×

Wir verwenden Cookies, um LingQ zu verbessern. Mit dem Besuch der Seite erklärst du dich einverstanden mit unseren Cookie-Richtlinien.


image

"Sklepy cynamonowe" - Bruno Schulz, 01. Sierpień

01. Sierpień

Sierpień W lipcu ojciec mój wyjeżdżał do wód i zostawiał mnie z matką i starszym bratem na pastwę białych od żaru i oszołamiających dni letnich.

Wertowaliśmy, odurzeni światłem, w tej wielkiej księdze wakacji, której wszystkie karty pałały od blasku i miały na dnie słodki do omdlenia miąższ złotych gruszek. Adela wracała w świetliste poranki, jak Pomona z ognia dnia rozżagwionego, wysypując z koszyka barwną urodę słońca— lśniące, pełne wody pod przejrzystą skórką czereśnie, tajemnicze, czarne wiśnie, których woń przekraczała to, co ziszczało się w smaku; morele, w których miąższu złotym był rdzeń długich popołudni; a obok tej czystej poezji owoców wyładowywała nabrzmiałe siłą i pożywnością płaty mięsa z klawiaturą żeber cielęcych, wodorosty jarzyn, niby zabite głowonogi i meduzy—surowy materiał obiadu o smaku jeszcze nie uformowanym i jałowym, wegetatywne i telluryczne ingrediencje obiadu o zapachu dzikim i polnym.

Przez ciemne mieszkanie na pierwszym piętrze kamienicy w rynku przechodziło co dzień na wskroś całe wielkie lato: cisza drgających słojów powietrznych, kwadraty blasku śniące żarliwy swój sen na podłodze; melodia katarynki, dobyta z najgłębszej złotej żyły dnia; dwa, trzy takty refrenu, granego gdzieś na fortepianie, wciąż na nowo, mdlejące w słońcu na białych trotuarach, zagubione w ogniu dnia głębokiego.

Po sprzątaniu Adela zapuszczała cień na pokoje, zasuwając płócienne story. Wtedy barwy schodziły o oktawę głębiej, pokój napełniał się cieniem, jakby pogrążony w światło głębi morskiej, jeszcze mętniej odbity w zielonych zwierciadłach, a cały upał dnia oddychał na storach, lekko falujących od marzeń południowej godziny. W sobotnie popołudnia wychodziłem z matką na spacer.

Z półmroku sieni wstępowało się od razu w słoneczną kąpiel dnia. Przechodnie, brodząc w złocie, mieli oczy zmrużone od żaru, jakby zalepione miodem, a podciągnięta górna warga odsłaniała im dziąsła i zęby. I wszyscy brodzący w tym dniu złocistym mieli ów grymas skwaru, jak gdyby słońce nałożyło swym wyznawcom jedną i tę samą maskę—złotą maskę bractwa słonecznego; i wszyscy, którzy szli dziś ulicami, spotykali się, mijali, starcy i młodzi, dzieci i kobiety, pozdrawiali się w przejściu tą maską, namalowaną grubą, złotą farbą na twarzy, szczerzyli do siebie ten grymas bakchiczny—barbarzyńską maskę kultu pogańskiego. Rynek był pusty i żółty od żaru, wymieciony z kurzu gorącymi wiatrami, jak biblijna pustynia.

Cierniste akacje, wyrosłe z pustki żółtego placu, kipiały nad nim jasnym listowiem, bukietami szlachetnie uczłonkowanych filigranów zielonych, jak drzewa na starych gobelinach. Zdawało się, że te drzewa afektują wicher, wzburzając teatralnie swe korony, ażeby w patetycznych przegięciach ukazać wytwomość wachlarzy listnych o srebrzystym podbrzuszu, jak futra szlachetnych lisic. Stare domy, polerowane wiatrami wielu dni, zabawiały się refleksami wielkiej atmosfery, echami, wspomnieniami barw, rozproszonymi w głębi kolorowej pogody. Zdawało się, że całe generacje dni letnich (jak cierpliwi sztukatorzy, obijający stare fasady z pleśni tynku) obtłukiwały kłamliwą glazurę, wydobywając z dnia na dzień wyraźniej prawdziwe oblicze domów, fizjonomię losu i życia, które formowało je od wewnątrz. Teraz okna, oślepione blaskiem pustego placu, spały; balkony wyznawały niebu swą pustkę; otwarte sienie pachniały chłodem i winem. Kupka obdartusów, ocalała w kącie rynku przed płomienną miotłą upału, oblegała kawałek muru, doświadczając go wciąż na nowo rzutami guzików i monet, jak gdyby z horoskopu tych metalowych krążków odczytać można było prawdziwą tajemnicę muru, porysowanego hieroglifami rys i pęknięć.

