bosman podsunął pewną myśl. Mianowicie przypomniał pożegnanie z kapitanem „Sungaszy”, Niekrasowem. Powiedział on wtedy bosmanowi, że zanim Amur zamarznie, odbędzie jeszcze kilka rejsów w górę rzeki. Obiecał również, iż chętnie z powrotem przewiezie wyprawę do Chabarowska. Sygnałem dla zatrzymania holownika miały być cztery wystrzały. Wszyscy byli zdania, że Niekrasowowi można by zaufać. Przecież był dawnym zesłańcem politycznym, nienawidził carskich rządów tak jak i oni. Nawet ostrzegał ich przed Pawłowem. Czy jednak teraz nie zawaha się pomóc uciekinierom poszukiwanym przez władze? Czy zaryzykuje życie?

Zbyt duża zwłoka groziła katastrofalnymi następstwami. Toteż Smuga wyprawił Tomka z bosmanem na brzeg rzeki, aby próbowali szczęścia.

Mijał piąty dzień od opuszczenia fanzy. W tym czasie przepłynęły tylko trzy statki: jeden w górę, a dwa w dół rzeki. Według polecenia Smugi wypad nad Amur nie mógł przekroczyć tygodnia. Gdyby w tym terminie nie napotkali „Sungaszy”, zdecydowany był rozpocząć marsz ku wschodowi. Oczywiście wszyscy zdawali sobie sprawę z nikłości szans „polowania” na „Sungaszę”. Przede wszystkim mogli w ogóle nie doczekać się holownika, gdyby zaś płynął w górę Amuru, nie mieli czasu czekać na jego powrót. Poza tym kapitan Niekrasow mógł nie zgodzić się na potajemny przewóz wyjętych spod prawa uczestników wyprawy. Smuga niewiele liczył na szczęśliwy przypadek. Wysłał bosmana i Tomka, gdyż niecierpliwili się, oczekując bezczynnie, a Zbyszek i Natasza potrzebowali jeszcze wypoczynku.

Tymczasem dwaj kompani czuwali bez wytchnienia. Obawiali się, aby „Sungasza” nie minęła ich nocą. Przecież wtedy mogliby jej nie rozpoznać. Trochę przesądny bosman wierzył niezłomnie w szczęśliwą gwiazdę Tomka. Ile to razy jego intuicja i pomysły pomagały im wyjść cało z różnych opresji! Toteż co chwila oddawał Tomkowi lunetę, mówiąc:

– Zerknij, brachu! Zadawałeś się z różnymi szamanami, to może uda ci się wyczarować „Sungaszę!”.

Tomek niezmordowanie spełniał jego prośby, lecz holownik nie pojawiał się na horyzoncie. Piątego dnia po południu Tomek właśnie przygotowywał kolację, gdy bosman lustrujący Amur nagle zawołał:

– Jakaś krypa wali w dół rzeki!

Tomek zapomniał o jedzeniu. Spojrzał na zachód. W dali wąska smuga dymu snuła się ku niebu. Po jakimś czasie zaczerniły się kontury statku.

– Niech mnie rekin połknie, jeśli to nie jakiś holownik typu „Sungaszy”! – znów zawołał marynarz.

Tomek porwał lunetę. Długo przyglądał się statkowi, a potem podniecony wyrzucił z siebie jednym tchem:

– Nie myli się pan, to holownik! Ciągnie za sobą dwie barki!

– To już dawno spostrzegłem gołym okiem – z cieniem zarozumiałości rzekł bosman, dumny ze swego sokolego wzroku, co niejednokrotnie z naciskiem podkreślał. – Myślałem, żeś odczytał nazwę!

– Niestety, dla mnie jeszcze za daleko, może pan zerknie przez lunetę?

– Iiii, patrz lepiej ty! – odparł bosman. – Zawsze spadasz jak kot na cztery łapy, to może i tym razem ci się poszczęści…

Tomek znów uniósł lunetę. Patrzył skupiony… Nagle odwrócił się do przyjaciela.

– Bosmanie, to chyba… naprawdę „Sungasza”! Niech pan sprawdzi…

Marynarz porwał lunetę. Po chwili rzucił ją na ziemię i zaczął się rozbierać.

– Czy pan oszalał?! – zawołał Tomek. – Po jakie licho ściąga pan spodnie? – W ubraniu źle się płynie – krótko odparł bosman. – To „Sungasza”!

– Nie myli się pan?! – Tomek jeszcze nie dowierzał.

