×

We use cookies to help make LingQ better. By visiting the site, you agree to our cookie policy.


image

Tajemnicza wyprawa Tomka - Alfred Szklarski, Fu Czau

Fu Czau

Następny dzień przyniósł pewne wyjaśnienie dwuznacznej sytuacji, w jakiej łowcy znaleźli się po dziwnym wydarzeniu w restauracji Czan Sena. Mianowicie z samego rana Pawłow przybył po nich na statek; był nadzwyczaj ugrzeczniony i usłużny. Razem udali się do isprawnika, który zwrócił im paszporty, zezwolił na polowanie w całym podległym mu okręgu, a ponadto przykazał agentowi, by otoczył wyprawę staranną opieką.

W godzinę później złożyli wizytę gubernatorowi. Ten przyjął ich w swoim prywatnym domu, w obecności trzech adiutantów. Wypytywał o przebieg łowów, życzył powodzenia oraz zapewnił, że sprawcy wczorajszego napadu będą ujęci lada chwila i zostaną przykładnie ukarani.

Łowcy w jak najlepszych humorach powrócili na „Sungaszę”, było bowiem zupełnie widoczne, że policja, po nieudanej prowokacji, stara się pozorami uprzejmości zatuszować własną niezręczność.

Tego jeszcze popołudnia „Sungasza” odbiła od przystani w Błagowieszczeńsku i pożeglowała dalej w górę rzeki. Na obu brzegach Amuru rysowały się w dali skaliste, jakby o ściętych szczytach góry, porosłe wierzbami i łozą. Bliżej rzeki przestrzenie leśne, zasnute w dzień niskimi czarnymi dymami, rozbłyskały w nocy czerwonymi łunami. To krajowcy wzniecali ognie, zwane pałami, którymi niszczyli lasy, zamiast je karczować, lub palili trawę na łąkach dla użyźnienia gleby.

W miarę jak „Sungasza” płynęła na zachód, krajobraz pobrzeży amurskich stopniowo się zmieniał. Pasma górskie przybliżyły się do brzegów, zwęziła się dolina rzeki, w lasach przeważały modrzewie, sosny, białe brzozy i brzozy daurskie.

Czwartego dnia, krótko po świcie, Smuga poprosił kapitana Niekrasowa o płynięcie bliżej lewego brzegu rzeki, a niebawem zatrzymanie statku. Według obliczeń Wilmowskiego znajdowali się około dwustu pięćdziesięciu kilometrów na zachód od Błagowieszczeńska. Stąd już tylko jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów dzieliło ich od Ruchłowa, połączonego linią kolejową z Nerczyńskiem.

Pawłow, nieświadom zamiarów łowców, pochwalił wybór miejsca na założenie obozu.

– Niewiele znam się na polowaniu, ale przecież słyszałem nieraz, że okolica ta jest niemal rajem dla myśliwych – mówił pochlebnie. – Swego czasu polował tutaj nasz sławny podróżnik i niezrównany strzelec Mikołaj Przewalski[64]… To były katorżnik wspaniałomyślnie ułaskawiony przez cara. Macie panowie najlepszy dowód, że u nas żadna zasługa nie pozostaje bez nagrody!

[64] Nikołaj Michajłowicz Przewalski (1839–1888) – generał, najwybitniejszy rosyjski odkrywca i badacz Azji. W latach 1868–1869 badał Kraj Ussuryjski między dolnym Amurem a Morzem Japońskim. Od 1870 r. podczas czterech wypraw prowadził badania północnej części Azji Środkowej, zapoczątkowane przez Siemionowa-Tiańszańskiego. Bliższe informacje o tych podróżnikach znajdzie Czytelnik w Tomku na tropach Yeti.

– Lepiej już mów pan o polowaniu – przerwał mu poirytowany bosman.

Agent skwapliwie pokiwał głową.

– Jak więc powiedziałem, na brak zwierzyny nie będziecie, panowie, narzekać – zgodnie ciągnął dalej. – Łatwo tu nawet znaleźć Chińczyków, którzy chętnie przeprowadzą na polowanie na drugą stronę rzeki. Ale taka zabawa to raczej dla wielkich ryzykantów.

– Dlaczegóż to, jeśli można zapytać – zaciekawił się bosman.

– Bo zbyt łatwo tam o spotkanie z chunchuzami[65] – wyjaśnił Pawłow.

[65] Chunchuzi (z chiń. – czerwonobrodzi lub miedzianobrodzi) – grabieżcze bandy grasujące wówczas na terenie Chin, głównie w Mandżurii.

– A cóż to znów za czort, szanowny panie? – indagował marynarz.

– To po prostu bandyci! Dla zdobycia byle drobiazgu potrafią człowieka poddać najgorszym torturom lub poderżnąć gardło. Nawet obecnie zdobywają się na napady po naszej stronie rzeki.

– Ha, jak z tego widać, faktycznie ładne wybraliśmy miejsce na obóz – ironicznie powiedział bosman.

– Niech się pan wyzbędzie obaw! Pochwaliłem wybór nie tylko ze względu na obfitość zwierzyny – uspokajał Pawłow. – Gdy płynęliśmy rzeką, spostrzegłem kilka kilometrów stąd stanicę kozacką. Bliskość oddziału regularnego wojska na pewno trzyma chunchuzów w ryzach.

– Skoro tak, to w porządku, aczkolwiek, jak się pan sam przekonałeś, nie tak łatwo nam w kaszę dmuchać, gdy jesteśmy w komplecie – odparł bosman, nieznacznie mrugając do Tomka.

W czasie tej pogawędki „Sungasza” wzięła barki na boczny hol. Teraz ostrożnie przybliżała się do brzegu. W końcu zamilkły maszyny pod pokładem; pierwsza barka niemal dotykała nabrzeża. Szczęknęły łańcuchy zakotwiczające statek.

Wyładunek taboru trwał do samego wieczora, toteż kapitan Niekrasow postanowił wyruszyć w dalszą drogę dopiero o świcie. Opłata, jakiej zażądał za przewiezienie całej wyprawy, była bardzo niska w porównaniu z cenami biletów na statkach pasażerskich. Toteż do sumy trzystu rubli Smuga samorzutnie dołożył jeszcze jedną setkę do podziału dla załogi.

