×

We use cookies to help make LingQ better. By visiting the site, you agree to our cookie policy.


image

Tajemnicza wyprawa Tomka - Alfred Szklarski, Kapitan Niekrasow

Kapitan Niekrasow

Po trzech dniach uciążliwego przedzierania się przez rozmiękłą po ulewie tajgę karawana łowiecka dotarła do lewego brzegu Amuru[42], największej rzeki na rosyjskim Dalekim Wschodzie. Smuga zarządził postój przy małej przystani rzecznej, gdzie statki zatrzymywały się w celu uzupełnienia zapasu drewna opałowego, którym wówczas palono w piecach pod kotłami.

[42] Amur powstaje z połączenia rzek Szyłka i Argun. Wraz z Szyłką i Ononem ma około 4510 km, a powierzchnia jego dorzecza wynosi 1843 tys. km2. Ma około 200 dopływów; najważniejsze z nich to: Zeja, Bureja, Amguń, Sungari i Ussuri. Uchodzi do Cieśniny Tatarskiej. Amur na przestrzeni około 3000 km stanowi granicę państwową między Rosją i Chinami. Jest ważną drogą wodną. Nazwa Amur prawdopodobnie pochodzi od słowa mamu – wróżbiarskiego zaklęcia Goldów, którym nadrzeczni mieszkańcy przywitali pierwszych Kozaków. Chińczycy zwą go Wu-lung-ciang, czyli Rzeką Fok, lub Hejlung-ciang, to jest Rzeką Czarnego Smoka; u Mongołów zwie się Kara Mureń, a u Mandżurów Szań Chaljan, co w obydwu wypadkach oznacza „Czarna Rzeka''. Podróżowanie statkiem było dla łowców dogodniejsze niż jazda wozami złym traktem. Przede wszystkim umożliwiało rozejrzenie się po okolicy i wybranie nad brzegiem rzeki odpowiedniego miejsca na rozłożenie obozu. Nie nastręczało również trudności w zdobywaniu tygrysom pożywienia oraz paszy dla koni, ponieważ specjalnie wynajęty dla wyprawy statek mógł się zatrzymywać w dowolnym miejscu na żądanie podróżnych.

Przystań rzeczną stanowiła, ułożona na trzech starych łodziach, mała platforma sklecona z desek. Na brzegu obok niej stało kilka nędznych szałasów zbudowanych z płatów cedrowej kory, w których koczowali chińscy robotnicy, trudniący się przygotowywaniem oraz załadunkiem drewna na statki. Przedsiębiorstwa żeglugi rzecznej często musiały sprowadzać z sąsiedniej Mandżurii Chińczyków do wyrębu lasu, gdyż zamieszkali nad Amurem Kozacy szyłkińscy, amurscy i ussurujscy byli bardzo niesumiennymi dostawcami.

Nasi łowcy dowiedzieli się od Chińczyków, że w ciągu następnego dnia spodziewają się przejazdu dwóch statków: w dół rzeki pasażersko-holowniczego i w górę rzeki pocztowo-pasażerskiego. Nie była to zbyt pomyślna wiadomość. Dla celów wyprawy najbardziej nadawał się zwykły parostatek holowniczy, dążący w górę rzeki bez ładunku i pasażerów. Wobec tego postanowili czekać w pobliżu przystani na lepszą okazję.

Nuczi i jego synowie wraz z Udadżalaką przystąpili do prac obozowych, biali łowcy zaś, korzystając z chwili wytchnienia, wdali się w pogawędkę z chińskimi robotnikami.

Kulisi pracowali ciężko od świtu aż do zmierzchu. Ścinali drzewa w pobliskiej tajdze, przepiłowywali je na kloce o odpowiednich wymiarach, a te z kolei cięli na szczapy, przenosili na wybrzeże obok przystani i załadowywali na przybijające do niej w tym celu parostatki. Aby ciężka, źle opłacana praca przynosiła im jakieś zyski, musieli na własną rękę zdobywać sobie pożywienie. Z tego powodu krótkie chwile odpoczynku spędzali na łowieniu ryb, których, na szczęście dla nadbrzeżnych mieszkańców, żyje w Amurze i jego dopływach aż dziewięćdziesiąt dziewięć gatunków[43].

[43] Dla porównania można przypomnieć, że w rzekach dorzecza Wołgi żyje 75 gatunków ryb.

Dzięki szczodremu Amurowi strawę biednych Chińczyków stanowiły szeroko rozpowszechnione na Syberii: minogi, tajmeny, lenoki, kipienie amurskie, jak również spotykane w Amurze gatunki indyjskie, przede wszystkim spośród karpiowatych – bambuza oraz z sumowatych – kosatka, a także chiński gatunek podzwrotnikowego wężogłowa[44] i żyjące jedynie w Amurze ryby jesiotrowate: jesiotr amurski i kaługa[45].

[44] Bambuza (Elopichthys bambusa); kosatka (Pseudobagrus fluviodraco); wężogłów (Ophicephalus).

[45] Jesiotr amurski (Acipenser schrenki) i kaługa (Huso dauricus), zastępująca w Amurze niespotykaną na Syberii bieługę, są gatunkami jesiotrowymi endemicznymi, czyli występującymi tylko na ograniczonym terenie.

Mimo to okres sytości przeżywali biedni kulisi jedynie w czasie, gdy ryby łososiowate[46] przypływały z żerowisk morskich do rzeki na tarło. Wtedy również niemal wszyscy nadrzeczni mieszkańcy stawali się rybakami. Z Morza Ochockiego keta, a z Morza Japońskiego gorbusza wdzierały się ogromnymi ławicami pod prąd rzeki na odległość od 500 do 1000 kilometrów do tarlisk, położonych w źródłowych odcinkach drobnych strumieni górskich. Wówczas można było łowić je wprost gołymi rękami. Po odbyciu tarła ginęły prawie wszystkie ryby, które przepłynęły w górę rzek, a woda wyrzucała już nieżywe na mielizny, gdzie pokrywane przez namuły rzeczne, przyczyniały się do użyźniania gleby.