Zresztą rynek był pusty. Oczekiwało się, że przed tę sień sklepioną z beczkami winiarza podjedzie w cieniu chwiejących się akacyj osiołek Samarytanina, prowadzony za uzdę, a dwóch pachołków zwlecze troskliwie chorego męża z rozpalonego siodła, ażeby go po chłodnych schodach wnieść ostrożnie na pachnące szabasem piętro. Tak wędrowaliśmy z matką przez dwie słoneczne strony rynku, wodząc nasze załamane cienie po wszystkich domach, jak po klawiszach.

Kwadraty bruku mijały powoli pod naszymi miękkimi i płaskimi krokami—jedne bladoróżowe jak skóra ludzka, inne złote i sine, wszystkie płaskie, ciepłe, aksamitne na słońcu, jak jakieś twarze słoneczne, zadeptane stopami aż do niepoznaki, do błogiej nicości. Aż wreszcie na rogu ulicy Stryjskiej weszliśmy w cień apteki.

Wielka bania z sokiem malinowym w szerokim oknie aptecznym symbolizowała chłód balsamów, którym każde cierpienie mogło się tam ukoić. I po paru jeszcze domach ulica nie mogła już utrzymać nadal decorum miasta, jak chłop, który wracając do wsi rodzimej, rozdziewa się po drodze z miejskiej swej elegancji, zamieniając się powoli, w miarę zbliżania do wsi, w obdartusa wiejskiego. Przedmiejskie domki tonęły wraz z oknami, zapadnięte w bujnym i zagmatwanym kwitnieniu małych ogródków.

Zapomniane przez wielki dzień, pleniły się bujnie i cicho wszelkie ziela, kwiaty i chwasty, rade z tej pauzy, którą prześnić mogły za marginesem czasu, na rubieżach nieskończonego dnia. Ogromny słonecznik, wydźwignięty na potężnej łodydze i chory na elephantiasis, czekał w żółtej żałobie ostatnich, smutnych dni żywota, uginając się pod przerostem potwornej korpulencji. Ale naiwne przedmiejskie dzwonki i perkalikowe, niewybredne kwiatuszki stały bezradne w swych nakrochmalonych, różowych i białych koszulkach, bez zrozumienia dla wielkiej tragedii słonecznika. Splątany gąszcz traw, chwastów, zielska i bodiaków buzuje w ogniu popołudnia.

Huczy rojowiskiem much popołudniowa drzemka ogrodu. Złote ściernisko krzyczy w słońcu, jak ruda szarańcza; w rzęsistym deszczu ognia wrzeszczą świerszcze; strąki nasion eksplodują cicho, jak koniki polne. A ku parkanowi kożuch traw podnosi się wypukłym garbem-pagórem, jak gdyby ogród obrócił się we śnie na drugą stronę i grube jego, chłopskie bary oddychają ciszą ziemi.

