×

We use cookies to help make LingQ better. By visiting the site, you agree to our cookie policy.


image

Tajemnicza wyprawa Tomka - Alfred Szklarski, Gniew boga ognia i błyskawic (2)

Gniew boga ognia i błyskawic (2)

Jechali, rozmawiając cicho o dziwnych zwyczajach tubylców. Po jakimś czasie znaleźli się nad brzegiem leśnego jeziora. Smuga znów zatrzymał towarzyszy. Nie dalej jak o kilkaset kroków od nich stała jurta. Strużka dymu sączyła się z komina. W drzwiach ukazała się ludzka postać. Zaledwie spostrzegła karawanę, natychmiast cofnęła się w głąb domu. Podróżnicy pomknęli za Smugą ku sadybie. Skoro zostali zauważeni, musieli się upewnić, kim są jej mieszkańcy. Nędzna jurta chyliła się ku upadkowi. Gliniana polepa poodpadała w wielu miejscach ze ścian, jedyne okienko było zapchane darniną. Przed domem leżała porzucona sieć na ryby, a nad jeziorem, na wpół wyciągnięta na brzeg, widniała łódź wypalona w drzewnym pniu.

Smuga zeskoczył z konia, by wejść do jurty. Wtem w progu pojawiły się dwie ludzkie postacie. Podróżnik cofnął się zaskoczony strasznym widokiem. Twarze krajowców pokrywały rany i strupy.

Jeden z nich wyciągnął dłoń pozbawioną palców.

Natasza krzyknęła przerażona.

– Niech pan się do nich nie zbliża, to trędowaci[144]! – zawołał Zbyszek.

[144] Trąd – przewlekła choroba zakaźna, w której przebiegu powstają rozpadające się nacieki na skórze, prowadzące do zniszczenia tkanek, zniekształceń, wreszcie do śmierci.

Podróżnicy w popłochu się cofnęli. Jeden z nieszczęsnych krajowców zagadał coś bezwargimi ustami. Wyszczerzone pożółkłe zęby sprawiały niesamowite wrażenie.

– Zbyszku, czy rozumiesz, co on mówi? – zapytał Smuga, z trudem opanowując odrazę.

– Prosi o jedzenie, głodny – wyjaśnił młodzieniec. Smuga wydobył z juków trochę sucharów i pudełko konserw, złożył te dary na ziemi.

– Zapytaj go, czy wie, w którym kierunku znajduje się trakt do Ałdanu – powiedział.

Zbyszek sformułował pytanie, pomagając sobie gestami rąk. Trędowaty wyciągnął kikut ku zachodowi. W tym też kierunku pospiesznie podążyli.

Jakuci, jak i Tunguzi zmuszali chorych na trąd do zamieszkiwania z dala od osiedli. Gmina od czasu do czasu dawała nieszczęśnikom trochę żywności czy też jakiś łachman do ubrania, lecz za to chorzy nie mieli prawa zbliżać się do sadyb zdrowych ludzi. Podróżnicy długo nie mogli zapomnieć widoku krajowców dotkniętych tą straszną, nieuleczalną chorobą. Ponaglali konie, chcąc jak najprędzej wydostać się z lasu, w którym królowali zmarli oraz pogrzebani za życia – trędowaci.

Dopiero po zapadnięciu zmierzchu Smuga zatrzymał karawanę w małej skalistej kotlinie. W myśl jego obliczeń byli już w pobliżu głównego szlaku. Choć ciemność nocy zabezpieczała ich przed pościgiem, nie rozpalili ogniska ani nie rozbili namiotu. Jedynie dla Nataszy zbudowali z gałęzi tak zwany przez krajowców elbelen lub hałtam. Był to szałas o jednej tylko pochylonej ściance, która trochę osłaniała przed deszczem i wiatrem. Posilili się suchym prowiantem oraz wodą ze strumienia, po czym w śpiworach ułożyli się na spoczynek. Z wyjątkiem Zbyszka reszta mężczyzn na zmianę pełniła straż.

Gwiaździsta, chłodna noc minęła spokojnie. O wschodzie słońca dosiedli koni. Późnym rankiem dotarli na skraj rozległej łąki. Kilka stogów siana wskazywało na bliskość jakuckich zimowych domostw. Smuga się zatrzymał. Przez lunetę penetrował pagórkowatą okolicę. W dali rysowały się ciemne kontury jurt. Z kominów ich nie unosił się dym. Zapewne krajowcy jeszcze przebywali w swych letnich urasach. Zdrożone konie podróżników wyciągały łby w kierunku stogów. Po krótkiej naradzie Smuga postanowił zatrzymać się na popas. Według miejscowych zwyczajów każdemu było wolno nakarmić wierzchowca sianem ze stogu.