– Wiedziałem, brachu, że ty ją wypatrzysz! Zrobiłeś swoje, teraz na mnie kolej. Złożę wizytę kapitanowi Niekrasowowi.

– Czyżby pan miał zamiar podpłynąć wpław do holownika?

– A jakże, brachu! Strzelanie nie jest tu dla nas bezpieczne, a poza tym może nawet nie zwróciłoby uwagi Niekrasowa. Przecież znajdujemy się na mandżurskim brzegu!

– Tak, lecz woda jest bardzo zimna…

– Nie kłopocz się, dla mnie to nie pierwszyzna!

– To płyńmy razem!

– Nic z tego brachu, trzymaj szkapy w pogotowiu. Migiem będę na krypie. Jedź równo z nią w dół rzeki, dopóki nie wrócę do ciebie. Kapujesz?

– Dobrze, bosmanie, niech pan uważa na siebie!

– Nie bój się, co ma wisieć, nie utonie…

Holownik znajdował się od nich zaledwie o jakieś trzysta metrów. Teraz nawet bez pomocy lunety Tomek odczytał jego nazwę. To była „Sungasza”.

Bosman wziął krótki rozbieg. Wprost ze skarpy skoczył do wody. Wypłynął na wierzch kilkanaście metrów od brzegu. Wartki nurt znosił go w dół rzeki. Bosman zaczął płynąć ukosem w kierunku środka koryta. Początkowo szybko oddalał się od wybrzeża. Czujnym wzrokiem spoglądał przed siebie, wypatrując wirów, to znów zerkał na „Sungaszę”, mierząc odległość dzielącą go od niej. Naraz ujrzał przed sobą szerokie, wirujące kolisko. Chciał je wyminąć, lecz gwałtowniejszy w tym miejscu nurt pchał go wprost w groźne wiry. Bosman odważnie poddał się prądowi. Był już zaledwie o kilka metrów przed wodną kipielą; zręcznym wyrzutem ciała skrył się pod powierzchnią wody. Potężnymi ruchami rąk i nóg nurkował ukosem, by przeciąć kolisko wiru jak najbliżej dna, a więc w miejscu, gdzie lej był najwęższy. Szarpnęło nim mocno, zakołowało, wciągało w dół. Krótkie, ostre wyrzuty rąk uwolniły go ze zdradliwej pułapki. Wkrótce, prychając, bosman wynurzył się z toni, równocześnie poczuł kłujący ból w lewej łydce. Przestał walczyć z prądem. „Sungasza” już go doganiała, a tymczasem skurcz stawał się coraz dokuczliwszy. Mimo iż szczękał zębami z zimna, krople potu pojawiły się na jego czole.

Gwałtownymi wyrzutami rąk zaczął płynąć w dół rzeki. Jeśli nie doścignie holownika, będzie zgubiony. Skurcz prawie wykręcał mu stopę, paraliżował nogę. Po kilku minutach ogromnego wysiłku bosman znalazł się zaledwie o kilka metrów od „Sungaszy”. Wymijała go, sypiąc z komina wielkimi iskrami ognia.

– Niekrasow!

– krzyknął bosman.

Na krótką chwilę zniknął pod powierzchnią wody. Wynurzył się, walcząc z niemocą. Przed oczyma wirowały mu czarno-czerwone płaty. Ostatkiem sił woli krzyknął jeszcze raz:

– Niekrasow!

– Ahoy, kapitanie, człowiek za burtą! – wrzasnął ktoś na holowniku.

Koło ratunkowe upadło zaledwie o jedno wyciągnięcie ręki od bosmana. Przytrzymał je dłonią. Ciało jego naraz stało się lżejsze. Przesunął ramię przez środek koła, wsparł się na nim. Maszyny na „Sungaszy” ucichły. Koło ratunkowe pociągane za linkę dotknęło burty. Opuszczono drabinkę. Silne dłonie marynarza uchwyciły bosmana za ramiona, pomogły mu wspiąć się na pokład. Kolana ugięły się pod bosmanem. Runął na deski pokładu, wprost pod nogi swoich wybawców. Marynarze z „Sungaszy” przewrócili go na plecy, podtrzymali głowę.

– Kurcz mnie chwycił – szepnął z wysiłkiem. – W porę przyszliście z pomocą…

– Iwan, wódki! – krzyknął Niekrasow, patrząc niedowierzającym wzrokiem w sinawą twarz topielca.