[46] Połowy łososi pacyficznych (keta, gorbusza, kizucz i czawycza) stanowią podstawę rybołówstwa amurskiego.

W okresie połowu łososi mieszkańcy nadamurscy przygotowywali na zimę zapasy suszonych ryb dla ludzi i psów, które w tych stronach często służyły jako zwierzęta pociągowe. Wtedy w pobliżu osad, na całym wybrzeżu po obydwu stronach rzeki, spotykało się długie szeregi specjalnie zbudowanych do suszenia ryb „podmostków”, obwieszonych połyskliwymi, żółtoróżowymi płatami łososiowego mięsa.

Chińczycy, ubrani w połatane szafirowe kurtki i spodnie oraz domowego wyrobu kapelusze z kory brzozowej, uprzejmie udzielali wszelkich wyjaśnień, posługując się żargonem rosyjsko-chińskim.

Następny dzień potwierdził relacje kulisów. Jeszcze przed południem przycumował do przystani, płynący w górę rzeki, pocztowo-pasażerski parostatek „Wiera”, należący do Kompanii Amurskiego Parochodstwa. Podczas gdy kulisi ładowali drewno, łowcy, zaproszeni przez kapitana na szklaneczkę herbaty z ogniem, jak nazywał herbatę z dolewką araku, weszli na statek.

Na parowcu przy burcie stłoczyli się pasażerowie pokładowi oraz I i II klasy. Znajdowali się wśród nich zamożni kupcy ze Streteńska i Nerczyńska, wojskowi udający się na urlopy, prości Kozacy, pop rosyjski o długiej, siwej brodzie, korzystający z okazji, by kwestować na swoją cerkiew, dwie żony oficerów z Władywostoku jadące odwiedzić rodziny w Nerczyńsku, kilku Buriatów oraz gromadka Tunguzów i Udehejców obojga płci.

Wszyscy ciekawie spoglądali na obóz łowców dzikich zwierząt, a potem zaproszonych na pokład otoczyli zwartym kołem. Posypały się słowa powitalne i pytania. Tomek wdał się w rozmowę z jednym kupcem z Nerczyńska, lecz Wilmowski szepnął synowi, aby o nic nie pytał. Agent Pawłow pilnie nadstawiał ucha, każde nieostrożne słowo mogło wzbudzić jego podejrzenie. Kapitan Kramer, Niemiec z pochodzenia, mimo woli wybawił łowców z kłopotu, zapraszając ich do swej kajuty. Zasiedli przy podłużnym stole, na którym wnet pojawiły się dwie butelki araku oraz dymiący parą samowar.

Po grzecznościowych powitaniach Kramer zagadnął Wilmowskiego o powód zatrzymania się w tak nędznej przystani. Zaledwie usłyszał wyjaśnienie, klepnął się dłonią w udo i zawołał:

– Macie szczęście, panowie! Zaraz o świcie wyminąłem holownik „Sungasza”, wlokący się z dwiema barkami. Kapitan był w nie najlepszym humorze, ponieważ na zlecenie kupca Naszkina jedzie do Streteńska po transport futer, a w tę stronę trafił mu się tylko drobnicowy ładunek konserw rybnych.

Zaledwie Kramer wspomniał nazwisko Naszkina, nasi łowcy, zaintrygowani, wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Sprytny bosman, chcąc odwrócić uwagę Pawłowa od rozmowy, szepnął mu coś do ucha. Pawłow poweselał i kiwnął głową, wtedy bosman napełnił jego i swoją szklankę samym arakiem. Wilmowski spostrzegł to zaraz i gdy obydwaj zajęci sobą stukali się szklankami, rzekł:

– Byłby to dla nas naprawdę korzystny zbieg okoliczności. Oby tylko kapitan „Sungaszy” zechciał nas zabrać na swój holownik.

– Zgodzi się na pewno – potwierdził Kramer, pogardliwie wydymając usta. – Tacy jak on potrafią czekać i nigdy się nie spieszą. To były katorżnik! [47].

[47] Katorżnik – więzień skazany na katorgę, czyli ciężkie roboty.

– Dziękuję za tę informację – odpowiedział Wilmowski. – Łatwiej dojdziemy z nim do porozumienia.

– Ubijecie interes, nie pogardzi zarobkiem – mówił Kramer. – Nikt na Syberii nie odtrąca ręki podsuwającej państwowe papierki ze stemplem bankowym. To kraj wszelkich możliwości i… łapówek. Posmarujesz, pojedziesz!

Wilmowski zamilkł, a do rozmowy wtrącił się Smuga:

– Słyszałem we Władywostoku o Naszkinie. O ile się nie mylę, handluje futrami. Mówiono mi jednak, że mieszka w Nerczyńsku.

– Istotnie, dobrze panu mówiono, mieszka w Nerczyńsku, i to w najokazalszym pałacu, który odkupił od Butina, gdy ten zaczął bankrutować na swoich kopalniach. To syberyjski potentat – wyjaśnił Kramer. – Faktorie Naszkina rozsiane są po całej Syberii Wschodniej. Ma swoją filię również w Streteńsku, gdzie rozpoczyna się i kończy żegluga na Amurze.

– Czort z nim! Zdrowie pana, panie kapitanie – powiedział Smuga, unosząc szklankę.

– Zdrowie miłych gości! – zawołał Kramer.

Niebawem opróżnili obydwie butelki araku. Chińczycy ukończyli załadunek drewna, Kramer z żalem żegnał łowców, tłumacząc się, że służba nie drużba, szczególnie na pocztowym parostatku.

– Co innego taka „Sungasza” – mówił, wylewnie ściskając w progu kajuty dłoń bosmana, którego naprawdę uważał na Niemca. – Jej kapitan może poczekać na was dzień, dwa, a nawet i tydzień, jeśli tylko mu się to opłaci. No, życzę pomyślnych łowów.

Goście zeszli na ląd; „Wiera” przy akompaniamencie ryku syreny odbiła od przystani i sypiąc z komina rozżarzonymi iskrami, wkrótce zniknęła za zakrętem rzeki. Łowcy, korzystając z tego, że Pawłow zainteresował się Chińczykami, przystanęli na uboczu, by swobodniej porozmawiać.