O wschodzie słońca łowcy odprowadzili kapitana aż na holownik. Niekrasow najdłużej żegnał się z bosmanem Nowickim. W ostatniej chwili, gdy marynarz zamierzał już schodzić na ląd, przytrzymał go jeszcze za ramię i rzekł:

– Przemiły z ciebie chłop, niedźwiedziu! Zanim lód unieruchomi Amur, odbędę kilka rejsów w górę rzeki. Gdybyście przypadkiem mieli ochotę jeszcze raz zabrać się na pokład, wystrzelcie cztery razy w powietrze. Przepływając tutaj, będę pilnie lustrował brzeg…

– Dobra nasza, nawet po ciemku poznam tę starą krypę – odparł bosman wesoło. – Pan również przypadłeś mi do gustu!

Niekrasow pochylił się do ucha bosmana i dodał cicho:

– Nie dowierzajcie zbytnio uprzejmości tego policyjnego szczura. Wprawdzie po tej głupiej hecy w Błagowieszczeńsku wyraźnie zmienił front, ale założyłbym się, że dalej coś knuje!

– Tak pan uważasz?

– Tak, nie lubię, gdy policja naraz staje się zbyt grzeczna.

– Dobra nasza, będę go dobrze miał na oku!

„Sungasza” odpłynęła, sypiąc deszczem rozżarzonych iskier. Łowcy zaś zebrali się na naradę, by ustalić program zajęć obozowych. Podział funkcji przedstawiał się następująco:

trzej synowie Nucziego – doglądanie tygrysów, koni i przygotowywanie posiłków;

Nuczi – doglądanie psów, wyszukiwanie odpowiednich terenów łowieckich;

Smuga, Brol i Tomek – polowanie na zwierzynę;

Brown i Udadżalaka – preparowanie skórek zabitych okazów fauny;

Pawłow – ogólny nadzór nad bezpieczeństwem obozu.

Taki podział ról miał ułatwić Smudze oraz jego dwu towarzyszom upozorowanie konieczności dotarcia do Nerczyńska. W obecności Pawłowa musieli się liczyć z każdym słowem, podczas gdy na polowaniu poza obozem mogli swobodnie omówić szczegółowy plan działania. Zaraz następnego ranka Smuga poprowadził swoją grupkę w górę rzeki; ptactwa było tam w bród. W krótkim czasie upolowali kilka okazów, po czym zatrzymali się na odpoczynek obok przystani, gdzie kulisi gromadzili drewno na opał dla parostatków.

Łowcy kupili od Chińczyków świeżo złowionego łososia. Bosman na miejscu oprawił rybę i zaczął piec na kamieniach rozgrzanych w ognisku. Smuga i Tomek gawędzili tymczasem z kulisami.

Wkrótce Smuga zauważył, że jeden kilkunastoletni wyrostek wprost nie odrywa wzroku od opartego o drzewo sztucera zaopatrzonego w lunetkę.

– Widzę, że umiesz ocenić zalety dobrej broni – zagadnął chłopca. – Z mojego sztucera można skutecznie strzelać nawet do celu po drugiej stronie rzeki. Proszę, spójrz!

Mówiąc to, uniósł sztucer do ramienia. Chłopak skwapliwie pochylił głowę ku lunecie. Przymknął jedno oko. Z zapartym tchem spoglądał na odległy łańcuch górski na przeciwległym brzegu Amuru.

– Cudowna broń – szepnął w żargonie rosyjsko-chińskim. – Gdybyśmy mieli taką strzelbę, nawet mój stary ojciec mógłby jeszcze polować, a chunchuzi nie odważyliby się zbliżać do naszej fanzy[66]…

[66] Fanza – dom chiński.

– Czy bandyci tak często was niepokoją? – zapytał chłopca Smuga.

Chińczyk spłoszonym wzrokiem musnął twarz podróżnika, opuścił głowę.

– Teraz rzadziej przychodzą… Nie mają już co zabierać, bo prawie nic nie posiadamy… – odparł cicho.

Zachęcony przez Tomka, opowiedział smutną historię swej rodziny.

Mieszkali na mandżurskim brzegu Amuru, w wioszczynie u stóp gór porosłych bujnym lasem. Matka z pomocą dzieci uprawiała małe poletko położone tuż za fanzą, a ojciec polował na antylopy, sobole, lisy i wiewiórki. Ojciec był odważnym myśliwym; nie bał się nawet panter śnieżnych[67], które w zimie schodziły z wyżyn Azji Środkowej. Pewnego dnia w pobliskich górach zagnieździła się banda chunchuzów. Odtąd co jakiś czas najeżdżała wioskę i bezlitośnie łupiła mieszkańców. Pozostawiała im jedynie tyle, by nie pomarli z głodu i mogli dalej pracować.

[67] Tak zwana pantera śnieżna, czyli irbis (Felis uncia) osiąga wzrost pantery, lecz żyje w zimniejszych okolicach. Ojczyzną irbisa są góry Azji Środkowej, poczynając od Turkiestanu aż po Amur. W Himalajach żyje częściej po stronie tybetańskiej niż indyjskiej, gdzie podczas lata przebywa na bardzo dużych wysokościach, w zimie zaś schodzi poniżej 3000 m.

– Raz, gdy mój ojciec poszedł sprawdzić sidła zastawione na wiewiórki, chunchuzi znów wpadli do wioski – mówił młodzieniec. – Byli bardzo rozgniewani po porażce, jaką ponieśli w walce z Kozakami na rosyjskim brzegu. Zabrali prawie wszystką żywność, a potem zażądali od mieszkańców wioski wyznaczenia dziesięciu młodych mężczyzn, którzy mieli zastąpić poległych członków bandy. Nikt nie chciał do nich przystać, więc zaczęli palić fanzy i mordować. Doprowadzeni do ostateczności mieszkańcy wioski rzucili się na chunchuzów. Niewielu uratowało swe życie.

Młodzieniec zamilkł na chwilę. Potem mówił jeszcze ciszej:

– Miałem wówczas zaledwie siedem lat… Widziałem, jak zabijali moją matkę, braci i siostry… Przerażony zemdlałem; w ten sposób uniknąłem śmierci. Ojciec po powrocie do domu znalazł mnie na wpół przytomnego. Pochował zabitych obok fanzy. Teraz nie może polować tak jak dawniej. Wypłakał oczy, źle widzi. Żyjemy z mojej pracy przy wyrębie drzewa.

– A co się stało z chunchuzami? Czy nie próbowaliście zemścić się na nich? – zapytał Tomek wzburzonym głosem.