Podczas gdy konie z rozluźnionymi popręgami u siodeł skubały siano, jeźdźcy zaspokoili głód z własnych zapasów. Po jakimś czasie zaczęli się przygotowywać do drogi. Smuga znów jechał na przedzie. Teraz wspinał się na łagodny pagórek, skąd zamierzał rozejrzeć się po okolicy. Wkrótce był na szczycie. Zeskoczył z konia. Spojrzał na wąski pas równiny. Nie dalej jak o kilkaset metrów znajdował się szlak. Gromada jeźdźców ciągnęła nim z południa na północ. Smuga wydobył lunetę. Zobaczył spory oddział żołnierzy, składający się z Jakutów i kilku Kozaków. Nie tracąc czasu, szybko poprowadził wierzchowca z powrotem w dół stoku. W tej właśnie chwili karawana dążyła na przełaj przez łąkę i mogła być widoczna na szlaku. Zaledwie stok zasłonił Smugę, wskoczył na konia. Rękoma dawał swoim ostrzegawcze znaki.

Naraz za wzgórzem rozbrzmiało kilka strzałów.

A więc zostali zauważeni przez żołnierzy! Na odgłos palby tylna straż wyprawy szybko dołączyła do głównej grupy. Podążyli ku wschodowi, gdzie czerniło się pasmo lasu. Smuga przepuścił do przodu Wilmowskiego z dwojgiem zesłańców i jucznym koniem.

Oddział żołnierzy wyłonił się zza pagórka. Był to zapewne pościg, który po dwudniowych bezskutecznych poszukiwaniach powracał do Ałdanu. Świadczyły o tym okrzyki i strzały, jakimi żołnierze usiłowali zatrzymać przed nimi gromadkę jeźdźców.

– Niech ich tajfun porwie! Mogą nas dogonić – zauważył bosman, oglądając się.

Smuga spojrzał za siebie. Uważnie mierzył wzrokiem odległość.

– Dościgną nas – potwierdził. – Musimy ich powstrzymać!

Ściągnął konia cuglami. Bosman i Tomek uczynili to samo. Odwrócili się przodem do pościgu.

– Mierzyć w konie! – rozkazał Smuga.

Wypalili. Strzały były niecelne, ponieważ wierzchowce przestraszone hukiem omal nie pozrzucały jeźdźców z siodeł. Żołnierze natychmiast rozsypali się w tyralierę. Trójka uciekinierów znów pociągnęła za cyngle. Tym razem strzały były celniejsze. Dwóch jeźdźców z wierzchowcami zwaliło się na ziemię. Następna salwa zmusiła pościg do większej ostrożności. Żołnierze zwolnili tempo pogoni, jeszcze bardziej rozciągnęli tyralierę.

Smuga spojrzał na czołówkę karawany. Wilmowski już dojeżdżał do lasu.

– Umykajmy – rozkazał.

Ruszyli z kopyta, pochyliwszy się w siodłach. Za nimi rozbrzmiały przeciągłe okrzyki.

Tomek zerknął za siebie.

– Skrzydła pościgu wysuwają się do przodu! – krzyknął ostrzegawczo.

– Chcą nas okrążyć! – odkrzyknął bosman.

Ponaglili wierzchowce, które w morderczym galopie brzuchami prawie dotykały ziemi. Karłowaty las był już bardzo blisko. Naraz za uciekającymi posypały się kule. Właśnie wpadli między drzewa. Nagle koń Tomka zarżał boleśnie, rzucił się w bok, a następnie w pełnym pędzie runął na ziemię. Tomek na szczęście zdążył wysunąć nogi ze strzemion, zanim wyleciał z siodła. W powietrzu wywinął kozła i padł na plecy na miękki mech. Przez chwilę leżał oszołomiony.

Obydwaj jego towarzysze z trudem osadzili rozpędzone konie. Triumfalny wrzask pogoni rozniósł się szerokim echem. Tomek, postękując, dźwignął się szybko na nogi, zanim doń przybiegli przestraszeni Smuga i bosman.

– Nic mi nie jest… Trafili konia – uspokoił ich.