– Głupie Niemczysko udzieliło nam ważnych informacji – zaczął bosman. – Aż mnie w dołku ścisnęło, gdy wspomniał tego Naszkina.

– Szkoda, że nie mogliśmy więcej go wypytać – wtrącił Tomek. – Świerzbił mnie język, prawdę mówiąc…

– Nie ma czego żałować – zauważył Smuga. – Naszkin na pewno zatrudnia wielu pracowników. Wątpię, czy Kramer zainteresowałby się zesłańcem, który z całą pewnością nie otrzymał ważniejszego stanowiska.

– Masz rację, Janie – rzekł Wilmowski. – Z jakim lekceważeniem mówił o kapitanie „Sungaszy” jako o byłym katorżniku!

– Może od niego dowiemy się więcej – rzekł Tomek.

– Nie radzę zdradzać naszych zainteresowań – powiedział Smuga. – Sprawdziliśmy już, że Naszkin naprawdę mieszka w Nerczyńsku. To najważniejsza wiadomość. Wchodzimy coraz głębiej wilkowi w gardło. Jedno nieprzemyślane posunięcie może się przyczynić do naszej klęski.

– Całkowicie się z tobą zgadzam, Janie. Jesteś dowódcą wyprawy, reszta niech tylko dobrze słucha i… milczy – stanowczo powiedział Wilmowski.

– Zgoda, szanowni koledzy, zgoda – przytaknął bosman. – Na statku nie wtykałem nosa do rozmowy z Niemczyskiem, a tylko zająłem się agenciakiem, żeby wam nie przeszkadzał.

– Przyznaję, bosmanie, że jak na twój temperament, zachowujesz się prawie wzorowo – pochwalił Smuga. – Gdybyś jeszcze zaprzestał przytyków pod adresem Pawłowa, nie miałbym ci nic do zarzucenia.

– Nieraz sam gryzę się w język, ale to ciężka sprawa, bo swędzi mnie ręka na tego drania. Niejednego z naszych musiał wykończyć! Zabawne to, ale ta jego lisia gęba wciąż wydaje mi się jakoś dziwnie znajoma… Widocznie szpicle wszyscy są podobni do siebie, a już napatrzył się człek na nich.

Wilmowski uważniej spojrzał na marynarza, zamyślony zmarszczył czoło, lecz nie odezwał się ani słowem. On również odnosił wrażenie, że skądś tego agenta zna.

W dwie godziny później pasażersko-holowniczy statek „Onon” przybił do przystani.

Chińczycy, tak jak poprzednio, szybko załadowali drewno, po czym „Onon” popłynął w dół rzeki.

Na próżno łowcy wypatrywali zapowiedzianej „Sungaszy”. Zapadł wieczór. Kulisi nałowili ryb, upiekli je na kamieniach w ognisku, zjedli, wykąpali się w rzece i zniknęli na noc w szałasach. Tylko dwaj starcy pozostali na straży.

Krótko po świcie kulisi pilnujący ognisk zbudzili swoich towarzyszy. „Sungasza” zbliżała się do przystani. Łowcy, naprędce narzuciwszy na siebie ubrania, wybiegli na wybrzeże.

Po rzece płynął stary, dwumasztowy holownik typu amerykańskiego, o długiej i wysokiej nadbudówce piętrzącej się nad pokładem, przystosowany do bocznego holowania. Ciągnął na holu dwie barki złączone ze sobą bokami. Dopiero w pobliżu przystani zmniejszył szybkość, by zluzować napięcie liny holowniczej, a następnie uwolnił ją z haka umieszczonego na śródokręciu.

Opuszczone przez holownik barki nieporadnie utknęły na środku rzeki, lecz zanim prąd zaczął je znosić, „Sungasza”, prując całą parą, zgrabnie zatoczyła koło i bokiem przysunęła się do nich. Kilku ludzi przeskoczyło przez niską burtę holownika. Po krótkiej chwili „Sungasza” z przymocowanymi do swego boku barkami zaczęła podpływać do brzegu.

Bosman okiem znawcy obserwował zręczne manewry holownika; z uznaniem kiwnął głową.

– Zuch kapitan, jak na byłego katorżnika nieźle sobie radzi! – pochwalił. – No, ale Kramer nie łgał, bo sądząc po małym zanurzeniu, obydwie barki zapewne świecą pustkami.

– Tym lepiej dla nas – wtrącił Wilmowski. – Janie, ty chyba będziesz pertraktował z kapitanem?

– Dobrze, pogadam z nim – przytaknął Smuga.

Holownik tymczasem wolno dobijał do przystani. Marynarze, półnagie chłopiska, zrzucili cumy na ląd. Kulisi sprawnie umocowali je na palach. W oknie pomostu nawigacyjnego ukazał się mężczyzna o twarzy okolonej złotawym zarostem. Z trudem przecisnął swe szerokie bary przez iluminator i oparł się łokciami o parapet.

Kulisi chóralnie pozdrowili go w żargonie rosyjsko-chińskim. Kapitan poważnie skinął głową na powitanie.

– No, jak tam chłopcy, przygotowaliście drewno? Możecie przystąpić do ładowania? – zagadnął po rosyjsku.

– Już ładujemy, kapitanie, już ładujemy! – chóralnie odkrzyknęli kulisi.

– No, to bierzcie się do roboty! – zawołał kapitan, śląc Chińczykom przyjazny uśmiech.

Smuga wszedł na pomost przystani, uchylił skórzanej czapki obszytej futerkiem.

– Dzień dobry kapitanie, czy moglibyśmy z panem porozmawiać w pewnej sprawie? – zapytał.

Kapitan niedbałym ruchem uniósł prawą dłoń do daszka ceratowej czapki; bystrym spojrzeniem zmierzył Smugę, przyjrzał się grupce mężczyzn stojących nieopodal. Dopiero po dłuższej chwili odparł po rosyjsku:

– Czy tylko pan ma do mnie interes, czy też i ci panowie również?