– Nie miał kto walczyć, prawie wszyscy mężczyźni wyginęli – odparł Chińczyk. – Potem przyszła inna banda, pobili się między sobą. Jedni odchodzą, drudzy przybywają!

Pochylił się ku Tomkowi i dodał szeptem:

– Odkładam część z każdego zarobku. Gdy palę kadzidło na domowym ołtarzyku, zawsze mówię matce i rodzeństwu, ile już uskładałem na kupno karabinu…

– Dużo ci jeszcze brakuje? – zapytał Smuga.

– Karabin drogi, a ojciec musi jeść. Ale za parę lat kupię karabin!

– Zuch chłopak z ciebie – pochwalił Smuga. – Czy umiesz tropić zwierzynę?

– O, tak! Ojciec mnie uczył!

– Może wobec tego podejmiesz się wytropić dla nas panterę śnieżną? – zaproponował.

– Gdy byłem w domu kilka dni temu, ojciec mówił mi, że w okolicy włóczy się pantera. Porwała naszego prosiaka.

– Czy zechcesz nam pomóc zapolować na nią? – nalegał Smuga.

– Tak, ale musicie pójść ze mną na drugi brzeg. Mieszkamy o dzień drogi w górę rzeki.

– Słuchaj mały, jeśli wytropisz dla nas irbisa, dam ci dobry karabin.

Chłopak niedowierzająco spoglądał na podróżnika.

– No, więc jak? Chcesz otrzymać karabin?

Błysk szalonej radości w oczach małego Chińczyka był dostateczną odpowiedzią. Smuga poklepał go po ramieniu i rzekł:

– Za dwa dni przyjdź do naszego obozu. Znajdziesz go o godzinę drogi stąd w dół rzeki. Powiesz, że szukasz łowcy, który chce złapać panterę śnieżną.

– Dobrze, przyjdę i powiem – przytaknął Chińczyk. – Lecz co będzie, jeśli irbis odszedł już z naszych stron?

Smuga zmierzył chłopca badawczym wzrokiem, po czym powiedział:

– Jeśli nie będzie pantery, to i tak dostaniesz karabin. Jednak w obozie musisz zapewniać wszystkich, że niezawodnie doprowadzisz nas do legowiska irbisa. W jaki sposób przeprawisz się na drugą stronę rzeki?

– Przepływam promem – wyjaśnił Chińczyk.

– Czy utrzyma on kilku ludzi i konie?

– O, tak, można na nim przewieźć nawet wóz!

– A więc pamiętaj! Masz przyjść za dwa dni!

Wilmowski ostrożnie wychylił głowę z namiotu i rozejrzał się wokoło. Była jeszcze głucha noc. Nuczi, ćmiąc krótką fajeczkę, czuwał przy żarze ogniska. Obok niego spoczywało na ziemi kilka czarnych psów. W bladym świetle księżyca rysowały się kontury namiotów i wozów. W obozowisku panowała cisza, tylko od strony klatek z tygrysami płynęły urywane, tęskne pomruki, które stapiały się z poszumem wód toczonych przez szeroki Amur.

Lekka mgła słała się po ziemi.

Wilmowski czujnie nasłuchiwał przez dłuższą chwilę; cofnął się w głąb namiotu. Zamyślonym wzrokiem ogarnął swych towarzyszy. Bosman spał już w najlepsze, wygodnie rozciągnięty na polowym łóżku. Jego szeroka, wypukła pierś unosiła się w rytmicznym, spokojnym oddechu; pochrapywał. Tomek chyba także usnął; leżał w bezruchu odwrócony twarzą do ściany. Natomiast Smuga w dalszym ciągu starannie pakował juki. Właśnie odgarnął dłonią kosmyk włosów opadający mu na czoło i przysiadł na związanym worze.

Z kieszeni skórzanej bluzy wydobył tytoń. Pykając fajeczkę, obserwował zafrasowanego Wilmowskiego. Po jakimś czasie odezwał się cicho:

– Andrzeju, mógłbyś jeszcze przespać się przed świtem.

Wilmowski ciężko westchnął i odparł:

– Nie jestem senny, myśli najrozmaitsze kłębią mi się w głowie… Przecież jeśli ów Chińczyk nie zawiedzie, już dzisiaj wyruszycie w drogę… Ciężko mi będzie samemu w niepewności czekać na was!

– Tych kilkanaście dni prędko zleci. Andrzeju! Przyrzekam czuwać nad bezpieczeństwem Tomka…

– Och, przecież nie tylko o niego chodzi! Tomek i ja spłacamy dług Karskim, lecz wy dwaj…?

– Uspokój się, przyjacielu! Bosman dla przeżycia przygody poszedłby nawet do piekła! I tak nie umrze naturalną śmiercią! Tomek zaś, sam wiesz to zresztą najlepiej, jest jego bratnią duszą. Obecnie denerwuję się tylko ze względu na twoje bezpieczeństwo.

– Trzymaj ostro ich obydwu, Janie – poprosił Wilmowski, spoglądając na pogrążonego we śnie syna. – Sam również nie ryzykuj zbytnio! Nigdy bym sobie nie darował, gdyby jednemu z was przytrafiło się coś złego!

– W gorszych już bywałem opałach – odpowiedział Smuga. – Jeśli o mnie chodzi, wyruszyłem na tę wyprawę przede wszystkim przez pamięć dla mego przyrodniego brata. Wiesz przecież, jak bardzo chciał nieść pomoc zesłańcom…

Wilmowski usiadł obok Smugi. Zapalił fajkę, a następnie zapytał:

– Czy wszystko już zapakowane?

– Chyba tak, ale zróbmy jeszcze ostateczny przegląd – odpowiedział Smuga. – W tej paczce mam pięć futrzanych worów do spania. W następnej koce, trochę bielizny i podręczną apteczkę. Tutaj zaś ubranie dla naszego zesłańca, a więc: ciepłe spodnie, barani kożuszek, czapka podbita lekkim futrem, rękawice, bielizna, filcowe buty. Pod podszewką kożuszka ukryte są sztuczne wąsy, broda i peruka, które ułatwią mi odpowiednie ucharakteryzowanie się.

– Czy nie zapomniałeś o kleju? – wtrącił Wilmowski.

– Włożyłem go do kieszeni kożuszka. Następny tobół zawiera namiot, a tamten niezbędny sprzęt obozowy. Trochę zapasów żywności spakujemy przed samym odjazdem w obecności Pawłowa. Broń i amunicja również są przygotowane.

– Ile koni zamierzasz zabrać?