Bosman łyknął siwuchy. Iwan wprawnie masował jego zdrętwiałe członki. Poczuł znaczną ulgę. Siadł już o własnych siłach; odetchnął głęboko.

– Do licha, niedźwiedziu! Prędzej mógłbym się spodziewać, że znajdę cię w brzuchach carskich szpicli niż w rzece – odezwał się Niekrasow. – A więc jednak nie schwytali was! Gdzie twoi towarzysze? Czy zesłaniec, którego chcieliście uprowadzić z Ałdanu, naprawdę żyje? Bosman zaniemówił ze zdumienia.

– Gdzie twoi towarzysze? Co z nimi?! – Niekrasow niecierpliwie ponowił pytania.

– Wszyscy żyją… – ostrożnie odparł bosman. Nie mógł pojąć, w jaki sposób kapitan „Sungaszy” dowiedział się o wyprawie do Ałdanu i zesłańcu.

Niekrasow przykucnął przy nim i spokojnie mówił.

– Słuchaj dobrze, niedźwiedziu! Wracam ze Streteńska. Tam wszyscy głośno rozprawiają o waszej szaleńczej wyprawie. Podobno poszukiwaliście jakiegoś zesłańca w Nerczyńsku. Nie zastawszy go tam, postrzeliliście w pojedynku oficera żandarmerii, uwięziliście agenta tajnej policji – domyślam się, że to był Pawłow – i przekradliście się do Ałdanu, gdzie przebywał ów zesłaniec. Jeden z was podszył się pod uwięzionego Pawłowa, pochował niby to zmarłego zesłańca i umknęlibyście z nim po cichu, gdyby nie tenże Pawłow. Uciekł wam i narobił galimatiasu. Mówią, że wasza wspólniczka, zesłana za nieprawomyślność, zastrzeliła go, gdy próbował aresztować w Ałdanie tego, który przywłaszczył sobie jego dokumenty. Po waszej ucieczce z Ałdanu uriadnik przeprowadził śledztwo. Rozkopał grób zesłańca. W trumnie były kamienie…

– Do stu beczek zjełczałego tranu, tegośmy się po nim nie spodziewali! A to cwaniak! – krzyknął bosman.

– Słuchaj dalej – ciągnął Niekrasow. – Uriadnik zaalarmował gubernatorów w Czycie i Chabarowsku, wysłał pogoń, która wróciła mocno poszczerbiona i wystraszona waszymi „czarami”. Podobno wezwaliście na pomoc moce piekielne… Patrole wojskowe poszukują was teraz na wszystkich traktach, a ludziska w Streteńsku robią zakłady, czy zostaniecie schwytani, czy też nie!

– Ha, skoro wiesz pan niemal wszystko, tym lepiej – powiedział marynarz. – Przycupnęliśmy w kryjówce w mandżurskiej stronie Amuru. Utonęło nam kilka szkap podczas przeprawy przez rzekę i teraz…

– Chodź do mojej kajuty – przerwał Niekrasow. – Iwan, zakotwicz „Sungaszę” w pobliżu prawego brzegu. W razie czego, uszkodzenie w kotłowni, rozumiesz?

– Rozkaz, kapitanie! – odparł Iwan i mrugnął okiem.

Weszli do kajuty.

– Czy nie jesteś pan zbyt pewny swoich zuchów! – zapytał bosman.

– Nie bój się, niedźwiedziu, sam dobierałem załogę – odparł Niekrasow. – Domyślam się, że teraz pilnie potrzebujecie pomocy.

– Lubię męskie słowa, więc powiem krótko: musimy dostać się do rzeki Iman w Kraju Ussuryjskim – wyjaśnił bosman. – Jeśli nie przybędziemy na czas w umówione miejsce nad morzem, utracimy łączność z naszym statkiem… i…

– …i sznur szubienicy może zacisnąć się na waszych szyjach – dokończył Niekrasow.

– A jakże, to właśnie chciałem powiedzieć – przytaknął bosman.

Niekrasow podumał chwilę, po czym odezwał się:

– Płynę z ładunkiem kożuchów do Kamienia Rybołowa nad jeziorem Chanka[147], będę przepływał koło ujścia Imanu do Ussuri. Ilu was jest?