– Sprawa dotyczy nas wszystkich – wyjaśnił Smuga.

– Dobrze, wobec tego zejdę do panów.

Znikł w oknie pomostu, zaraz jednak jego olbrzymia postać pojawiła się na drabince. Wolno zszedł na pokład, a potem niespodziewanie zwinnym skokiem przesadził nadburcie. Stanął na pomoście.

– Słucham pana – powiedział.

Smuga poprowadził go ku towarzyszom.

– Oto pan Brown, obywatel angielski, preparator skór zwierzęcych – mówił, wskazując Wilmowskiego. – Nasz młody towarzysz to Tomasz Wilmowski, pochodzi z Warszawy, jest podróżnikiem i łowcą, a to pan Brol z Niemiec, pogromca zwierząt. Jesteśmy na wyprawie łowieckiej zorganizowanej przez przedsiębiorstwo Hagenbecka. Oprócz nas uczestniczą w niej strzelec z Indii, pan Udadżalaka, czterech tropicieli z plemienia Goldów i… jeszcze jeden pan, pan Pawłow, przydzielony nam jako opiekun tej wyprawy przez isprawnika w Chabarowsku.

– Miło mi poznać tak międzynarodowe towarzystwo – odparł kapitan, nie wymieniając swego nazwiska. – Czym mogę panom służyć?

– Chcemy zaproponować przewiezienie naszej wyprawy w okolice Błagowieszczeńska, gdzie mamy zamiar zebrać kolekcję ptaków.

– Hm, kłopotliwy ładunek… Tygrysy, konie, psy, wozy, ludzie i… pan Pawłow – głośno mówił kapitan, niby to do siebie, rozglądając się po obozie.

– Uczynimy wszystko, co w naszej mocy, aby nie sprawiać panu zbyt wielu kłopotów – wtrącił Wilmowski.

– Niestety, nie mógłbym wszystkich panów pomieścić w kajutach na „Sungaszy” – powiedział kapitan.

– To nic nie szkodzi, część nas musi przebywać na barkach przy zwierzętach – uprzejmie dodał Smuga.

– Hm, muszę się zastanowić nad tą propozycją – z wyraźną niechęcią w głosie rzekł kapitan.

Bosman, zniecierpliwiony, przysunął się do Smugi i dość głośno mruknął po polsku:

– Gdybym miał takiego pyszałka na swojej krypie, raz-dwa wylądowałby za burtą. Zacznij pan gadać o forsie, to mu się zaraz oczy zaświecą!

– Nie wtrącaj się, bosmanie – szepnął Wilmowski.

Kapitan „Sungaszy” stał zamyślony z lekko pochyloną na piersi głową. Nagle spojrzał bosmanowi prosto w oczy, podszedł do niego tak blisko, że własną piersią niemal oparł się o jego pierś.

– Czy w Niemczech panują takie zwyczaje, że bosman wyrzuca za burtę kapitana? – zaczepnie zapytał po polsku. – Nie poszłoby ci ze mną tak łatwo!

– Nie wódź mnie, brachu, na pokuszenie – warknął bosman kapitanowi prosto w twarz.

Ten zaś parsknął śmiechem i zawołał:

– No, nareszcie dogadaliśmy się! Niemiec i Anglik mówią po polsku. Nadzwyczaj ciekawe towarzystwo, nie dziwię się, że isprawnik dodał panom swego szpicla! Skoro jednak pan Brol, pogromca zwierząt czy też bosman, uparł się wyrzucić mnie za burtę, muszę mu dać ku temu okazję. Ładujcie, panowie, swój tabor na barki. Skoro jesteście Polakami, to jakoś się pomieścimy, a paszporty mnie nie interesują. O zapłacie pomówimy później!

– Dziękujemy panu, panie… przepraszam, nie dosłyszałem nazwiska… – zauważył Smuga, przytrzymując kapitana za ramię.

Kapitan spoważniał, przymrużył oczy i zaczepnie odparł:

– Anastazy Niekrasow, były marynarz floty bałtyckiej, skazany na piętnaście lat katorgi za przemycanie nielegalnych wydawnictw studentom w Petersburgu. Czy potrzebne dalsze rekomendacje? Na katordze w Karze przebywałem z Konem, Rechniewskim, Mańkowskim, Dulębą i Lurą[48].

[48] W 1873 r. niedaleko kopalń nerczyńskich władze carskie zbudowały nowe więzienie na brzegu rzeki Kara w guberni czytyńskiej, gdzie znajdowały się kopalnie złota i srebra, będące prywatną własnością domu carskiego. Przez 17 lat więzienie w Karze było miejscem zesłania na ciężkie roboty dla przestępców politycznych, których liczba rosła w tych latach ogromnego nasilenia propagandy rewolucyjnej i rodzących się ruchów proletariackich. W Karze więzieni byli przedstawiciele wszystkich narodowości. Jako pierwsi Polacy, skazani za działalność socjalistyczną, przebywali w Karze proletariatczycy: Feliks Kon i Tadeusz Rechniewski – obydwaj studenci prawa, Mieczysław Mańkowski – stolarz i Henryk Dulęba – mydlarz. Wraz z nimi przybył, również proletariatczyk, Rosjanin Mikołaj Lury, kapitan – inżynier wojskowy. Kara jako więzienie polityczne została zlikwidowana w 1889 r. po samobójstwie 6 więźniów.

– Nie pytaliśmy o rekomendacje, kapitanie! Czy to na katordze nauczył się pan tak dobrze mówić po polsku? – spokojnie powiedział Wilmowski.

– Nie, polski znałem już przedtem – odparł kapitan i jak gdyby nagle zapomniał polskiej mowy, zaczął po rosyjsku omawiać szczegóły załadunku taboru wyprawy na barki.

Do grupy rozmawiających przybliżyli się Goldowie, w końcu jeszcze zaspany wysunął się z namiotu Pawłow. Niekrasow powitał go przyłożeniem dłoni do daszka czapki, widocznie nie dostrzegł wyciągniętej ku sobie ręki, ponieważ odwrócił się na pięcie i zaproponował łowcom obejrzenie statku.