– Sześć, cztery do jazdy wierzchem oraz dwa luzaki do dwukołowego wozu, na który załadujemy klatkę na panterę i juki.

– To wystarczy.

– Słuchaj, Andrzeju, do powrotu Udadżalaki nie odstępuj Pawłowa ani na krok – ostrzegł Smuga. – Szczególnie pilnuj juku, w którym ukryta jest tygrysia skóra.

– Będę o tym pamiętał, Janie, możesz na mnie polegać – zapewnił Wilmowski.

Obydwaj przyjaciele naradzali się aż do samego świtu. Omawiali plan działania poszczególnych grup wyprawy, starając się przewidzieć wszelkie ewentualne przeszkody, na jakie mogli natrafić w decydującej chwili. Najwięcej trudności sprawiała im obecność agenta policji. Smuga doradzał pozbyć się go w ostateczności, nie przebierając w środkach, lecz Wilmowski, jak zwykle, kategorycznie sprzeciwił się temu. Uważał, że nikt nie ma prawa pozbawiać życia drugiego człowieka. Długo nie mogli osiągnąć porozumienia.

W końcu przerwali dyskusję, widząc, że Tomek i bosman już budzą się ze snu.

Zaledwie wykąpali się w rzece i zasiedli do posiłku, młody chiński drwal Fu Czau przybiegł z wiadomością o wytropieniu irbisa. Uzasadnione podniecenie łowców nie wzbudziło żadnych podejrzeń Pawłowa. Krainy, gdzie żył irbis, były wówczas tak samo mało znane Europejczykom, jak i to zwierzę, bardzo rzadko spotykane w ogrodach zoologicznych. Dlatego choćby tylko skóra pantery śnieżnej mogła stanowić dość cenny łup.

Na krótkiej, ożywionej naradzie łowcy postanowili zapolować na irbisa. Pawłow nie odradzał wyprawy na mandżurski brzeg, ale zalecał jak najdalej posuniętą ostrożność ze względu na grasującą w okolicy bandę chunchuzów, o której istnieniu wiedział Fu Czau. W polowaniu mieli wziąć udział: Smuga, bosman, Udadżalaka i Tomek. Nie tracąc czasu, zaczęli się przygotowywać do drogi.

Wilmowski z Pawłowem odprowadzili towarzyszy aż do miejsca przeprawy przez Amur. Miała się ona odbyć poruszanym przez koło wodne promem, sporządzonym z dwóch łodzi oraz położonej na nich drewnianej platformy. Właściciel promu, Chińczyk o kosmykowatych wąsach i brodzie, zwany był przez okolicznych mieszkańców kapitanem Wangiem.

Prymitywny prom nie mógł od razu unieść wozu, sześciu koni i ludzi. Wobec tego Wang zmuszony był dwukrotnie przepływać Amur, aby przewieźć cały tabor wyprawy.

Dopiero w porze popołudniowej prom wyruszył po raz drugi. Tomek niecierpliwie spoglądał na coraz bliższy prawy brzeg. Tam przecież znajdowała się Mandżuria[68], nie mniej groźna od rozległych krain Syberii. Od zachodu okalały ją góry Wielkiego Chinganu, od wschodu zaś nizina nad Ussuri i Góry Północnokoreańskie. Południową granicę Mandżurii stanowiło Morze Żółte, a północną właśnie Amur. Między częściowo zalesionymi górami leżała stepowa Nizina Mandżurska; tylko nad rzekami rosły lasy, w których obok tygrysów, panter, niedźwiedzi, wilków i lisów żyły dziki, sarny, jelenie oraz antylopy górskie.

[68] W nowszych czasach Mandżuria została zamieniona w urodzajny i doskonale zagospodarowany obszar uprawy pszenicy, prosa i soi. Klimat ma tu jeszcze charakter monsunowy, a więc panują susze, ubogie w śniegi zimy i upalne lata obfitujące w silne burze pyłowe rozpoczynające się opadami deszczu. Większość ludności stanowią Chińczycy. Ważniejsze miasta: Harbin, Czangczun i Mukden. Ten rozległy kraj, o powierzchni około 1 miliona km2, wchodzi w skład Chin.

Prom uporczywie walczył z prądem rzeki. Powoli zdążał ku pasowi nadrzecznego stepu, przechodzącego wąskim przedgórzem w pocięty głębokimi dolinami, piętrzący się wyniośle Wielki Chingan. Za jego północną krawędzią płynęła rzeka Argun; na zachód od niej, w odległości zaledwie około dwustu pięćdziesięciu kilometrów, leżał Nerczyńsk. Dalej na południe rozciągała się Mongolia, ojczyzna osławionego okrucieństwem Dżyngis-chana, największego zdobywcy w dziejach Azji, który na przełomie XII i XIII wieku założył potężne państwo mongolskie, siegające od Chin aż po Dunaj w Europie.

U podnóża gór pokrytych lasami zamieszkiwał Fu Czau ze swoim ojcem. Łowcy chcieli dotrzeć do ich fanzy jeszcze tego dnia, a tymczasem prom niezdarnie płynął ukosem pod prąd rzeki. Kapitan Wang, pobrzękując przypiętym do pasa kociołkiem do herbaty, niby to popędzał dwóch półnagich kulisów wprawiających w ruch koło wodne, ale sam nie kwapił się z pomocą. Pokrzykiwał, groził kijem i kręcąc się w pobliżu dwukołowego wozu, wciąż myszkował wzrokiem po umieszczonych na nim jukach.

Prom dobił w końcu do nędznej, skleconej z kilku bali przystani. Łowcy i kulisi namęczyli się porządnie przy wyładowaniu wozu na ląd. Mimo to zaraz zaprzęgli konie. Fu Czau zwinnie wspiął się na juki na wozie, łowcy dosiedli wierzchowców. Ruszyli w drogę. Wypoczęte konie raźno zdążały na południowy zachód.

O zmierzchu Smuga zarządził postój. Obawiał się zabłądzenia w bezdrożnej krainie. Spętane konie puszczono na popas; ludzie również posilili się zapasami żywności wydobytymi z juków. Gdy zwierzęta nieco wytchnęły, Fu Czau zaproponował wyruszenie w dalszą drogę. Zapewniał, że nawet z zawiązanymi oczami może trafić do swej fanzy. Łowcy po krótkim wahaniu ulegli jego namowom. Zaledwie gwiazdy rozbłysły na niebie, osiodłali konie. Podążyli ku pasmu górskiemu. Jechali stępa, gwarząc i paląc fajki.