– Właź na szkapę! – krzyknął bosman. Podsadził przyjaciela jak piórko i usadowił go na swoim wierzchowcu.

– Tomku, pędź i zatrzymaj ojca – polecił Smuga, podnosząc karabin młodzieńca. – Walka nieunikniona… Spiesz się! Sami nie powstrzymamy pościgu!

Tomek zagryzł wargi. Za moment oddalił się galopem.

Smuga ukryty za drzewem spokojnie przyłożył karabin do ramienia. Mierzył krótko. Najbliższy jeździec, szeroko rozkrzyżowując ramiona, spadł z konia. Karabin Smugi pluł ogniem raz za razem. Bosman tymczasem zdjął siodło z zabitego konia Tomka. Tracenie skromnego ekwipunku osobistego w tym surowym kraju groziło niemal śmiercią. Zarzucił siodło na wierzchowca Smugi. Przystanął za rozłożystą brzozą i razem z przyjacielem zaczął razić pościg kulami.

Skrzydła pogoni już docierały do lasu. Smuga i bosman, by uniknąć odcięcia od czoła karawany, rozpoczęli szybki odwrót, ostrzeliwując się.

Okrzyki żołnierzy oraz ostra palba karabinowa pozwoliły Wilmowskiemu zorientować się, że jego towarzysze są w niebezpieczeństwie. Zamiast uciekać dalej, wraz z Nataszą i Zbyszkiem zawrócił ku nim. Niebawem spotkali Tomka. Razem pospieszyli na pomoc dwóm śmiałkom.

Wilmowski jednym spojrzeniem ocenił krytyczną sytuację, w jakiej się znaleźli. Żołnierze z pościgu straciwszy kilku ludzi, zeskakiwali z koni; kryjąc się za drzewami, zataczali półkole. Widać było, że zamierzają otoczyć uciekinierów.

– Zbyszek i Natasza! Pilnować koni! – krzyknął Wilmowski.

Obaj z Tomkiem włączyli się do walki. Wzmocniony celny ogień trochę ostudził zapał pościgu. Żołnierze ostrożnie przesuwali się od drzewa do drzewa. Kilku Kozaków okrzykami zachęcało Jakutów do szarży, lecz ci nie okazywali zapału do otwartego natarcia.

Smuga pragnął uniknąć walki wręcz, która przy liczebnej przewadze wroga musiałaby się skończyć sromotną klęską. Dlatego też, powstrzymując pogoń strzałami, z wolna wycofywał się z karawaną coraz głębiej w las.

Zaniepokojony obserwował żołnierzy formujących bardziej zwarty szyk.

– Panie Smuga, źle z nami! – naraz zawołał bosman.

– Do diabła, oni szykują się do ataku! – dodał Smuga.

– A jakże, przyparli nas do bagniska. Zerknij pan za siebie, a zrozumiesz ich taktykę.

Teren obniżał się ku wschodowi. Pomiędzy drzewami przeświecały bajorka porosłe żółto-zielonymi kępami.

– Andrzeju, prowadź nas w moczary – rozkazał Smuga.

– Ugrzęźniemy w bagnisku – zaoponował Wilmowski.

– Lepiej się utopić, niż pójść w niewolę – powiedział Smuga. – Lada chwila uderzą na nas, nie wytrzymamy…

Żołnierze wzmogli ogień. Zapewne wiedzieli, że bagienne rozlewiska odcinają przeciwnikowi odwrót. Kozacy zaczęli wysforowywać się do natarcia. Jakuci zachęceni przykładem szli za nimi.

Uciekinierzy wycofywali się w bagna. Wilmowski, Natasza i Zbyszek za uzdy prowadzili wierzchowce, które siłą zmuszali do desperackiej przeprawy przez coraz głębsze bajora. Smuga, bosman i Tomek osłaniali ich ogniem karabinowym. Konie zapadały w wodę już niemal po brzuchy, rżały przestraszone widmem śmierci w groźnej, bezmiernej topieli.

Kozacy i Jakuci czuli się teraz pewni zwycięstwa. Chrapliwymi okrzykami dodawali sobie odwagi do otwartego ataku. Zwartym półkolem przyparli uciekinierów do zdradliwego bagna.