Kapitan Niekrasow

Po trzech dniach uciążliwego przedzierania się przez rozmiękłą po ulewie tajgę karawana łowiecka dotarła do lewego brzegu Amuru[42], największej rzeki na rosyjskim Dalekim Wschodzie. Smuga zarządził postój przy małej przystani rzecznej, gdzie statki zatrzymywały się w celu uzupełnienia zapasu drewna opałowego, którym wówczas palono w piecach pod kotłami.

[42] Amur powstaje z połączenia rzek Szyłka i Argun. Wraz z Szyłką i Ononem ma około 4510 km, a powierzchnia jego dorzecza wynosi 1843 tys. km2. Ma około 200 dopływów; najważniejsze z nich to: Zeja, Bureja, Amguń, Sungari i Ussuri. Uchodzi do Cieśniny Tatarskiej. Amur na przestrzeni około 3000 km stanowi granicę państwową między Rosją i Chinami. Jest ważną drogą wodną. Nazwa Amur prawdopodobnie pochodzi od słowa mamu – wróżbiarskiego zaklęcia Goldów, którym nadrzeczni mieszkańcy przywitali pierwszych Kozaków. Chińczycy zwą go Wu-lung-ciang, czyli Rzeką Fok, lub Hejlung-ciang, to jest Rzeką Czarnego Smoka; u Mongołów zwie się Kara Mureń, a u Mandżurów Szań Chaljan, co w obydwu wypadkach oznacza „Czarna Rzeka''. Podróżowanie statkiem było dla łowców dogodniejsze niż jazda wozami złym traktem. Przede wszystkim umożliwiało rozejrzenie się po okolicy i wybranie nad brzegiem rzeki odpowiedniego miejsca na rozłożenie obozu. Nie nastręczało również trudności w zdobywaniu tygrysom pożywienia oraz paszy dla koni, ponieważ specjalnie wynajęty dla wyprawy statek mógł się zatrzymywać w dowolnym miejscu na żądanie podróżnych.

Przystań rzeczną stanowiła, ułożona na trzech starych łodziach, mała platforma sklecona z desek. Na brzegu obok niej stało kilka nędznych szałasów zbudowanych z płatów cedrowej kory, w których koczowali chińscy robotnicy, trudniący się przygotowywaniem oraz załadunkiem drewna na statki. Przedsiębiorstwa żeglugi rzecznej często musiały sprowadzać z sąsiedniej Mandżurii Chińczyków do wyrębu lasu, gdyż zamieszkali nad Amurem Kozacy szyłkińscy, amurscy i ussurujscy byli bardzo niesumiennymi dostawcami.

Nasi łowcy dowiedzieli się od Chińczyków, że w ciągu następnego dnia spodziewają się przejazdu dwóch statków: w dół rzeki pasażersko-holowniczego i w górę rzeki pocztowo-pasażerskiego. Nie była to zbyt pomyślna wiadomość. Dla celów wyprawy najbardziej nadawał się zwykły parostatek holowniczy, dążący w górę rzeki bez ładunku i pasażerów. Wobec tego postanowili czekać w pobliżu przystani na lepszą okazję.

Nuczi i jego synowie wraz z Udadżalaką przystąpili do prac obozowych, biali łowcy zaś, korzystając z chwili wytchnienia, wdali się w pogawędkę z chińskimi robotnikami.

Kulisi pracowali ciężko od świtu aż do zmierzchu. Ścinali drzewa w pobliskiej tajdze, przepiłowywali je na kloce o odpowiednich wymiarach, a te z kolei cięli na szczapy, przenosili na wybrzeże obok przystani i załadowywali na przybijające do niej w tym celu parostatki. Aby ciężka, źle opłacana praca przynosiła im jakieś zyski, musieli na własną rękę zdobywać sobie pożywienie. Z tego powodu krótkie chwile odpoczynku spędzali na łowieniu ryb, których, na szczęście dla nadbrzeżnych mieszkańców, żyje w Amurze i jego dopływach aż dziewięćdziesiąt dziewięć gatunków[43].

[43] Dla porównania można przypomnieć, że w rzekach dorzecza Wołgi żyje 75 gatunków ryb.

Dzięki szczodremu Amurowi strawę biednych Chińczyków stanowiły szeroko rozpowszechnione na Syberii: minogi, tajmeny, lenoki, kipienie amurskie, jak również spotykane w Amurze gatunki indyjskie, przede wszystkim spośród karpiowatych – bambuza oraz z sumowatych – kosatka, a także chiński gatunek podzwrotnikowego wężogłowa[44] i żyjące jedynie w Amurze ryby jesiotrowate: jesiotr amurski i kaługa[45].

[44] Bambuza (Elopichthys bambusa); kosatka (Pseudobagrus fluviodraco); wężogłów (Ophicephalus).

[45] Jesiotr amurski (Acipenser schrenki) i kaługa (Huso dauricus), zastępująca w Amurze niespotykaną na Syberii bieługę, są gatunkami jesiotrowymi endemicznymi, czyli występującymi tylko na ograniczonym terenie.

Mimo to okres sytości przeżywali biedni kulisi jedynie w czasie, gdy ryby łososiowate[46] przypływały z żerowisk morskich do rzeki na tarło. Wtedy również niemal wszyscy nadrzeczni mieszkańcy stawali się rybakami. Z Morza Ochockiego keta, a z Morza Japońskiego gorbusza wdzierały się ogromnymi ławicami pod prąd rzeki na odległość od 500 do 1000 kilometrów do tarlisk, położonych w źródłowych odcinkach drobnych strumieni górskich. Wówczas można było łowić je wprost gołymi rękami. Po odbyciu tarła ginęły prawie wszystkie ryby, które przepłynęły w górę rzek, a woda wyrzucała już nieżywe na mielizny, gdzie pokrywane przez namuły rzeczne, przyczyniały się do użyźniania gleby.

[46] Połowy łososi pacyficznych (keta, gorbusza, kizucz i czawycza) stanowią podstawę rybołówstwa amurskiego.