[147] Jezioro Chanka znajduje się na pograniczu pomiędzy Mandżurią i Krajem Nadmorskim, na północ od Władywostoku, 3/4 jeziora leży na terytorium Rosji. Jego długość wynosi 95 km, szerokość 40–85 km, największa głębokość zaledwie do 10 m, toteż nie nadaje się do żeglugi dla większych statków. Wody ma słodkie i mętne, żyją w nich karpie i kaługi. Wschodnie, północne i południowe jego brzegi – nizinne, zajęte są przez pola orne, łąki i grzęzawiska, natomiast zachodnie są wyższe i zalesione. Odpływem Chanki jest rzeka Sungacza, dopływ Ussuri. Osada Kamień Rybołów leży na południowo-zachodnim wybrzeżu.

– Pięciu i jedna dziewczyna.

– Spotkacie „Sungaszę” o kilka kilometrów w dół rzeki od stacji zaopatrującej statki w opał, czyli o jakieś sześć lub siedem kilometrów stąd. Zarzucę kotwicę w pobliżu mandżurskiego brzegu. Czy zdążycie tam przed północą?

– Musimy zdążyć, szanowny panie! Słuchaj pan, w razie wpadki zadyndasz razem z nami na szubienicy – ostrzegł bosman.

Melancholijny uśmiech pojawił się na ustach Niekrasowa. Klepnął bosmana w plecy i odparł:

– Ha, to przynajmniej pohuśtam się w dobrym towarzystwie! Raz matka rodziła, raz tylko się umrze! Nie kłopocz się o mnie! Hej, Iwan!

Barczyste chłopisko zajrzało do kajuty.

– Podnieś kotwicę… i płyń jak najbliżej prawego brzegu – rozkazał Niekrasow.

Wkrótce „Sungasza” nieznacznie zaczęła się przybliżać do wybrzeża mandżurskiego. Niekrasow wyjrzał przez iluminator.

– Czas na ciebie, niedźwiedziu – powiedział. – Zabierzcie tylko najniezbędniejsze przedmioty i uprząż. Konie na barce zwracałyby uwagę patroli wojskowych, które was poszukują.

Bosman kiwnął głową. Wyciągnął łapsko do Niekrasowa.

– Pamiętasz, gdzie mamy się spotkać? – zapytał Rosjanin, mocno ściskając dłoń bosmana.

– Trafię z zawiązanymi ślepiami…

Wyszli na pokład.

– Iwan, co na horyzoncie?! – krzyknął kapitan.

– Droga wolna! – odkrzyknął Iwan.

Bosman machnął im dłonią na pożegnanie, wspiął się na poręcz burty. Śmignął do wody. Wkrótce wyszedł na brzeg. Z dala wypatrzył Tomka nadjeżdżającego z końmi. Pobiegł mu naprzeciw.

– Dawaj łachy, bo ciut zmarzłem! – zawołał, gdy Tomek tuż przed nim osadził wierzchowce. – W te pędy musimy gnać po naszych, bo już kupiłem bilety na statek! Zaokrętujemy się przed północą…


Nieoczekiwana pomoc (1) Unexpected Help (1) Неожиданная помощь (1)

Bosman i Tomek już od pięciu dni czuwali na brzegu Amuru. The boatswain and Tomek had been watching on the shore of the Amur for five days. Zaszyci w nadrzeczne krzewy czaili się na wysokiej skarpie stromo opadającej ku wodzie. Sewn into the riverside bushes, they lurked on a high escarpment steeply descending towards the water. Marynarz legł na brzuchu. Oparty na łokciach trzymał w dłoniach lunetę. Od czasu do czasu spoglądał przez nią w górę rzeki, to znów wodził wzrokiem po przeciwległym rosyjskim brzegu. Tomek zaś zwracał uwagę na wierzchowce ukryte w zaroślach okalających wysuniętą w rzekę skarpę i milczał zadumany.

Prawie dwa tygodnie minęły od bitwy z pościgiem, która omal nie zakończyła się tragicznie dla uczestników tajemniczej wyprawy. Jedynie dzięki niezwykłemu, przerażającemu wydarzeniu udało im się ujść z życiem. Potem przez długie, pełne napięcia dni i noce przedzierali się przez kamieniste wzgórza oraz tajgę, aż w końcu dobrnęli do Amuru. Podczas nocnej przeprawy na mandżurski brzeg ponieśli dotkliwą stratę: przepływając rzekę w potajemnie zabranej rybakom łodzi, ciągnęli za nią wierzchowce uwiązane na arkanach. Niestety, trzy z nich zatonęły. Przeciążona ludźmi chybotliwa łódź i ciemność uniemożliwiały jakikolwiek ratunek. Wyczerpani ledwo dotarli do fanzy Fu Czau, gdzie przezorny Smuga pozostawił po bitwie z chunchuzami trochę różnych zapasów. Stary Chińczyk przyjął ich niezwykle gościnnie. O nic nie pytał.