Bosman pierwszy zrezygnował z beznadziejnej ucieczki. Przyklęknął na kępie za pniem drzewa. Z karabinu słał wrogom kulę za kulą. Smuga i Tomek również zrozumieli, że nadeszła ich ostatnia godzina. Postanowili drogo sprzedać swe życie. Ukryci za drzewami wspomagali bosmana. Pogoń tymczasem zacieśniła półkole. Żołnierze ruszyli ławą, by otoczyć walczącą gromadkę straceńców. W tej właśnie chwili Wilmowski z Nataszą i Zbyszkiem przypadli do swych przyjaciół. Ucieczka przez bagna okazała się niemożliwa, postanowili więc zginąć razem z nimi. Triumfalny wrzask pogoni rozniósł się po tajdze…

Bosman ujął karabin za lufę jak maczugę, wyskoczył zza drzewa. Smuga ruszył w jego ślady z rewolwerem w dłoniach. Tomek, Wilmowski, Natasza i Zbyszek zdeterminowani pobiegli za nimi. Już dopadli wrogów. Wtem rozległ się przeciągły świst, potężniejący z każdą sekundą. Jakuci zatrwożeni stanęli jak wrośnięci w ziemię. Zapomniawszy o walce, z zadartymi do góry głowami wpatrywali się w niebo. Bosman z rozpędem wpadł między nich. Jednego grzmotnął kolbą karabinu, drugiego wywrócił uderzeniem pięści, a potem zwarł się z kozackim dowódcą. Była to jednak krótka i samotna walka, gdyż wszyscy inni przerażeni patrzyli w górę na niezwykłe zjawisko. Po nieboskłonie mknęła z południa na północ oślepiająca kula ognista, wlokąc za sobą długi, czarny ogon… Niebawem zniknęła za drzewami gdzieś w tajdze. Potężny, głuchy grzmot wstrząsnął ziemią… Niebo rozżarzyło się do białości, potem stało się żółtoczerwone, a w końcu poszarzało w półmroku. Gorący wiatr powiał z huraganową mocą. Kładł drzewa, wywracał konie i ludzi.

W szeregach Jakutów wszczął się popłoch.

– Ogda! Ogda! – rozbrzmiewały przerażone głosy.

Jakuci porzucili karabiny, chwytali konie, gromadnie uciekali z upiornego lasu. Panika ich udzieliła się i Kozakom. Zaczęli umykać.

Przeraźliwe okrzyki strachu oddalały się coraz bardziej. Po jakimś czasie wichura ucichła, choć niebo wciąż jeszcze pogrążone było w półmroku.

Oszołomieni podróżnicy spoglądali na siebie wylękłym, niedowierzającym wzrokiem, nic nie rozumiejąc.

– Czyżby to był koniec świata?! – zawołał bosman, niepewnie rozglądając się dokoła.

– Jakiś niezwykły kataklizm dotknął Ziemię[145] – drżącym głosem odparł Wilmowski.

[145] Trzydziestego czerwca 1908 r. na Syberię, w tunguską tajgę w okolicach faktorii Wanawara, spadł tak zwany meteoryt tunguski. Na skutek silnej eksplozji w powietrzu powstał olbrzymi słup dymu podobny do grzyba atomowego. Wybuch odczuto w promieniu 800 km. Potężny podmuch przewracał drzewa w tajdze, zrywał dachy, obalał płoty, ludzi i zwierzęta jeszcze o 160 km od miejsca eksplozji. Obserwatoria sejsmograficzne na Syberii, w Taszkiencie i Jenie zanotowały trzęsienie ziemi. Podmuch powietrza obiegł dwukrotnie kulę ziemską i został zarejestrowany przez barografy w Londynie. Upadek meteorytu na Ziemię posłużył radzieckiemu pisarzowi książek fantastycznonaukowych do wysunięcia tezy, że eksplozja była spowodowana przez wybuch statku międzyplanetarnego gości z kosmosu. Najnowsze badania rosyjskich uczonych w okolicach upadku meteorytu tunguskiego przyniosły rozwiązanie tajemniczego wydarzenia. Według opinii uczonych nad Syberią eksplodowała w 1908 r. niewielka kometa. Różnica między meteorem a kometą polega między innymi na rozmiarach. Średnica meteorytów nie przekracza 1 km. Większe ciała astronomowie zaliczają do asteroidów, czyli planetek. Komety wielkością przypominają małe asteroidy, lecz w odróżnieniu od nich i meteorów mają jeszcze świecącą gazowo-płynną otoczkę, tak zwaną głowę, oraz warkocz gazowy.

– Jakuci wołali, że to znak Ogdy, czyli boga ognia i błyskawic – wtrącił Zbyszek, który zdążył nieco poznać mowę krajowców.