W okresie połowu łososi mieszkańcy nadamurscy przygotowywali na zimę zapasy suszonych ryb dla ludzi i psów, które w tych stronach często służyły jako zwierzęta pociągowe. Wtedy w pobliżu osad, na całym wybrzeżu po obydwu stronach rzeki, spotykało się długie szeregi specjalnie zbudowanych do suszenia ryb „podmostków”, obwieszonych połyskliwymi, żółtoróżowymi płatami łososiowego mięsa.

Chińczycy, ubrani w połatane szafirowe kurtki i spodnie oraz domowego wyrobu kapelusze z kory brzozowej, uprzejmie udzielali wszelkich wyjaśnień, posługując się żargonem rosyjsko-chińskim.

Następny dzień potwierdził relacje kulisów. Jeszcze przed południem przycumował do przystani, płynący w górę rzeki, pocztowo-pasażerski parostatek „Wiera”, należący do Kompanii Amurskiego Parochodstwa. Podczas gdy kulisi ładowali drewno, łowcy, zaproszeni przez kapitana na szklaneczkę herbaty z ogniem, jak nazywał herbatę z dolewką araku, weszli na statek.

Na parowcu przy burcie stłoczyli się pasażerowie pokładowi oraz I i II klasy. Znajdowali się wśród nich zamożni kupcy ze Streteńska i Nerczyńska, wojskowi udający się na urlopy, prości Kozacy, pop rosyjski o długiej, siwej brodzie, korzystający z okazji, by kwestować na swoją cerkiew, dwie żony oficerów z Władywostoku jadące odwiedzić rodziny w Nerczyńsku, kilku Buriatów oraz gromadka Tunguzów i Udehejców obojga płci.

Wszyscy ciekawie spoglądali na obóz łowców dzikich zwierząt, a potem zaproszonych na pokład otoczyli zwartym kołem. Posypały się słowa powitalne i pytania. Tomek wdał się w rozmowę z jednym kupcem z Nerczyńska, lecz Wilmowski szepnął synowi, aby o nic nie pytał. Agent Pawłow pilnie nadstawiał ucha, każde nieostrożne słowo mogło wzbudzić jego podejrzenie. Kapitan Kramer, Niemiec z pochodzenia, mimo woli wybawił łowców z kłopotu, zapraszając ich do swej kajuty. Zasiedli przy podłużnym stole, na którym wnet pojawiły się dwie butelki araku oraz dymiący parą samowar.

Po grzecznościowych powitaniach Kramer zagadnął Wilmowskiego o powód zatrzymania się w tak nędznej przystani. Zaledwie usłyszał wyjaśnienie, klepnął się dłonią w udo i zawołał:

– Macie szczęście, panowie! Zaraz o świcie wyminąłem holownik „Sungasza”, wlokący się z dwiema barkami. Kapitan był w nie najlepszym humorze, ponieważ na zlecenie kupca Naszkina jedzie do Streteńska po transport futer, a w tę stronę trafił mu się tylko drobnicowy ładunek konserw rybnych.

Zaledwie Kramer wspomniał nazwisko Naszkina, nasi łowcy, zaintrygowani, wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Sprytny bosman, chcąc odwrócić uwagę Pawłowa od rozmowy, szepnął mu coś do ucha. Pawłow poweselał i kiwnął głową, wtedy bosman napełnił jego i swoją szklankę samym arakiem. Wilmowski spostrzegł to zaraz i gdy obydwaj zajęci sobą stukali się szklankami, rzekł:

– Byłby to dla nas naprawdę korzystny zbieg okoliczności. Oby tylko kapitan „Sungaszy” zechciał nas zabrać na swój holownik.

– Zgodzi się na pewno – potwierdził Kramer, pogardliwie wydymając usta. – Tacy jak on potrafią czekać i nigdy się nie spieszą. To były katorżnik! [47].

[47] Katorżnik – więzień skazany na katorgę, czyli ciężkie roboty.

– Dziękuję za tę informację – odpowiedział Wilmowski. – Łatwiej dojdziemy z nim do porozumienia.

– Ubijecie interes, nie pogardzi zarobkiem – mówił Kramer. – Nikt na Syberii nie odtrąca ręki podsuwającej państwowe papierki ze stemplem bankowym. To kraj wszelkich możliwości i… łapówek. Posmarujesz, pojedziesz!

Wilmowski zamilkł, a do rozmowy wtrącił się Smuga:

– Słyszałem we Władywostoku o Naszkinie. O ile się nie mylę, handluje futrami. Mówiono mi jednak, że mieszka w Nerczyńsku.

– Istotnie, dobrze panu mówiono, mieszka w Nerczyńsku, i to w najokazalszym pałacu, który odkupił od Butina, gdy ten zaczął bankrutować na swoich kopalniach. To syberyjski potentat – wyjaśnił Kramer. – Faktorie Naszkina rozsiane są po całej Syberii Wschodniej. Ma swoją filię również w Streteńsku, gdzie rozpoczyna się i kończy żegluga na Amurze.

– Czort z nim! Zdrowie pana, panie kapitanie – powiedział Smuga, unosząc szklankę.

– Zdrowie miłych gości! – zawołał Kramer.

Niebawem opróżnili obydwie butelki araku. Chińczycy ukończyli załadunek drewna, Kramer z żalem żegnał łowców, tłumacząc się, że służba nie drużba, szczególnie na pocztowym parostatku.

– Co innego taka „Sungasza” – mówił, wylewnie ściskając w progu kajuty dłoń bosmana, którego naprawdę uważał na Niemca. – Jej kapitan może poczekać na was dzień, dwa, a nawet i tydzień, jeśli tylko mu się to opłaci. No, życzę pomyślnych łowów.

Goście zeszli na ląd; „Wiera” przy akompaniamencie ryku syreny odbiła od przystani i sypiąc z komina rozżarzonymi iskrami, wkrótce zniknęła za zakrętem rzeki. Łowcy, korzystając z tego, że Pawłow zainteresował się Chińczykami, przystanęli na uboczu, by swobodniej porozmawiać.