Zagubiona u podnóża gór fanza stanowiła dla nich nadzwyczaj dogodne schronienie. Wszyscy łaknęli wypoczynku, a wynędzniały Zbyszek i nieprzywykła do nużących konnych jazd Natasza wprost nie byli zdolni do natychmiastowego wyruszenia w dalszą drogę, najeżoną niewiadomymi przeszkodami.

Smuga długo głowił się nad ustaleniem marszruty w kierunku morza. Po utracie trzech wierzchowców część uczestników wyprawy musiałaby iść pieszo. Wykluczało to możliwość przybycia na wybrzeże w terminie ustalonym z Panditem Davasarmanem. Cóż by się stało, gdyby odpłynął bez nich, nie mogąc zbytnio przedłużać oczekiwania? Smuga chodził zasępiony. Często po cichu naradzał się z przyjaciółmi. Poprzednio zamierzał szybkimi etapami przekraść się przez Mandżurię do rzeki Ussuri, a potem przeprawić się przez nią i brzegiem Imanu[146], jej dopływu, dotrzeć w pobliże zatoki Tierniej. Utrata części koni oraz osłabienie dwojga zesłańców udaremniały taki plan.

[146] Dopływ Wielka Ussurka do 1972 r. nosiła nazwę Iman.

Podczas jednej z narad bosman podsunął pewną myśl. Mianowicie przypomniał pożegnanie z kapitanem „Sungaszy”, Niekrasowem. Powiedział on wtedy bosmanowi, że zanim Amur zamarznie, odbędzie jeszcze kilka rejsów w górę rzeki. Obiecał również, iż chętnie z powrotem przewiezie wyprawę do Chabarowska. Sygnałem dla zatrzymania holownika miały być cztery wystrzały. Wszyscy byli zdania, że Niekrasowowi można by zaufać. Przecież był dawnym zesłańcem politycznym, nienawidził carskich rządów tak jak i oni. Nawet ostrzegał ich przed Pawłowem. Czy jednak teraz nie zawaha się pomóc uciekinierom poszukiwanym przez władze? Czy zaryzykuje życie?

Zbyt duża zwłoka groziła katastrofalnymi następstwami. Toteż Smuga wyprawił Tomka z bosmanem na brzeg rzeki, aby próbowali szczęścia.

Mijał piąty dzień od opuszczenia fanzy. W tym czasie przepłynęły tylko trzy statki: jeden w górę, a dwa w dół rzeki. Według polecenia Smugi wypad nad Amur nie mógł przekroczyć tygodnia. Gdyby w tym terminie nie napotkali „Sungaszy”, zdecydowany był rozpocząć marsz ku wschodowi. Oczywiście wszyscy zdawali sobie sprawę z nikłości szans „polowania” na „Sungaszę”. Przede wszystkim mogli w ogóle nie doczekać się holownika, gdyby zaś płynął w górę Amuru, nie mieli czasu czekać na jego powrót. Poza tym kapitan Niekrasow mógł nie zgodzić się na potajemny przewóz wyjętych spod prawa uczestników wyprawy. Smuga niewiele liczył na szczęśliwy przypadek. Wysłał bosmana i Tomka, gdyż niecierpliwili się, oczekując bezczynnie, a Zbyszek i Natasza potrzebowali jeszcze wypoczynku.

Tymczasem dwaj kompani czuwali bez wytchnienia. Obawiali się, aby „Sungasza” nie minęła ich nocą. Przecież wtedy mogliby jej nie rozpoznać. Trochę przesądny bosman wierzył niezłomnie w szczęśliwą gwiazdę Tomka. Ile to razy jego intuicja i pomysły pomagały im wyjść cało z różnych opresji! Toteż co chwila oddawał Tomkowi lunetę, mówiąc:

– Zerknij, brachu! Zadawałeś się z różnymi szamanami, to może uda ci się wyczarować „Sungaszę!”.

Tomek niezmordowanie spełniał jego prośby, lecz holownik nie pojawiał się na horyzoncie. Piątego dnia po południu Tomek właśnie przygotowywał kolację, gdy bosman lustrujący Amur nagle zawołał:

– Jakaś krypa wali w dół rzeki!