Fu Czau

Następny dzień przyniósł pewne wyjaśnienie dwuznacznej sytuacji, w jakiej łowcy znaleźli się po dziwnym wydarzeniu w restauracji Czan Sena. Mianowicie z samego rana Pawłow przybył po nich na statek; był nadzwyczaj ugrzeczniony i usłużny. Razem udali się do isprawnika, który zwrócił im paszporty, zezwolił na polowanie w całym podległym mu okręgu, a ponadto przykazał agentowi, by otoczył wyprawę staranną opieką.

W godzinę później złożyli wizytę gubernatorowi. Ten przyjął ich w swoim prywatnym domu, w obecności trzech adiutantów. Wypytywał o przebieg łowów, życzył powodzenia oraz zapewnił, że sprawcy wczorajszego napadu będą ujęci lada chwila i zostaną przykładnie ukarani.

Łowcy w jak najlepszych humorach powrócili na „Sungaszę”, było bowiem zupełnie widoczne, że policja, po nieudanej prowokacji, stara się pozorami uprzejmości zatuszować własną niezręczność.

Tego jeszcze popołudnia „Sungasza” odbiła od przystani w Błagowieszczeńsku i pożeglowała dalej w górę rzeki. Na obu brzegach Amuru rysowały się w dali skaliste, jakby o ściętych szczytach góry, porosłe wierzbami i łozą. Bliżej rzeki przestrzenie leśne, zasnute w dzień niskimi czarnymi dymami, rozbłyskały w nocy czerwonymi łunami. To krajowcy wzniecali ognie, zwane pałami, którymi niszczyli lasy, zamiast je karczować, lub palili trawę na łąkach dla użyźnienia gleby.

W miarę jak „Sungasza” płynęła na zachód, krajobraz pobrzeży amurskich stopniowo się zmieniał. Pasma górskie przybliżyły się do brzegów, zwęziła się dolina rzeki, w lasach przeważały modrzewie, sosny, białe brzozy i brzozy daurskie.

Czwartego dnia, krótko po świcie, Smuga poprosił kapitana Niekrasowa o płynięcie bliżej lewego brzegu rzeki, a niebawem zatrzymanie statku. Według obliczeń Wilmowskiego znajdowali się około dwustu pięćdziesięciu kilometrów na zachód od Błagowieszczeńska. Stąd już tylko jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów dzieliło ich od Ruchłowa, połączonego linią kolejową z Nerczyńskiem.

Pawłow, nieświadom zamiarów łowców, pochwalił wybór miejsca na założenie obozu.

– Niewiele znam się na polowaniu, ale przecież słyszałem nieraz, że okolica ta jest niemal rajem dla myśliwych – mówił pochlebnie. – Swego czasu polował tutaj nasz sławny podróżnik i niezrównany strzelec Mikołaj Przewalski[64]… To były katorżnik wspaniałomyślnie ułaskawiony przez cara. Macie panowie najlepszy dowód, że u nas żadna zasługa nie pozostaje bez nagrody!

[64] Nikołaj Michajłowicz Przewalski (1839–1888) – generał, najwybitniejszy rosyjski odkrywca i badacz Azji. W latach 1868–1869 badał Kraj Ussuryjski między dolnym Amurem a Morzem Japońskim. Od 1870 r. podczas czterech wypraw prowadził badania północnej części Azji Środkowej, zapoczątkowane przez Siemionowa-Tiańszańskiego. Bliższe informacje o tych podróżnikach znajdzie Czytelnik w Tomku na tropach Yeti.

– Lepiej już mów pan o polowaniu – przerwał mu poirytowany bosman.

Agent skwapliwie pokiwał głową.

– Jak więc powiedziałem, na brak zwierzyny nie będziecie, panowie, narzekać – zgodnie ciągnął dalej. – Łatwo tu nawet znaleźć Chińczyków, którzy chętnie przeprowadzą na polowanie na drugą stronę rzeki. Ale taka zabawa to raczej dla wielkich ryzykantów.

– Dlaczegóż to, jeśli można zapytać – zaciekawił się bosman.

– Bo zbyt łatwo tam o spotkanie z chunchuzami[65] – wyjaśnił Pawłow.

[65] Chunchuzi (z chiń. – czerwonobrodzi lub miedzianobrodzi) – grabieżcze bandy grasujące wówczas na terenie Chin, głównie w Mandżurii.

– A cóż to znów za czort, szanowny panie? – indagował marynarz.

– To po prostu bandyci! Dla zdobycia byle drobiazgu potrafią człowieka poddać najgorszym torturom lub poderżnąć gardło. Nawet obecnie zdobywają się na napady po naszej stronie rzeki.

– Ha, jak z tego widać, faktycznie ładne wybraliśmy miejsce na obóz – ironicznie powiedział bosman.

– Niech się pan wyzbędzie obaw! Pochwaliłem wybór nie tylko ze względu na obfitość zwierzyny – uspokajał Pawłow. – Gdy płynęliśmy rzeką, spostrzegłem kilka kilometrów stąd stanicę kozacką. Bliskość oddziału regularnego wojska na pewno trzyma chunchuzów w ryzach.

– Skoro tak, to w porządku, aczkolwiek, jak się pan sam przekonałeś, nie tak łatwo nam w kaszę dmuchać, gdy jesteśmy w komplecie – odparł bosman, nieznacznie mrugając do Tomka.

W czasie tej pogawędki „Sungasza” wzięła barki na boczny hol. Teraz ostrożnie przybliżała się do brzegu. W końcu zamilkły maszyny pod pokładem; pierwsza barka niemal dotykała nabrzeża. Szczęknęły łańcuchy zakotwiczające statek.

Wyładunek taboru trwał do samego wieczora, toteż kapitan Niekrasow postanowił wyruszyć w dalszą drogę dopiero o świcie. Opłata, jakiej zażądał za przewiezienie całej wyprawy, była bardzo niska w porównaniu z cenami biletów na statkach pasażerskich. Toteż do sumy trzystu rubli Smuga samorzutnie dołożył jeszcze jedną setkę do podziału dla załogi.