Na tych barach ogrodu niechlujna, babska bujność sierpnia wyolbrzymiała w głuche zapadliska ogromnych łopuchów, rozpanoszyła się płatami włochatych blach listnych, wybujałymi ozorami mięsistej zieleni. Tam te wyłupiaste pałuby łopuchów wybałuszyły się jak babska szeroko rozsiadłe, na wpół pożarte przez własne oszalałe spódnice. Tam sprzedawał ogród za darmo najtańsze krupy dzikiego bzu, śmierdzącą mydłem, grubą kaszę babek, dziką okowitę mięty i wszelką najgorszą tandetę sierpniową. Ale po drugiej stronie parkanu, za tym matecznikiem lata, w którym rozrosła się głupota zidiociałych chwastów, było śmietnisko zarosło dziko bodiakiem. Nikt nie wiedział, że tam właśnie odprawiał sierpień tego lata swoją wielką pogańską orgię. Na tym śmietnisku, oparte o parkan i zarośnięte dzikim bzem, stało łóżko skretyniałej dziewczyny Tłui. Tak nazywaliśmy ją wszyscy. Na kupie śmieci i odpadków, starych garnków, pantofli, rumowiska i gruzu stało zielono pomalowane łóżko, podparte zamiast brakującej nogi dwiema starymi cegłami. Powietrze nad tym rumowiskiem, zdziczałe od żaru, cięte błyskawicami lśniących much końskich, rozwścieczonych słońcem, trzeszczało jak od nie widzianych grzechotek, podniecając do szału.

Tłuja siedzi przykucnięta wśród żółtej pościeli i szmat.

Wielka jej głowa jeży się wiechciem czarnych włosów. Twarz jej jest kurczliwa jak miech harmonii. Co chwila grymas płaczu składa tę harmonię w tysiąc poprzecznych fałd, a zdziwienie rozciąga ją z powrotem, wygładza fałdy, odsłania szparki drobnych oczu i wilgotne dziąsła z żółtymi zębami pod ryjowatą, mięsistą wargą. Mijają godziny pełne żaru i nudy, podczas których Tłuja gaworzy półgłosem, drzemie, zrzędzi z cicha i chrząka. Muchy obsiadają nieruchomą gęstym rojem. Ale z nagła ta cała kupa brudnych gałganów, szmat i strzępów zaczyna poruszać się, jakby ożywiona chrobotem lęgnących się w niej szczurów. Muchy budzą się spłoszone i podnoszą wielkim, huczącym rojem, pełnym wściekłego bzykania, błysków i migotań. I podczas gdy gałgany zsypują się na ziemię i rozbiegają po śmietnisku jak spłoszone szczury, wygrzebuje się z nich, odwija zwolna jądro, wyłuszcza się rdzeń śmietniska: na wpół naga i ciemna kretynka dźwiga się powoli i staje, podobna do bożka pogańskiego, na krótkich dziecinnych nóżkach, a z napęczniałej napływem złości szyi, z poczerwieniałej, ciemniejącej od gniewu twarzy, na której jak malowidła barbarzyńskie wykwitają arabeski nabrzmiałych żył, wyrywa się wrzask zwierzęcy, wrzask chrapliwy, dobyty ze wszystkich bronchij i piszczałek tej półzwierzęcej-półboskiej piersi.

Bodiaki, spalone słońcem, krzyczą, łopuchy puchną i pysznią się bezwstydnym mięsem, chwasty ślinią się błyszczącym jadem, a kretynka, ochrypła od krzyku, w konwulsji dzikiej uderza mięsistym łonem z wściekłą zapalczywością w pień bzu dzikiego, który skrzypi cicho pod natarczywością tej rozpustnej chuci, zaklinany całym tym nędzarskim chórem do wynaturzonej, pogańskiej płodności. Matka Tłui wynajmuje się gospodyniom do szorowania podłóg. Jest to mała, żółta jak szafran kobieta i szafranem zaprawia też podłogi, jodłowe stoły, ławy i szlabany, które w izbach ubogich ludzi zmywa. Raz zaprowadziła mnie Adela do domu tej starej Maryśki. Była wczesna poranna godzina, weszliśmy do małej izby niebiesko bielonej, z ubitą polepą glinianą na podłodze, na której leżało wczesne słońce, jaskrawożółte w tej ciszy porannej, odmierzanej przeraźliwym szczękiem chłopskiego zegara na ścianie. W skrzyni na słomie leżała głupia Maryśka, blada jak opłatek i cicha jak rękawiczka, z której wysunęła się dłoń. I jakby korzystając z jej snu, gadała cisza, żółta, jaskrawa, zła cisza, monologowała, kłóciła się, wygadywała głośno i ordynarnie swój maniacki monolog. Czas Maryśki - czas więziony w jej duszy, wystąpił z niej straszliwie rzeczywisty i szedł samopas przez izbę, hałaśliwy, huczący, piekielny, rosnący w jaskrawym milczeniu poranka z głośnego młyna-zegara, jak zła mąka, sypka mąka, głupia mąka wariatów. W jednym z tych domków, otoczonym sztachetami brązowej barwy, tonącym w bujnej zieleni ogródka, mieszkała ciotka Agata.