– Głupie Niemczysko udzieliło nam ważnych informacji – zaczął bosman. – Aż mnie w dołku ścisnęło, gdy wspomniał tego Naszkina.

– Szkoda, że nie mogliśmy więcej go wypytać – wtrącił Tomek. – Świerzbił mnie język, prawdę mówiąc…

– Nie ma czego żałować – zauważył Smuga. – Naszkin na pewno zatrudnia wielu pracowników. Wątpię, czy Kramer zainteresowałby się zesłańcem, który z całą pewnością nie otrzymał ważniejszego stanowiska.

– Masz rację, Janie – rzekł Wilmowski. – Z jakim lekceważeniem mówił o kapitanie „Sungaszy” jako o byłym katorżniku!

– Może od niego dowiemy się więcej – rzekł Tomek.

– Nie radzę zdradzać naszych zainteresowań – powiedział Smuga. – Sprawdziliśmy już, że Naszkin naprawdę mieszka w Nerczyńsku. To najważniejsza wiadomość. Wchodzimy coraz głębiej wilkowi w gardło. Jedno nieprzemyślane posunięcie może się przyczynić do naszej klęski.

– Całkowicie się z tobą zgadzam, Janie. Jesteś dowódcą wyprawy, reszta niech tylko dobrze słucha i… milczy – stanowczo powiedział Wilmowski.

– Zgoda, szanowni koledzy, zgoda – przytaknął bosman. – Na statku nie wtykałem nosa do rozmowy z Niemczyskiem, a tylko zająłem się agenciakiem, żeby wam nie przeszkadzał.

– Przyznaję, bosmanie, że jak na twój temperament, zachowujesz się prawie wzorowo – pochwalił Smuga. – Gdybyś jeszcze zaprzestał przytyków pod adresem Pawłowa, nie miałbym ci nic do zarzucenia.

– Nieraz sam gryzę się w język, ale to ciężka sprawa, bo swędzi mnie ręka na tego drania. Niejednego z naszych musiał wykończyć! Zabawne to, ale ta jego lisia gęba wciąż wydaje mi się jakoś dziwnie znajoma… Widocznie szpicle wszyscy są podobni do siebie, a już napatrzył się człek na nich.

Wilmowski uważniej spojrzał na marynarza, zamyślony zmarszczył czoło, lecz nie odezwał się ani słowem. On również odnosił wrażenie, że skądś tego agenta zna.

W dwie godziny później pasażersko-holowniczy statek „Onon” przybił do przystani.

Chińczycy, tak jak poprzednio, szybko załadowali drewno, po czym „Onon” popłynął w dół rzeki.

Na próżno łowcy wypatrywali zapowiedzianej „Sungaszy”. Zapadł wieczór. Kulisi nałowili ryb, upiekli je na kamieniach w ognisku, zjedli, wykąpali się w rzece i zniknęli na noc w szałasach. Tylko dwaj starcy pozostali na straży.

Krótko po świcie kulisi pilnujący ognisk zbudzili swoich towarzyszy. „Sungasza” zbliżała się do przystani. Łowcy, naprędce narzuciwszy na siebie ubrania, wybiegli na wybrzeże.

Po rzece płynął stary, dwumasztowy holownik typu amerykańskiego, o długiej i wysokiej nadbudówce piętrzącej się nad pokładem, przystosowany do bocznego holowania. Ciągnął na holu dwie barki złączone ze sobą bokami. Dopiero w pobliżu przystani zmniejszył szybkość, by zluzować napięcie liny holowniczej, a następnie uwolnił ją z haka umieszczonego na śródokręciu.

Opuszczone przez holownik barki nieporadnie utknęły na środku rzeki, lecz zanim prąd zaczął je znosić, „Sungasza”, prując całą parą, zgrabnie zatoczyła koło i bokiem przysunęła się do nich. Kilku ludzi przeskoczyło przez niską burtę holownika. Po krótkiej chwili „Sungasza” z przymocowanymi do swego boku barkami zaczęła podpływać do brzegu.

Bosman okiem znawcy obserwował zręczne manewry holownika; z uznaniem kiwnął głową.

– Zuch kapitan, jak na byłego katorżnika nieźle sobie radzi! – pochwalił. – No, ale Kramer nie łgał, bo sądząc po małym zanurzeniu, obydwie barki zapewne świecą pustkami.

– Tym lepiej dla nas – wtrącił Wilmowski. – Janie, ty chyba będziesz pertraktował z kapitanem?

– Dobrze, pogadam z nim – przytaknął Smuga.

Holownik tymczasem wolno dobijał do przystani. Marynarze, półnagie chłopiska, zrzucili cumy na ląd. Kulisi sprawnie umocowali je na palach. W oknie pomostu nawigacyjnego ukazał się mężczyzna o twarzy okolonej złotawym zarostem. Z trudem przecisnął swe szerokie bary przez iluminator i oparł się łokciami o parapet.

Kulisi chóralnie pozdrowili go w żargonie rosyjsko-chińskim. Kapitan poważnie skinął głową na powitanie.

– No, jak tam chłopcy, przygotowaliście drewno? Możecie przystąpić do ładowania? – zagadnął po rosyjsku.

– Już ładujemy, kapitanie, już ładujemy! – chóralnie odkrzyknęli kulisi.

– No, to bierzcie się do roboty! – zawołał kapitan, śląc Chińczykom przyjazny uśmiech.

Smuga wszedł na pomost przystani, uchylił skórzanej czapki obszytej futerkiem.

– Dzień dobry kapitanie, czy moglibyśmy z panem porozmawiać w pewnej sprawie? – zapytał.

Kapitan niedbałym ruchem uniósł prawą dłoń do daszka ceratowej czapki; bystrym spojrzeniem zmierzył Smugę, przyjrzał się grupce mężczyzn stojących nieopodal. Dopiero po dłuższej chwili odparł po rosyjsku:

– Czy tylko pan ma do mnie interes, czy też i ci panowie również?

– Sprawa dotyczy nas wszystkich – wyjaśnił Smuga.