O wschodzie słońca łowcy odprowadzili kapitana aż na holownik. Niekrasow najdłużej żegnał się z bosmanem Nowickim. W ostatniej chwili, gdy marynarz zamierzał już schodzić na ląd, przytrzymał go jeszcze za ramię i rzekł:

– Przemiły z ciebie chłop, niedźwiedziu! Zanim lód unieruchomi Amur, odbędę kilka rejsów w górę rzeki. Gdybyście przypadkiem mieli ochotę jeszcze raz zabrać się na pokład, wystrzelcie cztery razy w powietrze. Przepływając tutaj, będę pilnie lustrował brzeg…

– Dobra nasza, nawet po ciemku poznam tę starą krypę – odparł bosman wesoło. – Pan również przypadłeś mi do gustu!

Niekrasow pochylił się do ucha bosmana i dodał cicho:

– Nie dowierzajcie zbytnio uprzejmości tego policyjnego szczura. Wprawdzie po tej głupiej hecy w Błagowieszczeńsku wyraźnie zmienił front, ale założyłbym się, że dalej coś knuje!

– Tak pan uważasz?

– Tak, nie lubię, gdy policja naraz staje się zbyt grzeczna.

– Dobra nasza, będę go dobrze miał na oku!

„Sungasza” odpłynęła, sypiąc deszczem rozżarzonych iskier. Łowcy zaś zebrali się na naradę, by ustalić program zajęć obozowych. Podział funkcji przedstawiał się następująco:

trzej synowie Nucziego – doglądanie tygrysów, koni i przygotowywanie posiłków;

Nuczi – doglądanie psów, wyszukiwanie odpowiednich terenów łowieckich;

Smuga, Brol i Tomek – polowanie na zwierzynę;

Brown i Udadżalaka – preparowanie skórek zabitych okazów fauny;

Pawłow – ogólny nadzór nad bezpieczeństwem obozu.

Taki podział ról miał ułatwić Smudze oraz jego dwu towarzyszom upozorowanie konieczności dotarcia do Nerczyńska. W obecności Pawłowa musieli się liczyć z każdym słowem, podczas gdy na polowaniu poza obozem mogli swobodnie omówić szczegółowy plan działania. Zaraz następnego ranka Smuga poprowadził swoją grupkę w górę rzeki; ptactwa było tam w bród. W krótkim czasie upolowali kilka okazów, po czym zatrzymali się na odpoczynek obok przystani, gdzie kulisi gromadzili drewno na opał dla parostatków.

Łowcy kupili od Chińczyków świeżo złowionego łososia. Bosman na miejscu oprawił rybę i zaczął piec na kamieniach rozgrzanych w ognisku. Smuga i Tomek gawędzili tymczasem z kulisami.

Wkrótce Smuga zauważył, że jeden kilkunastoletni wyrostek wprost nie odrywa wzroku od opartego o drzewo sztucera zaopatrzonego w lunetkę.

– Widzę, że umiesz ocenić zalety dobrej broni – zagadnął chłopca. – Z mojego sztucera można skutecznie strzelać nawet do celu po drugiej stronie rzeki. Proszę, spójrz!

Mówiąc to, uniósł sztucer do ramienia. Chłopak skwapliwie pochylił głowę ku lunecie. Przymknął jedno oko. Z zapartym tchem spoglądał na odległy łańcuch górski na przeciwległym brzegu Amuru.

– Cudowna broń – szepnął w żargonie rosyjsko-chińskim. – Gdybyśmy mieli taką strzelbę, nawet mój stary ojciec mógłby jeszcze polować, a chunchuzi nie odważyliby się zbliżać do naszej fanzy[66]…

[66] Fanza – dom chiński.

– Czy bandyci tak często was niepokoją? – zapytał chłopca Smuga.

Chińczyk spłoszonym wzrokiem musnął twarz podróżnika, opuścił głowę.

– Teraz rzadziej przychodzą… Nie mają już co zabierać, bo prawie nic nie posiadamy… – odparł cicho.

Zachęcony przez Tomka, opowiedział smutną historię swej rodziny.

Mieszkali na mandżurskim brzegu Amuru, w wioszczynie u stóp gór porosłych bujnym lasem. Matka z pomocą dzieci uprawiała małe poletko położone tuż za fanzą, a ojciec polował na antylopy, sobole, lisy i wiewiórki. Ojciec był odważnym myśliwym; nie bał się nawet panter śnieżnych[67], które w zimie schodziły z wyżyn Azji Środkowej. Pewnego dnia w pobliskich górach zagnieździła się banda chunchuzów. Odtąd co jakiś czas najeżdżała wioskę i bezlitośnie łupiła mieszkańców. Pozostawiała im jedynie tyle, by nie pomarli z głodu i mogli dalej pracować.

[67] Tak zwana pantera śnieżna, czyli irbis (Felis uncia) osiąga wzrost pantery, lecz żyje w zimniejszych okolicach. Ojczyzną irbisa są góry Azji Środkowej, poczynając od Turkiestanu aż po Amur. W Himalajach żyje częściej po stronie tybetańskiej niż indyjskiej, gdzie podczas lata przebywa na bardzo dużych wysokościach, w zimie zaś schodzi poniżej 3000 m.

– Raz, gdy mój ojciec poszedł sprawdzić sidła zastawione na wiewiórki, chunchuzi znów wpadli do wioski – mówił młodzieniec. – Byli bardzo rozgniewani po porażce, jaką ponieśli w walce z Kozakami na rosyjskim brzegu. Zabrali prawie wszystką żywność, a potem zażądali od mieszkańców wioski wyznaczenia dziesięciu młodych mężczyzn, którzy mieli zastąpić poległych członków bandy. Nikt nie chciał do nich przystać, więc zaczęli palić fanzy i mordować. Doprowadzeni do ostateczności mieszkańcy wioski rzucili się na chunchuzów. Niewielu uratowało swe życie.

Młodzieniec zamilkł na chwilę. Potem mówił jeszcze ciszej:

– Miałem wówczas zaledwie siedem lat… Widziałem, jak zabijali moją matkę, braci i siostry… Przerażony zemdlałem; w ten sposób uniknąłem śmierci. Ojciec po powrocie do domu znalazł mnie na wpół przytomnego. Pochował zabitych obok fanzy. Teraz nie może polować tak jak dawniej. Wypłakał oczy, źle widzi. Żyjemy z mojej pracy przy wyrębie drzewa.

– A co się stało z chunchuzami? Czy nie próbowaliście zemścić się na nich? – zapytał Tomek wzburzonym głosem.

– Nie miał kto walczyć, prawie wszyscy mężczyźni wyginęli – odparł Chińczyk. – Potem przyszła inna banda, pobili się między sobą. Jedni odchodzą, drudzy przybywają!