Tomek zapomniał o jedzeniu. Spojrzał na zachód. W dali wąska smuga dymu snuła się ku niebu. Po jakimś czasie zaczerniły się kontury statku.

– Niech mnie rekin połknie, jeśli to nie jakiś holownik typu „Sungaszy”! – znów zawołał marynarz.

Tomek porwał lunetę. Długo przyglądał się statkowi, a potem podniecony wyrzucił z siebie jednym tchem:

– Nie myli się pan, to holownik! Ciągnie za sobą dwie barki!

– To już dawno spostrzegłem gołym okiem – z cieniem zarozumiałości rzekł bosman, dumny ze swego sokolego wzroku, co niejednokrotnie z naciskiem podkreślał. – Myślałem, żeś odczytał nazwę!

– Niestety, dla mnie jeszcze za daleko, może pan zerknie przez lunetę?

– Iiii, patrz lepiej ty! – odparł bosman. – Zawsze spadasz jak kot na cztery łapy, to może i tym razem ci się poszczęści…

Tomek znów uniósł lunetę. Patrzył skupiony… Nagle odwrócił się do przyjaciela.

– Bosmanie, to chyba… naprawdę „Sungasza”! Niech pan sprawdzi…

Marynarz porwał lunetę. Po chwili rzucił ją na ziemię i zaczął się rozbierać.

– Czy pan oszalał?! – zawołał Tomek. – Po jakie licho ściąga pan spodnie? – W ubraniu źle się płynie – krótko odparł bosman. – To „Sungasza”!

– Nie myli się pan?! – Tomek jeszcze nie dowierzał.

– Wiedziałem, brachu, że ty ją wypatrzysz! Zrobiłeś swoje, teraz na mnie kolej. Złożę wizytę kapitanowi Niekrasowowi.

– Czyżby pan miał zamiar podpłynąć wpław do holownika?

– A jakże, brachu! Strzelanie nie jest tu dla nas bezpieczne, a poza tym może nawet nie zwróciłoby uwagi Niekrasowa. Przecież znajdujemy się na mandżurskim brzegu!

– Tak, lecz woda jest bardzo zimna…

– Nie kłopocz się, dla mnie to nie pierwszyzna!

– To płyńmy razem!

– Nic z tego brachu, trzymaj szkapy w pogotowiu. Migiem będę na krypie. Jedź równo z nią w dół rzeki, dopóki nie wrócę do ciebie. Kapujesz?

– Dobrze, bosmanie, niech pan uważa na siebie!

– Nie bój się, co ma wisieć, nie utonie…

Holownik znajdował się od nich zaledwie o jakieś trzysta metrów. Teraz nawet bez pomocy lunety Tomek odczytał jego nazwę. To była „Sungasza”.

Bosman wziął krótki rozbieg. Wprost ze skarpy skoczył do wody. Wypłynął na wierzch kilkanaście metrów od brzegu. Wartki nurt znosił go w dół rzeki. Bosman zaczął płynąć ukosem w kierunku środka koryta. Początkowo szybko oddalał się od wybrzeża. Czujnym wzrokiem spoglądał przed siebie, wypatrując wirów, to znów zerkał na „Sungaszę”, mierząc odległość dzielącą go od niej. Naraz ujrzał przed sobą szerokie, wirujące kolisko. Chciał je wyminąć, lecz gwałtowniejszy w tym miejscu nurt pchał go wprost w groźne wiry. Bosman odważnie poddał się prądowi. Był już zaledwie o kilka metrów przed wodną kipielą; zręcznym wyrzutem ciała skrył się pod powierzchnią wody. Potężnymi ruchami rąk i nóg nurkował ukosem, by przeciąć kolisko wiru jak najbliżej dna, a więc w miejscu, gdzie lej był najwęższy. Szarpnęło nim mocno, zakołowało, wciągało w dół. Krótkie, ostre wyrzuty rąk uwolniły go ze zdradliwej pułapki. Wkrótce, prychając, bosman wynurzył się z toni, równocześnie poczuł kłujący ból w lewej łydce. Przestał walczyć z prądem. „Sungasza” już go doganiała, a tymczasem skurcz stawał się coraz dokuczliwszy. Mimo iż szczękał zębami z zimna, krople potu pojawiły się na jego czole.