Wchodząc do niej, mijaliśmy w ogrodzie kolorowe szklane kule, tkwiące na tyczkach, różowe, zielone i fioletowe, w których zaklęte były całe świetlane i jasne światy, jak te idealne i szczęśliwe obrazy zamknięte w niedościgłej doskonałości baniek mydlanych. W półciemnej sieni ze starymi oleodrukami, pożartymi przez pleśń i oślepłymi od starości, odnajdowaliśmy znany nam zapach.

W tej zaufanej starej woni mieściło się w dziwnie prostej syntezie życie tych ludzi, alembik rasy, gatunek krwi i sekret ich losu, zawarty niedostrzegalnie w codziennym mijaniu ich własnego, odrębnego czasu. Stare, mądre drzwi, których ciemne westchnienia wpuszczały i wypuszczały tych ludzi, milczący świadkowie wchodzenia i wychodzenia matki, córek i synów—otworzyły się bezgłośnie jak odrzwia szafy i weszliśmy w ich życie. Siedzieli jakby w cieniu swego losu i nie bronili się—w pierwszych niezręcznych gestach wydalinam swoją tajemnicę. Czyż nie byliśmy krwią i losem spokrewnieni z nimi? Pokój był ciemny i aksamitny od granatowych obić ze złotym deseniem, lecz echo dnia płomiennego drgało i tutaj jeszcze mosiądzem na ramach obrazów, na klamkach i listwach złotych, choć przepuszczone przez gęstą zieleń ogrodu.

Spod ściany podniosła się ciotka Agata, wielka i bujna, o mięsie okrągłym i białym, centkowanym rudą rdzą piegów. Przysiedliśmy się do nich, jakby na brzeg ich losu, zawstydzeni trochę tą bezbronnością, z jaką wydali się nam bez zastrzeżeń, i piliśmy wodę z sokiem różanym, napój przedziwny, w którym znalazłem jakby najgłębszą esencję tej upalnej soboty. Ciotka narzekała.

Był to zasadniczy ton jej rozmów, głos tego mięsa białego i płodnego, bujającego już jakby poza granicami osoby, zaledwie luźnie utrzymywanej w skupieniu, w więzach formy indywidualnej, i nawet w tym skupieniu już zwielokrotnionej, gotowej rozpaść się, rozgałęzić, rozsypać w rodzinę. Była to płodność niemal samoródcza, kobiecość pozbawiona hamulców i chorobliwie wybujała. Zdawało się, że sam aromat męskości, zapach dymu tytoniowego, dowcip kawalerski mógł dać impuls tej zaognionej kobiecości do rozpustnego dzieworództwa.

I właściwie wszystkie jej skargi na męża, na służbę, jej troski o dzieci były tylko kapryszeniem i dąsaniem się nie zaspokojonej płodności, dalszym ciągiem tej opryskliwej, gniewnej i płaczliwej kokieterii, którą nadaremnie doświadczała męża. Wuj Marek, mały, zgarbiony, o twarzy wyjałowionej z płci, siedział w swym szarym bankructwie, pogodzony z losem, w cieniu bezgranicznej pogardy, w którym zdawał się wypoczywać. W jego szarych oczach tlił się daleki żar ogrodu, rozpięty w oknie. Czasem próbował słabym ruchem robić jakieś zastrzeżenia, stawiać opór, ale fala samowystarczalnej kobiecości odrzucała na bok ten gest bez znaczenia, przechodziła triumfalnie mimo niego, zalewała szerokim swym strumieniem słabe podrygi męskości. Było coś tragicznego w tej płodności niechlujnej i nieumiarkowanej, była nędza kreatury walczącej na granicy nicości i śmierci, był jakiś heroizm kobiecości triumfującej urodzajnością nawet nad kalectwem natury, nad insuficjencją mężczyzny.