Pochylił się ku Tomkowi i dodał szeptem:

– Odkładam część z każdego zarobku. Gdy palę kadzidło na domowym ołtarzyku, zawsze mówię matce i rodzeństwu, ile już uskładałem na kupno karabinu…

– Dużo ci jeszcze brakuje? – zapytał Smuga.

– Karabin drogi, a ojciec musi jeść. Ale za parę lat kupię karabin!

– Zuch chłopak z ciebie – pochwalił Smuga. – Czy umiesz tropić zwierzynę?

– O, tak! Ojciec mnie uczył!

– Może wobec tego podejmiesz się wytropić dla nas panterę śnieżną? – zaproponował.

– Gdy byłem w domu kilka dni temu, ojciec mówił mi, że w okolicy włóczy się pantera. Porwała naszego prosiaka.

– Czy zechcesz nam pomóc zapolować na nią? – nalegał Smuga.

– Tak, ale musicie pójść ze mną na drugi brzeg. Mieszkamy o dzień drogi w górę rzeki.

– Słuchaj mały, jeśli wytropisz dla nas irbisa, dam ci dobry karabin.

Chłopak niedowierzająco spoglądał na podróżnika.

– No, więc jak? Chcesz otrzymać karabin?

Błysk szalonej radości w oczach małego Chińczyka był dostateczną odpowiedzią. Smuga poklepał go po ramieniu i rzekł:

– Za dwa dni przyjdź do naszego obozu. Znajdziesz go o godzinę drogi stąd w dół rzeki. Powiesz, że szukasz łowcy, który chce złapać panterę śnieżną.

– Dobrze, przyjdę i powiem – przytaknął Chińczyk. – Lecz co będzie, jeśli irbis odszedł już z naszych stron?

Smuga zmierzył chłopca badawczym wzrokiem, po czym powiedział:

– Jeśli nie będzie pantery, to i tak dostaniesz karabin. Jednak w obozie musisz zapewniać wszystkich, że niezawodnie doprowadzisz nas do legowiska irbisa. W jaki sposób przeprawisz się na drugą stronę rzeki?

– Przepływam promem – wyjaśnił Chińczyk.

– Czy utrzyma on kilku ludzi i konie?

– O, tak, można na nim przewieźć nawet wóz!

– A więc pamiętaj! Masz przyjść za dwa dni!

Wilmowski ostrożnie wychylił głowę z namiotu i rozejrzał się wokoło. Była jeszcze głucha noc. Nuczi, ćmiąc krótką fajeczkę, czuwał przy żarze ogniska. Obok niego spoczywało na ziemi kilka czarnych psów. W bladym świetle księżyca rysowały się kontury namiotów i wozów. W obozowisku panowała cisza, tylko od strony klatek z tygrysami płynęły urywane, tęskne pomruki, które stapiały się z poszumem wód toczonych przez szeroki Amur.

Lekka mgła słała się po ziemi.

Wilmowski czujnie nasłuchiwał przez dłuższą chwilę; cofnął się w głąb namiotu. Zamyślonym wzrokiem ogarnął swych towarzyszy. Bosman spał już w najlepsze, wygodnie rozciągnięty na polowym łóżku. Jego szeroka, wypukła pierś unosiła się w rytmicznym, spokojnym oddechu; pochrapywał. Tomek chyba także usnął; leżał w bezruchu odwrócony twarzą do ściany. Natomiast Smuga w dalszym ciągu starannie pakował juki. Właśnie odgarnął dłonią kosmyk włosów opadający mu na czoło i przysiadł na związanym worze.

Z kieszeni skórzanej bluzy wydobył tytoń. Pykając fajeczkę, obserwował zafrasowanego Wilmowskiego. Po jakimś czasie odezwał się cicho:

– Andrzeju, mógłbyś jeszcze przespać się przed świtem.

Wilmowski ciężko westchnął i odparł:

– Nie jestem senny, myśli najrozmaitsze kłębią mi się w głowie… Przecież jeśli ów Chińczyk nie zawiedzie, już dzisiaj wyruszycie w drogę… Ciężko mi będzie samemu w niepewności czekać na was!

– Tych kilkanaście dni prędko zleci. Andrzeju! Przyrzekam czuwać nad bezpieczeństwem Tomka…

– Och, przecież nie tylko o niego chodzi! Tomek i ja spłacamy dług Karskim, lecz wy dwaj…?

– Uspokój się, przyjacielu! Bosman dla przeżycia przygody poszedłby nawet do piekła! I tak nie umrze naturalną śmiercią! Tomek zaś, sam wiesz to zresztą najlepiej, jest jego bratnią duszą. Obecnie denerwuję się tylko ze względu na twoje bezpieczeństwo.

– Trzymaj ostro ich obydwu, Janie – poprosił Wilmowski, spoglądając na pogrążonego we śnie syna. – Sam również nie ryzykuj zbytnio! Nigdy bym sobie nie darował, gdyby jednemu z was przytrafiło się coś złego!

– W gorszych już bywałem opałach – odpowiedział Smuga. – Jeśli o mnie chodzi, wyruszyłem na tę wyprawę przede wszystkim przez pamięć dla mego przyrodniego brata. Wiesz przecież, jak bardzo chciał nieść pomoc zesłańcom…

Wilmowski usiadł obok Smugi. Zapalił fajkę, a następnie zapytał:

– Czy wszystko już zapakowane?

– Chyba tak, ale zróbmy jeszcze ostateczny przegląd – odpowiedział Smuga. – W tej paczce mam pięć futrzanych worów do spania. W następnej koce, trochę bielizny i podręczną apteczkę. Tutaj zaś ubranie dla naszego zesłańca, a więc: ciepłe spodnie, barani kożuszek, czapka podbita lekkim futrem, rękawice, bielizna, filcowe buty. Pod podszewką kożuszka ukryte są sztuczne wąsy, broda i peruka, które ułatwią mi odpowiednie ucharakteryzowanie się.

– Czy nie zapomniałeś o kleju? – wtrącił Wilmowski.

– Włożyłem go do kieszeni kożuszka. Następny tobół zawiera namiot, a tamten niezbędny sprzęt obozowy. Trochę zapasów żywności spakujemy przed samym odjazdem w obecności Pawłowa. Broń i amunicja również są przygotowane.

– Ile koni zamierzasz zabrać?

– Sześć, cztery do jazdy wierzchem oraz dwa luzaki do dwukołowego wozu, na który załadujemy klatkę na panterę i juki.