– Do licha z przesądami! Chwytać konie i w drogę! – krzyknął Smuga.


Gniew boga ognia i błyskawic (2)

Jechali, rozmawiając cicho o dziwnych zwyczajach tubylców. Po jakimś czasie znaleźli się nad brzegiem leśnego jeziora. Smuga znów zatrzymał towarzyszy. Nie dalej jak o kilkaset kroków od nich stała jurta. Strużka dymu sączyła się z komina. W drzwiach ukazała się ludzka postać. Zaledwie spostrzegła karawanę, natychmiast cofnęła się w głąb domu. Podróżnicy pomknęli za Smugą ku sadybie. Skoro zostali zauważeni, musieli się upewnić, kim są jej mieszkańcy. Nędzna jurta chyliła się ku upadkowi. Gliniana polepa poodpadała w wielu miejscach ze ścian, jedyne okienko było zapchane darniną. Przed domem leżała porzucona sieć na ryby, a nad jeziorem, na wpół wyciągnięta na brzeg, widniała łódź wypalona w drzewnym pniu.

Smuga zeskoczył z konia, by wejść do jurty. Wtem w progu pojawiły się dwie ludzkie postacie. Podróżnik cofnął się zaskoczony strasznym widokiem. Twarze krajowców pokrywały rany i strupy.

Jeden z nich wyciągnął dłoń pozbawioną palców.

Natasza krzyknęła przerażona.

– Niech pan się do nich nie zbliża, to trędowaci[144]! – zawołał Zbyszek.

[144] Trąd – przewlekła choroba zakaźna, w której przebiegu powstają rozpadające się nacieki na skórze, prowadzące do zniszczenia tkanek, zniekształceń, wreszcie do śmierci.

Podróżnicy w popłochu się cofnęli. Jeden z nieszczęsnych krajowców zagadał coś bezwargimi ustami. Wyszczerzone pożółkłe zęby sprawiały niesamowite wrażenie.

– Zbyszku, czy rozumiesz, co on mówi? – zapytał Smuga, z trudem opanowując odrazę.

– Prosi o jedzenie, głodny – wyjaśnił młodzieniec. Smuga wydobył z juków trochę sucharów i pudełko konserw, złożył te dary na ziemi.

– Zapytaj go, czy wie, w którym kierunku znajduje się trakt do Ałdanu – powiedział.

Zbyszek sformułował pytanie, pomagając sobie gestami rąk. Trędowaty wyciągnął kikut ku zachodowi. W tym też kierunku pospiesznie podążyli.

Jakuci, jak i Tunguzi zmuszali chorych na trąd do zamieszkiwania z dala od osiedli. Gmina od czasu do czasu dawała nieszczęśnikom trochę żywności czy też jakiś łachman do ubrania, lecz za to chorzy nie mieli prawa zbliżać się do sadyb zdrowych ludzi. Podróżnicy długo nie mogli zapomnieć widoku krajowców dotkniętych tą straszną, nieuleczalną chorobą. Ponaglali konie, chcąc jak najprędzej wydostać się z lasu, w którym królowali zmarli oraz pogrzebani za życia – trędowaci.

Dopiero po zapadnięciu zmierzchu Smuga zatrzymał karawanę w małej skalistej kotlinie. W myśl jego obliczeń byli już w pobliżu głównego szlaku. Choć ciemność nocy zabezpieczała ich przed pościgiem, nie rozpalili ogniska ani nie rozbili namiotu. Jedynie dla Nataszy zbudowali z gałęzi tak zwany przez krajowców elbelen lub hałtam. Był to szałas o jednej tylko pochylonej ściance, która trochę osłaniała przed deszczem i wiatrem. Posilili się suchym prowiantem oraz wodą ze strumienia, po czym w śpiworach ułożyli się na spoczynek. Z wyjątkiem Zbyszka reszta mężczyzn na zmianę pełniła straż.

Gwiaździsta, chłodna noc minęła spokojnie. O wschodzie słońca dosiedli koni. Późnym rankiem dotarli na skraj rozległej łąki. Kilka stogów siana wskazywało na bliskość jakuckich zimowych domostw. Smuga się zatrzymał. Przez lunetę penetrował pagórkowatą okolicę. W dali rysowały się ciemne kontury jurt. Z kominów ich nie unosił się dym. Zapewne krajowcy jeszcze przebywali w swych letnich urasach. Zdrożone konie podróżników wyciągały łby w kierunku stogów. Po krótkiej naradzie Smuga postanowił zatrzymać się na popas. Według miejscowych zwyczajów każdemu było wolno nakarmić wierzchowca sianem ze stogu.