Ale potomstwo ukazywało rację tej paniki macierzyńskiej, tego szału rodzenia, który wyczerpywał się w płodach nieudanych, w efemerycznej generacji fantomów bez krwi i twarzy. Weszła Łucja, średnia, z głową nazbyt rozkwitłą i dojrzałą na dziecięcym i pulchnym ciele o mięsie białym i delikatnym.

Podała mi rączkę lalkowatą, jakby dopiero pączkującą, i zakwitła od razu całą twarzą, jak piwonia przelewająca się pełnią różową. Nieszczęśliwa z powodu swych rumieńców, które bezwstydnie mówiły o sekretach menstruacji, przymykała oczy i płoniła się jeszcze bardziej pod dotknięciem najobojętniejszego pytania, gdyż każde zawierało tajną aluzję do jej nadwrażliwego panieństwa. Emil, najstarszy z kuzynów, z jasnoblond wąsem, z twarzą, z której życie zmyło jakby wszelki wyraz, spacerował tam i z powrotem po pokoju, z rękami w kieszeniach fałdzistych spodni.

Jego strój elegancki i drogocenny nosił piętno egzotycznych krajów, z których powrócił.

Jego twarz, zwiędła i zmętniała, zdawała się z dnia na dzień zapominać o sobie, stawać się białą pustą ścianą z bladą siecią żyłek, w których jak linie na zatartej mapie plątały się gasnące wspomnienia tego burzliwego i zmarnowanego życia. Był mistrzem sztuk karcianych, palił długie, szlachetne fajki i pachniał dziwnie zapachem dalekich krajów. Z wzrokiem wędrującym po dawnych wspomnieniach opowiadał dziwne anegdoty, które w pewnym punkcie urywały się nagle, rozprzęgały i rozwiewały w nicość. Wodziłem za nim tęsknym wzrokiem, pragnąc, by zwrócił na mnie uwagę i wybawił mnie z udręki nudów.

I w samej rzeczy zdawało mi się, że mrugnął na mnie oczyma, wychodząc do drugiego pokoju. Podążyłem za nim. Siedział nisko na małej kozetce, z kolanami krzyżującymi się niemal na wysokości głowy, łysej jak kula bilardowa. Zdawało się, że to ubranie samo leży, fałdziste, zmięte, przerzucone przez fotel. Twarz jego była jak tchnienie twarzy—smuga, którą nieznany przechodzień zostawił w powietrzu. Trzymał w bladych, emaliowanych błękitnie dłoniach portfel, w którym coś oglądał. Z mgły twarzy wyłoniło się z trudem wypukłe bielmo bladego oka, wabiąc mnie figlarnym mruganiem.

Czułem doń nieprzepartą sympatię. Wziął mnie między kolana i tasując przed mymi oczyma wprawnymi dłońmi fotografie, pokazywał wizerunki nagich kobiet i chłopców w dziwnych pozycjach. Stałem oparty o niego bokiem i patrzyłem na te delikatne ciała ludzkie dalekimi, niewidzącymi oczyma, gdy fluid niejasnego wzburzenia, którym nagle zmętniało powietrze, doszedł do mnie i zbiegł mię dreszczem niepokoju, falą nagłego zrozumienia. Ale tymczasem ta mgiełka uśmiechu, która się zarysowała pod miękkim i pięknym jego wąsem, zawiązek pożądania, który napiął się na jego skroniach pulsującą żyłą, natężenie trzymające przez chwilę jego rysy w skupieniu—upadły z powrotem w nicość i twarz odeszła w nieobecność, zapomniała o sobie, rozwiała się.