– To wystarczy.

– Słuchaj, Andrzeju, do powrotu Udadżalaki nie odstępuj Pawłowa ani na krok – ostrzegł Smuga. – Szczególnie pilnuj juku, w którym ukryta jest tygrysia skóra.

– Będę o tym pamiętał, Janie, możesz na mnie polegać – zapewnił Wilmowski.

Obydwaj przyjaciele naradzali się aż do samego świtu. Omawiali plan działania poszczególnych grup wyprawy, starając się przewidzieć wszelkie ewentualne przeszkody, na jakie mogli natrafić w decydującej chwili. Najwięcej trudności sprawiała im obecność agenta policji. Smuga doradzał pozbyć się go w ostateczności, nie przebierając w środkach, lecz Wilmowski, jak zwykle, kategorycznie sprzeciwił się temu. Uważał, że nikt nie ma prawa pozbawiać życia drugiego człowieka. Długo nie mogli osiągnąć porozumienia.

W końcu przerwali dyskusję, widząc, że Tomek i bosman już budzą się ze snu.

Zaledwie wykąpali się w rzece i zasiedli do posiłku, młody chiński drwal Fu Czau przybiegł z wiadomością o wytropieniu irbisa. Uzasadnione podniecenie łowców nie wzbudziło żadnych podejrzeń Pawłowa. Krainy, gdzie żył irbis, były wówczas tak samo mało znane Europejczykom, jak i to zwierzę, bardzo rzadko spotykane w ogrodach zoologicznych. Dlatego choćby tylko skóra pantery śnieżnej mogła stanowić dość cenny łup.

Na krótkiej, ożywionej naradzie łowcy postanowili zapolować na irbisa. Pawłow nie odradzał wyprawy na mandżurski brzeg, ale zalecał jak najdalej posuniętą ostrożność ze względu na grasującą w okolicy bandę chunchuzów, o której istnieniu wiedział Fu Czau. W polowaniu mieli wziąć udział: Smuga, bosman, Udadżalaka i Tomek. Nie tracąc czasu, zaczęli się przygotowywać do drogi.

Wilmowski z Pawłowem odprowadzili towarzyszy aż do miejsca przeprawy przez Amur. Miała się ona odbyć poruszanym przez koło wodne promem, sporządzonym z dwóch łodzi oraz położonej na nich drewnianej platformy. Właściciel promu, Chińczyk o kosmykowatych wąsach i brodzie, zwany był przez okolicznych mieszkańców kapitanem Wangiem.

Prymitywny prom nie mógł od razu unieść wozu, sześciu koni i ludzi. Wobec tego Wang zmuszony był dwukrotnie przepływać Amur, aby przewieźć cały tabor wyprawy.

Dopiero w porze popołudniowej prom wyruszył po raz drugi. Tomek niecierpliwie spoglądał na coraz bliższy prawy brzeg. Tam przecież znajdowała się Mandżuria[68], nie mniej groźna od rozległych krain Syberii. Od zachodu okalały ją góry Wielkiego Chinganu, od wschodu zaś nizina nad Ussuri i Góry Północnokoreańskie. Południową granicę Mandżurii stanowiło Morze Żółte, a północną właśnie Amur. Między częściowo zalesionymi górami leżała stepowa Nizina Mandżurska; tylko nad rzekami rosły lasy, w których obok tygrysów, panter, niedźwiedzi, wilków i lisów żyły dziki, sarny, jelenie oraz antylopy górskie.

[68] W nowszych czasach Mandżuria została zamieniona w urodzajny i doskonale zagospodarowany obszar uprawy pszenicy, prosa i soi. Klimat ma tu jeszcze charakter monsunowy, a więc panują susze, ubogie w śniegi zimy i upalne lata obfitujące w silne burze pyłowe rozpoczynające się opadami deszczu. Większość ludności stanowią Chińczycy. Ważniejsze miasta: Harbin, Czangczun i Mukden. Ten rozległy kraj, o powierzchni około 1 miliona km2, wchodzi w skład Chin.

Prom uporczywie walczył z prądem rzeki. Powoli zdążał ku pasowi nadrzecznego stepu, przechodzącego wąskim przedgórzem w pocięty głębokimi dolinami, piętrzący się wyniośle Wielki Chingan. Za jego północną krawędzią płynęła rzeka Argun; na zachód od niej, w odległości zaledwie około dwustu pięćdziesięciu kilometrów, leżał Nerczyńsk. Dalej na południe rozciągała się Mongolia, ojczyzna osławionego okrucieństwem Dżyngis-chana, największego zdobywcy w dziejach Azji, który na przełomie XII i XIII wieku założył potężne państwo mongolskie, siegające od Chin aż po Dunaj w Europie.

U podnóża gór pokrytych lasami zamieszkiwał Fu Czau ze swoim ojcem. Łowcy chcieli dotrzeć do ich fanzy jeszcze tego dnia, a tymczasem prom niezdarnie płynął ukosem pod prąd rzeki. Kapitan Wang, pobrzękując przypiętym do pasa kociołkiem do herbaty, niby to popędzał dwóch półnagich kulisów wprawiających w ruch koło wodne, ale sam nie kwapił się z pomocą. Pokrzykiwał, groził kijem i kręcąc się w pobliżu dwukołowego wozu, wciąż myszkował wzrokiem po umieszczonych na nim jukach.

Prom dobił w końcu do nędznej, skleconej z kilku bali przystani. Łowcy i kulisi namęczyli się porządnie przy wyładowaniu wozu na ląd. Mimo to zaraz zaprzęgli konie. Fu Czau zwinnie wspiął się na juki na wozie, łowcy dosiedli wierzchowców. Ruszyli w drogę. Wypoczęte konie raźno zdążały na południowy zachód.

O zmierzchu Smuga zarządził postój. Obawiał się zabłądzenia w bezdrożnej krainie. Spętane konie puszczono na popas; ludzie również posilili się zapasami żywności wydobytymi z juków. Gdy zwierzęta nieco wytchnęły, Fu Czau zaproponował wyruszenie w dalszą drogę. Zapewniał, że nawet z zawiązanymi oczami może trafić do swej fanzy. Łowcy po krótkim wahaniu ulegli jego namowom. Zaledwie gwiazdy rozbłysły na niebie, osiodłali konie. Podążyli ku pasmu górskiemu. Jechali stępa, gwarząc i paląc fajki.