Podczas gdy konie z rozluźnionymi popręgami u siodeł skubały siano, jeźdźcy zaspokoili głód z własnych zapasów. Po jakimś czasie zaczęli się przygotowywać do drogi. Smuga znów jechał na przedzie. Teraz wspinał się na łagodny pagórek, skąd zamierzał rozejrzeć się po okolicy. Wkrótce był na szczycie. Zeskoczył z konia. Spojrzał na wąski pas równiny. Nie dalej jak o kilkaset metrów znajdował się szlak. Gromada jeźdźców ciągnęła nim z południa na północ. Smuga wydobył lunetę. Zobaczył spory oddział żołnierzy, składający się z Jakutów i kilku Kozaków. Nie tracąc czasu, szybko poprowadził wierzchowca z powrotem w dół stoku. W tej właśnie chwili karawana dążyła na przełaj przez łąkę i mogła być widoczna na szlaku. Zaledwie stok zasłonił Smugę, wskoczył na konia. Rękoma dawał swoim ostrzegawcze znaki.

Naraz za wzgórzem rozbrzmiało kilka strzałów.

A więc zostali zauważeni przez żołnierzy! Na odgłos palby tylna straż wyprawy szybko dołączyła do głównej grupy. Podążyli ku wschodowi, gdzie czerniło się pasmo lasu. Smuga przepuścił do przodu Wilmowskiego z dwojgiem zesłańców i jucznym koniem.

Oddział żołnierzy wyłonił się zza pagórka. Był to zapewne pościg, który po dwudniowych bezskutecznych poszukiwaniach powracał do Ałdanu. Świadczyły o tym okrzyki i strzały, jakimi żołnierze usiłowali zatrzymać przed nimi gromadkę jeźdźców.

– Niech ich tajfun porwie! Mogą nas dogonić – zauważył bosman, oglądając się.

Smuga spojrzał za siebie. Uważnie mierzył wzrokiem odległość.

– Dościgną nas – potwierdził. – Musimy ich powstrzymać!

Ściągnął konia cuglami. Bosman i Tomek uczynili to samo. Odwrócili się przodem do pościgu.

– Mierzyć w konie! – rozkazał Smuga.

Wypalili. Strzały były niecelne, ponieważ wierzchowce przestraszone hukiem omal nie pozrzucały jeźdźców z siodeł. Żołnierze natychmiast rozsypali się w tyralierę. Trójka uciekinierów znów pociągnęła za cyngle. Tym razem strzały były celniejsze. Dwóch jeźdźców z wierzchowcami zwaliło się na ziemię. Następna salwa zmusiła pościg do większej ostrożności. Żołnierze zwolnili tempo pogoni, jeszcze bardziej rozciągnęli tyralierę.

Smuga spojrzał na czołówkę karawany. Wilmowski już dojeżdżał do lasu.

– Umykajmy – rozkazał.

Ruszyli z kopyta, pochyliwszy się w siodłach. Za nimi rozbrzmiały przeciągłe okrzyki.

Tomek zerknął za siebie.

– Skrzydła pościgu wysuwają się do przodu! – krzyknął ostrzegawczo.

– Chcą nas okrążyć! – odkrzyknął bosman.

Ponaglili wierzchowce, które w morderczym galopie brzuchami prawie dotykały ziemi. Karłowaty las był już bardzo blisko. Naraz za uciekającymi posypały się kule. Właśnie wpadli między drzewa. Nagle koń Tomka zarżał boleśnie, rzucił się w bok, a następnie w pełnym pędzie runął na ziemię. Tomek na szczęście zdążył wysunąć nogi ze strzemion, zanim wyleciał z siodła. W powietrzu wywinął kozła i padł na plecy na miękki mech. Przez chwilę leżał oszołomiony.

Obydwaj jego towarzysze z trudem osadzili rozpędzone konie. Triumfalny wrzask pogoni rozniósł się szerokim echem. Tomek, postękując, dźwignął się szybko na nogi, zanim doń przybiegli przestraszeni Smuga i bosman.

– Nic mi nie jest… Trafili konia – uspokoił ich.

– Właź na szkapę! – krzyknął bosman. Podsadził przyjaciela jak piórko i usadowił go na swoim wierzchowcu.