01. Sierpień 01. August 01\. August 01. agosto 01. Серпень

Sierpień August найясніший W lipcu ojciec mój wyjeżdżał do wód i zostawiał mnie z matką i starszym bratem na pastwę białych od żaru i oszołamiających dni letnich. Im Juli ging mein Vater zu den Wassern und verließ mich mit seiner Mutter und seinem älteren Bruder, um an der Hitze und den verblüfften Sommertagen weiß zu sein. In July, my father went to the waters and left me with his mother and older brother to be white by the heat and stunned summer days. Em julho, o meu pai ia para as águas e deixava-me com a minha mãe e o meu irmão mais velho a desfrutar dos dias de verão, brancos e desconcertantes.

Wertowaliśmy, odurzeni światłem, w tej wielkiej księdze wakacji, której wszystkie karty pałały od blasku i miały na dnie słodki do omdlenia miąższ złotych gruszek. Wir stolperten, von Licht berauscht, in diesem großartigen Buch der Feiertage, dessen Karten alle von Licht und einer schwachen süßen Birnenmasse am Boden erleuchtet waren. We listened, intoxicated with light, in this great book of holidays, all of which were glistening and had a sweet flesh of fainting pears at the bottom. Işığın sarhoşluğuyla, tüm sayfaları ışıl ışıl parlayan ve dibinde bayılacak kadar tatlı altın armutların eti bulunan bu büyük tatil kitabını karıştırdık. Adela wracała w świetliste poranki, jak Pomona z ognia dnia rozżagwionego, wysypując z koszyka barwną urodę słońca— lśniące, pełne wody pod przejrzystą skórką czereśnie, tajemnicze, czarne wiśnie, których woń przekraczała to, co ziszczało się w smaku; morele, w których miąższu złotym był rdzeń długich popołudni; a obok tej czystej poezji owoców wyładowywała nabrzmiałe siłą i pożywnością płaty mięsa z klawiaturą żeber cielęcych, wodorosty jarzyn, niby zabite głowonogi i meduzy—surowy materiał obiadu o smaku jeszcze nie uformowanym i jałowym, wegetatywne i telluryczne ingrediencje obiadu o zapachu dzikim i polnym. Adela was returning on luminous mornings, like Pomona from the fire of the devoured day, pouring out from the basket the colorful beauty of the sun - shiny, full of water under the transparent skin of cherries, mysterious black cherries, whose fragrance exceeded what was fulfilled in taste; apricots in which the golden flesh was the core of long afternoons; and beside this pure poetry of fruit unloaded with force and nutritious flesh of meat with a keyboard of calf ribs, seaweed, like killed cephalopods and jellyfish-raw dinner material with a taste not yet formed and barren, vegetative and telluric ingredients of a dinner with wild and field smell.

Przez ciemne mieszkanie na pierwszym piętrze kamienicy w rynku przechodziło co dzień na wskroś całe wielkie lato: cisza drgających słojów powietrznych, kwadraty blasku śniące żarliwy swój sen na podłodze; melodia katarynki, dobyta z najgłębszej złotej żyły dnia; dwa, trzy takty refrenu, granego gdzieś na fortepianie, wciąż na nowo, mdlejące w słońcu na białych trotuarach, zagubione w ogniu dnia głębokiego. Through the dark apartment on the first floor of the building in the marketplace, every day passed throughout the great summer: the silence of the vibrating air jars, the squares of light dreaming fervently on the floor; the melody of the archer, taken from the innermost golden vein of the day; two, three bars of the chorus, played somewhere on the piano, again and again, fading in the sun on the white pavements, lost in the heat of the deep day.