Gwałtownymi wyrzutami rąk zaczął płynąć w dół rzeki. Jeśli nie doścignie holownika, będzie zgubiony. Skurcz prawie wykręcał mu stopę, paraliżował nogę. Po kilku minutach ogromnego wysiłku bosman znalazł się zaledwie o kilka metrów od „Sungaszy”. Wymijała go, sypiąc z komina wielkimi iskrami ognia.

– Niekrasow!

– krzyknął bosman.

Na krótką chwilę zniknął pod powierzchnią wody. Wynurzył się, walcząc z niemocą. Przed oczyma wirowały mu czarno-czerwone płaty. Ostatkiem sił woli krzyknął jeszcze raz:

– Niekrasow!

– Ahoy, kapitanie, człowiek za burtą! – wrzasnął ktoś na holowniku.

Koło ratunkowe upadło zaledwie o jedno wyciągnięcie ręki od bosmana. Przytrzymał je dłonią. Ciało jego naraz stało się lżejsze. Przesunął ramię przez środek koła, wsparł się na nim. Maszyny na „Sungaszy” ucichły. Koło ratunkowe pociągane za linkę dotknęło burty. Opuszczono drabinkę. Silne dłonie marynarza uchwyciły bosmana za ramiona, pomogły mu wspiąć się na pokład. Kolana ugięły się pod bosmanem. Runął na deski pokładu, wprost pod nogi swoich wybawców. Marynarze z „Sungaszy” przewrócili go na plecy, podtrzymali głowę.

– Kurcz mnie chwycił – szepnął z wysiłkiem. – W porę przyszliście z pomocą…

– Iwan, wódki! – krzyknął Niekrasow, patrząc niedowierzającym wzrokiem w sinawą twarz topielca.

Bosman łyknął siwuchy. Iwan wprawnie masował jego zdrętwiałe członki. Poczuł znaczną ulgę. Siadł już o własnych siłach; odetchnął głęboko.

– Do licha, niedźwiedziu! Prędzej mógłbym się spodziewać, że znajdę cię w brzuchach carskich szpicli niż w rzece – odezwał się Niekrasow. – A więc jednak nie schwytali was! Gdzie twoi towarzysze? Czy zesłaniec, którego chcieliście uprowadzić z Ałdanu, naprawdę żyje? Bosman zaniemówił ze zdumienia.

– Gdzie twoi towarzysze? Co z nimi?! – Niekrasow niecierpliwie ponowił pytania.

– Wszyscy żyją… – ostrożnie odparł bosman. Nie mógł pojąć, w jaki sposób kapitan „Sungaszy” dowiedział się o wyprawie do Ałdanu i zesłańcu.

Niekrasow przykucnął przy nim i spokojnie mówił.

– Słuchaj dobrze, niedźwiedziu! Wracam ze Streteńska. Tam wszyscy głośno rozprawiają o waszej szaleńczej wyprawie. Podobno poszukiwaliście jakiegoś zesłańca w Nerczyńsku. Nie zastawszy go tam, postrzeliliście w pojedynku oficera żandarmerii, uwięziliście agenta tajnej policji – domyślam się, że to był Pawłow – i przekradliście się do Ałdanu, gdzie przebywał ów zesłaniec. Jeden z was podszył się pod uwięzionego Pawłowa, pochował niby to zmarłego zesłańca i umknęlibyście z nim po cichu, gdyby nie tenże Pawłow. Uciekł wam i narobił galimatiasu. Mówią, że wasza wspólniczka, zesłana za nieprawomyślność, zastrzeliła go, gdy próbował aresztować w Ałdanie tego, który przywłaszczył sobie jego dokumenty. Po waszej ucieczce z Ałdanu uriadnik przeprowadził śledztwo. Rozkopał grób zesłańca. W trumnie były kamienie…

– Do stu beczek zjełczałego tranu, tegośmy się po nim nie spodziewali! A to cwaniak! – krzyknął bosman.

– Słuchaj dalej – ciągnął Niekrasow. – Uriadnik zaalarmował gubernatorów w Czycie i Chabarowsku, wysłał pogoń, która wróciła mocno poszczerbiona i wystraszona waszymi „czarami”. Podobno wezwaliście na pomoc moce piekielne… Patrole wojskowe poszukują was teraz na wszystkich traktach, a ludziska w Streteńsku robią zakłady, czy zostaniecie schwytani, czy też nie!