– Tomku, pędź i zatrzymaj ojca – polecił Smuga, podnosząc karabin młodzieńca. – Walka nieunikniona… Spiesz się! Sami nie powstrzymamy pościgu!

Tomek zagryzł wargi. Za moment oddalił się galopem.

Smuga ukryty za drzewem spokojnie przyłożył karabin do ramienia. Mierzył krótko. Najbliższy jeździec, szeroko rozkrzyżowując ramiona, spadł z konia. Karabin Smugi pluł ogniem raz za razem. Bosman tymczasem zdjął siodło z zabitego konia Tomka. Tracenie skromnego ekwipunku osobistego w tym surowym kraju groziło niemal śmiercią. Zarzucił siodło na wierzchowca Smugi. Przystanął za rozłożystą brzozą i razem z przyjacielem zaczął razić pościg kulami.

Skrzydła pogoni już docierały do lasu. Smuga i bosman, by uniknąć odcięcia od czoła karawany, rozpoczęli szybki odwrót, ostrzeliwując się.

Okrzyki żołnierzy oraz ostra palba karabinowa pozwoliły Wilmowskiemu zorientować się, że jego towarzysze są w niebezpieczeństwie. Zamiast uciekać dalej, wraz z Nataszą i Zbyszkiem zawrócił ku nim. Niebawem spotkali Tomka. Razem pospieszyli na pomoc dwóm śmiałkom.

Wilmowski jednym spojrzeniem ocenił krytyczną sytuację, w jakiej się znaleźli. Żołnierze z pościgu straciwszy kilku ludzi, zeskakiwali z koni; kryjąc się za drzewami, zataczali półkole. Widać było, że zamierzają otoczyć uciekinierów.

– Zbyszek i Natasza! Pilnować koni! – krzyknął Wilmowski.

Obaj z Tomkiem włączyli się do walki. Wzmocniony celny ogień trochę ostudził zapał pościgu. Żołnierze ostrożnie przesuwali się od drzewa do drzewa. Kilku Kozaków okrzykami zachęcało Jakutów do szarży, lecz ci nie okazywali zapału do otwartego natarcia.

Smuga pragnął uniknąć walki wręcz, która przy liczebnej przewadze wroga musiałaby się skończyć sromotną klęską. Dlatego też, powstrzymując pogoń strzałami, z wolna wycofywał się z karawaną coraz głębiej w las.

Zaniepokojony obserwował żołnierzy formujących bardziej zwarty szyk.

– Panie Smuga, źle z nami! – naraz zawołał bosman.

– Do diabła, oni szykują się do ataku! – dodał Smuga.

– A jakże, przyparli nas do bagniska. Zerknij pan za siebie, a zrozumiesz ich taktykę.

Teren obniżał się ku wschodowi. Pomiędzy drzewami przeświecały bajorka porosłe żółto-zielonymi kępami.

– Andrzeju, prowadź nas w moczary – rozkazał Smuga.

– Ugrzęźniemy w bagnisku – zaoponował Wilmowski.

– Lepiej się utopić, niż pójść w niewolę – powiedział Smuga. – Lada chwila uderzą na nas, nie wytrzymamy…

Żołnierze wzmogli ogień. Zapewne wiedzieli, że bagienne rozlewiska odcinają przeciwnikowi odwrót. Kozacy zaczęli wysforowywać się do natarcia. Jakuci zachęceni przykładem szli za nimi.

Uciekinierzy wycofywali się w bagna. Wilmowski, Natasza i Zbyszek za uzdy prowadzili wierzchowce, które siłą zmuszali do desperackiej przeprawy przez coraz głębsze bajora. Smuga, bosman i Tomek osłaniali ich ogniem karabinowym. Konie zapadały w wodę już niemal po brzuchy, rżały przestraszone widmem śmierci w groźnej, bezmiernej topieli.

Kozacy i Jakuci czuli się teraz pewni zwycięstwa. Chrapliwymi okrzykami dodawali sobie odwagi do otwartego ataku. Zwartym półkolem przyparli uciekinierów do zdradliwego bagna.