– Dobrze, wobec tego zejdę do panów.

Znikł w oknie pomostu, zaraz jednak jego olbrzymia postać pojawiła się na drabince. Wolno zszedł na pokład, a potem niespodziewanie zwinnym skokiem przesadził nadburcie. Stanął na pomoście.

– Słucham pana – powiedział.

Smuga poprowadził go ku towarzyszom.

– Oto pan Brown, obywatel angielski, preparator skór zwierzęcych – mówił, wskazując Wilmowskiego. – Nasz młody towarzysz to Tomasz Wilmowski, pochodzi z Warszawy, jest podróżnikiem i łowcą, a to pan Brol z Niemiec, pogromca zwierząt. Jesteśmy na wyprawie łowieckiej zorganizowanej przez przedsiębiorstwo Hagenbecka. Oprócz nas uczestniczą w niej strzelec z Indii, pan Udadżalaka, czterech tropicieli z plemienia Goldów i… jeszcze jeden pan, pan Pawłow, przydzielony nam jako opiekun tej wyprawy przez isprawnika w Chabarowsku.

– Miło mi poznać tak międzynarodowe towarzystwo – odparł kapitan, nie wymieniając swego nazwiska. – Czym mogę panom służyć?

– Chcemy zaproponować przewiezienie naszej wyprawy w okolice Błagowieszczeńska, gdzie mamy zamiar zebrać kolekcję ptaków.

– Hm, kłopotliwy ładunek… Tygrysy, konie, psy, wozy, ludzie i… pan Pawłow – głośno mówił kapitan, niby to do siebie, rozglądając się po obozie.

– Uczynimy wszystko, co w naszej mocy, aby nie sprawiać panu zbyt wielu kłopotów – wtrącił Wilmowski.

– Niestety, nie mógłbym wszystkich panów pomieścić w kajutach na „Sungaszy” – powiedział kapitan.

– To nic nie szkodzi, część nas musi przebywać na barkach przy zwierzętach – uprzejmie dodał Smuga.

– Hm, muszę się zastanowić nad tą propozycją – z wyraźną niechęcią w głosie rzekł kapitan.

Bosman, zniecierpliwiony, przysunął się do Smugi i dość głośno mruknął po polsku:

– Gdybym miał takiego pyszałka na swojej krypie, raz-dwa wylądowałby za burtą. Zacznij pan gadać o forsie, to mu się zaraz oczy zaświecą!

– Nie wtrącaj się, bosmanie – szepnął Wilmowski.

Kapitan „Sungaszy” stał zamyślony z lekko pochyloną na piersi głową. Nagle spojrzał bosmanowi prosto w oczy, podszedł do niego tak blisko, że własną piersią niemal oparł się o jego pierś.

– Czy w Niemczech panują takie zwyczaje, że bosman wyrzuca za burtę kapitana? – zaczepnie zapytał po polsku. – Nie poszłoby ci ze mną tak łatwo!

– Nie wódź mnie, brachu, na pokuszenie – warknął bosman kapitanowi prosto w twarz.

Ten zaś parsknął śmiechem i zawołał:

– No, nareszcie dogadaliśmy się! Niemiec i Anglik mówią po polsku. Nadzwyczaj ciekawe towarzystwo, nie dziwię się, że isprawnik dodał panom swego szpicla! Skoro jednak pan Brol, pogromca zwierząt czy też bosman, uparł się wyrzucić mnie za burtę, muszę mu dać ku temu okazję. Ładujcie, panowie, swój tabor na barki. Skoro jesteście Polakami, to jakoś się pomieścimy, a paszporty mnie nie interesują. O zapłacie pomówimy później!

– Dziękujemy panu, panie… przepraszam, nie dosłyszałem nazwiska… – zauważył Smuga, przytrzymując kapitana za ramię.

Kapitan spoważniał, przymrużył oczy i zaczepnie odparł:

– Anastazy Niekrasow, były marynarz floty bałtyckiej, skazany na piętnaście lat katorgi za przemycanie nielegalnych wydawnictw studentom w Petersburgu. Czy potrzebne dalsze rekomendacje? Na katordze w Karze przebywałem z Konem, Rechniewskim, Mańkowskim, Dulębą i Lurą[48].

[48] W 1873 r. niedaleko kopalń nerczyńskich władze carskie zbudowały nowe więzienie na brzegu rzeki Kara w guberni czytyńskiej, gdzie znajdowały się kopalnie złota i srebra, będące prywatną własnością domu carskiego. Przez 17 lat więzienie w Karze było miejscem zesłania na ciężkie roboty dla przestępców politycznych, których liczba rosła w tych latach ogromnego nasilenia propagandy rewolucyjnej i rodzących się ruchów proletariackich. W Karze więzieni byli przedstawiciele wszystkich narodowości. Jako pierwsi Polacy, skazani za działalność socjalistyczną, przebywali w Karze proletariatczycy: Feliks Kon i Tadeusz Rechniewski – obydwaj studenci prawa, Mieczysław Mańkowski – stolarz i Henryk Dulęba – mydlarz. Wraz z nimi przybył, również proletariatczyk, Rosjanin Mikołaj Lury, kapitan – inżynier wojskowy. Kara jako więzienie polityczne została zlikwidowana w 1889 r. po samobójstwie 6 więźniów.

– Nie pytaliśmy o rekomendacje, kapitanie! Czy to na katordze nauczył się pan tak dobrze mówić po polsku? – spokojnie powiedział Wilmowski.

– Nie, polski znałem już przedtem – odparł kapitan i jak gdyby nagle zapomniał polskiej mowy, zaczął po rosyjsku omawiać szczegóły załadunku taboru wyprawy na barki.

Do grupy rozmawiających przybliżyli się Goldowie, w końcu jeszcze zaspany wysunął się z namiotu Pawłow. Niekrasow powitał go przyłożeniem dłoni do daszka czapki, widocznie nie dostrzegł wyciągniętej ku sobie ręki, ponieważ odwrócił się na pięcie i zaproponował łowcom obejrzenie statku.