– Ha, skoro wiesz pan niemal wszystko, tym lepiej – powiedział marynarz. – Przycupnęliśmy w kryjówce w mandżurskiej stronie Amuru. Utonęło nam kilka szkap podczas przeprawy przez rzekę i teraz…

– Chodź do mojej kajuty – przerwał Niekrasow. – Iwan, zakotwicz „Sungaszę” w pobliżu prawego brzegu. W razie czego, uszkodzenie w kotłowni, rozumiesz?

– Rozkaz, kapitanie! – odparł Iwan i mrugnął okiem.

Weszli do kajuty.

– Czy nie jesteś pan zbyt pewny swoich zuchów! – zapytał bosman.

– Nie bój się, niedźwiedziu, sam dobierałem załogę – odparł Niekrasow. – Domyślam się, że teraz pilnie potrzebujecie pomocy.

– Lubię męskie słowa, więc powiem krótko: musimy dostać się do rzeki Iman w Kraju Ussuryjskim – wyjaśnił bosman. – Jeśli nie przybędziemy na czas w umówione miejsce nad morzem, utracimy łączność z naszym statkiem… i…

– …i sznur szubienicy może zacisnąć się na waszych szyjach – dokończył Niekrasow.

– A jakże, to właśnie chciałem powiedzieć – przytaknął bosman.

Niekrasow podumał chwilę, po czym odezwał się:

– Płynę z ładunkiem kożuchów do Kamienia Rybołowa nad jeziorem Chanka[147], będę przepływał koło ujścia Imanu do Ussuri. Ilu was jest?

[147] Jezioro Chanka znajduje się na pograniczu pomiędzy Mandżurią i Krajem Nadmorskim, na północ od Władywostoku, 3/4 jeziora leży na terytorium Rosji. Jego długość wynosi 95 km, szerokość 40–85 km, największa głębokość zaledwie do 10 m, toteż nie nadaje się do żeglugi dla większych statków. Wody ma słodkie i mętne, żyją w nich karpie i kaługi. Wschodnie, północne i południowe jego brzegi – nizinne, zajęte są przez pola orne, łąki i grzęzawiska, natomiast zachodnie są wyższe i zalesione. Odpływem Chanki jest rzeka Sungacza, dopływ Ussuri. Osada Kamień Rybołów leży na południowo-zachodnim wybrzeżu.

– Pięciu i jedna dziewczyna.

– Spotkacie „Sungaszę” o kilka kilometrów w dół rzeki od stacji zaopatrującej statki w opał, czyli o jakieś sześć lub siedem kilometrów stąd. Zarzucę kotwicę w pobliżu mandżurskiego brzegu. Czy zdążycie tam przed północą?

– Musimy zdążyć, szanowny panie! Słuchaj pan, w razie wpadki zadyndasz razem z nami na szubienicy – ostrzegł bosman.

Melancholijny uśmiech pojawił się na ustach Niekrasowa. Klepnął bosmana w plecy i odparł:

– Ha, to przynajmniej pohuśtam się w dobrym towarzystwie! Raz matka rodziła, raz tylko się umrze! Nie kłopocz się o mnie! Hej, Iwan!

Barczyste chłopisko zajrzało do kajuty.

– Podnieś kotwicę… i płyń jak najbliżej prawego brzegu – rozkazał Niekrasow.

Wkrótce „Sungasza” nieznacznie zaczęła się przybliżać do wybrzeża mandżurskiego. Niekrasow wyjrzał przez iluminator.

– Czas na ciebie, niedźwiedziu – powiedział. – Zabierzcie tylko najniezbędniejsze przedmioty i uprząż. Konie na barce zwracałyby uwagę patroli wojskowych, które was poszukują.

Bosman kiwnął głową. Wyciągnął łapsko do Niekrasowa.

– Pamiętasz, gdzie mamy się spotkać? – zapytał Rosjanin, mocno ściskając dłoń bosmana.

– Trafię z zawiązanymi ślepiami…

Wyszli na pokład.

– Iwan, co na horyzoncie?! – krzyknął kapitan.

– Droga wolna! – odkrzyknął Iwan.

Bosman machnął im dłonią na pożegnanie, wspiął się na poręcz burty. Śmignął do wody. Wkrótce wyszedł na brzeg. Z dala wypatrzył Tomka nadjeżdżającego z końmi. Pobiegł mu naprzeciw.

– Dawaj łachy, bo ciut zmarzłem! – zawołał, gdy Tomek tuż przed nim osadził wierzchowce. – W te pędy musimy gnać po naszych, bo już kupiłem bilety na statek! Zaokrętujemy się przed północą…