Bosman pierwszy zrezygnował z beznadziejnej ucieczki. Przyklęknął na kępie za pniem drzewa. Z karabinu słał wrogom kulę za kulą. Smuga i Tomek również zrozumieli, że nadeszła ich ostatnia godzina. Postanowili drogo sprzedać swe życie. Ukryci za drzewami wspomagali bosmana. Pogoń tymczasem zacieśniła półkole. Żołnierze ruszyli ławą, by otoczyć walczącą gromadkę straceńców. W tej właśnie chwili Wilmowski z Nataszą i Zbyszkiem przypadli do swych przyjaciół. Ucieczka przez bagna okazała się niemożliwa, postanowili więc zginąć razem z nimi. Triumfalny wrzask pogoni rozniósł się po tajdze…

Bosman ujął karabin za lufę jak maczugę, wyskoczył zza drzewa. Smuga ruszył w jego ślady z rewolwerem w dłoniach. Tomek, Wilmowski, Natasza i Zbyszek zdeterminowani pobiegli za nimi. Już dopadli wrogów. Wtem rozległ się przeciągły świst, potężniejący z każdą sekundą. Jakuci zatrwożeni stanęli jak wrośnięci w ziemię. Zapomniawszy o walce, z zadartymi do góry głowami wpatrywali się w niebo. Bosman z rozpędem wpadł między nich. Jednego grzmotnął kolbą karabinu, drugiego wywrócił uderzeniem pięści, a potem zwarł się z kozackim dowódcą. Była to jednak krótka i samotna walka, gdyż wszyscy inni przerażeni patrzyli w górę na niezwykłe zjawisko. Po nieboskłonie mknęła z południa na północ oślepiająca kula ognista, wlokąc za sobą długi, czarny ogon… Niebawem zniknęła za drzewami gdzieś w tajdze. Potężny, głuchy grzmot wstrząsnął ziemią… Niebo rozżarzyło się do białości, potem stało się żółtoczerwone, a w końcu poszarzało w półmroku. Gorący wiatr powiał z huraganową mocą. Kładł drzewa, wywracał konie i ludzi.

W szeregach Jakutów wszczął się popłoch.

– Ogda! Ogda! – rozbrzmiewały przerażone głosy.

Jakuci porzucili karabiny, chwytali konie, gromadnie uciekali z upiornego lasu. Panika ich udzieliła się i Kozakom. Zaczęli umykać.

Przeraźliwe okrzyki strachu oddalały się coraz bardziej. Po jakimś czasie wichura ucichła, choć niebo wciąż jeszcze pogrążone było w półmroku.

Oszołomieni podróżnicy spoglądali na siebie wylękłym, niedowierzającym wzrokiem, nic nie rozumiejąc.

– Czyżby to był koniec świata?! – zawołał bosman, niepewnie rozglądając się dokoła.

– Jakiś niezwykły kataklizm dotknął Ziemię[145] – drżącym głosem odparł Wilmowski.

[145] Trzydziestego czerwca 1908 r. na Syberię, w tunguską tajgę w okolicach faktorii Wanawara, spadł tak zwany meteoryt tunguski. Na skutek silnej eksplozji w powietrzu powstał olbrzymi słup dymu podobny do grzyba atomowego. Wybuch odczuto w promieniu 800 km. Potężny podmuch przewracał drzewa w tajdze, zrywał dachy, obalał płoty, ludzi i zwierzęta jeszcze o 160 km od miejsca eksplozji. Obserwatoria sejsmograficzne na Syberii, w Taszkiencie i Jenie zanotowały trzęsienie ziemi. Podmuch powietrza obiegł dwukrotnie kulę ziemską i został zarejestrowany przez barografy w Londynie. Upadek meteorytu na Ziemię posłużył radzieckiemu pisarzowi książek fantastycznonaukowych do wysunięcia tezy, że eksplozja była spowodowana przez wybuch statku międzyplanetarnego gości z kosmosu. Najnowsze badania rosyjskich uczonych w okolicach upadku meteorytu tunguskiego przyniosły rozwiązanie tajemniczego wydarzenia. Według opinii uczonych nad Syberią eksplodowała w 1908 r. niewielka kometa. Różnica między meteorem a kometą polega między innymi na rozmiarach. Średnica meteorytów nie przekracza 1 km. Większe ciała astronomowie zaliczają do asteroidów, czyli planetek. Komety wielkością przypominają małe asteroidy, lecz w odróżnieniu od nich i meteorów mają jeszcze świecącą gazowo-płynną otoczkę, tak zwaną głowę, oraz warkocz gazowy.

– Jakuci wołali, że to znak Ogdy, czyli boga ognia i błyskawic – wtrącił Zbyszek, który zdążył nieco poznać mowę krajowców.

– Do licha z przesądami! Chwytać konie i w drogę! – krzyknął Smuga.