Po sprzątaniu Adela zapuszczała cień na pokoje, zasuwając płócienne story. After cleaning, Adela shadowed the rooms, closing the canvas blinds. Wtedy barwy schodziły o oktawę głębiej, pokój napełniał się cieniem, jakby pogrążony w światło głębi morskiej, jeszcze mętniej odbity w zielonych zwierciadłach, a cały upał dnia oddychał na storach, lekko falujących od marzeń południowej godziny. Dann stiegen die Farben um eine Oktave tiefer, der Raum füllte sich mit einem Schatten, der im Licht des Meeres versank, noch trüber in den grünen Spiegeln, und die Hitze des ganzen Tages atmete auf den Jalousien ein und wehte leicht aus den Träumen der südlichen Stunde. Then the colors went down an octave deeper, the room filled with a shadow, as if absorbed in the light of the naval depth, even more opaque reflected in green mirrors, and all the heat of the day breathed on the blinds, slightly waving from the dreams of the southern hour. W sobotnie popołudnia wychodziłem z matką na spacer. On Saturday afternoons I went out for a walk with my mother.

Z półmroku sieni wstępowało się od razu w słoneczną kąpiel dnia. From the twilight of the hall, the sun was bathing in the day. Przechodnie, brodząc w złocie, mieli oczy zmrużone od żaru, jakby zalepione miodem, a podciągnięta górna warga odsłaniała im dziąsła i zęby. Passers-by, wading in gold, had eyes narrowed from the heat, as if covered with honey, and the raised upper lip exposed their gums and teeth. I wszyscy brodzący w tym dniu złocistym mieli ów grymas skwaru, jak gdyby słońce nałożyło swym wyznawcom jedną i tę samą maskę—złotą maskę bractwa słonecznego; i wszyscy, którzy szli dziś ulicami, spotykali się, mijali, starcy i młodzi, dzieci i kobiety, pozdrawiali się w przejściu tą maską, namalowaną grubą, złotą farbą na twarzy, szczerzyli do siebie ten grymas bakchiczny—barbarzyńską maskę kultu pogańskiego. And all who waded on that golden day had this grimace of heat, as if the sun had imposed upon one's followers one and the same mask-golden mask of the solar brotherhood; and all who went down the streets today, met, passed, old and young, children and women, greeted each other in a passage with this mask, painted with thick, golden paint on their faces, grinned at each other with that grimace of a bacchic-barbaric mask of pagan worship. Rynek był pusty i żółty od żaru, wymieciony z kurzu gorącymi wiatrami, jak biblijna pustynia. The market was empty and yellow from the heat, swept away from the dust by the hot winds, like the biblical desert.

Cierniste akacje, wyrosłe z pustki żółtego placu, kipiały nad nim jasnym listowiem, bukietami szlachetnie uczłonkowanych filigranów zielonych, jak drzewa na starych gobelinach. Thorny acacias, grown from the emptiness of a yellow square, boiled over him with a bright foliage, bouquets of noble dignitary filigranes, like trees on old tapestries. Zdawało się, że te drzewa afektują wicher, wzburzając teatralnie swe korony, ażeby w patetycznych przegięciach ukazać wytwomość wachlarzy listnych o srebrzystym podbrzuszu, jak futra szlachetnych lisic. It seemed that these trees were affected by a whirlwind, turning their crowns theatrically, in order to show patents of fan fans with silvery abdomen, like the fur of precious vixen, in pathetic inflections. Stare domy, polerowane wiatrami wielu dni, zabawiały się refleksami wielkiej atmosfery, echami, wspomnieniami barw, rozproszonymi w głębi kolorowej pogody. Old houses, polished by winds for many days, entertained themselves with reflections of great atmosphere, echoes, memories of colors, scattered in the depths of colorful weather. Zdawało się, że całe generacje dni letnich (jak cierpliwi sztukatorzy, obijający stare fasady z pleśni tynku) obtłukiwały kłamliwą glazurę, wydobywając z dnia na dzień wyraźniej prawdziwe oblicze domów, fizjonomię losu i życia, które formowało je od wewnątrz. It seemed that the whole generations of summer days (like pathetic stucco workers bumping old plaster plaster facades) were lacerating the lying glaze, bringing out the true face of houses, the physiognomy of fate and life that formed them from within. Teraz okna, oślepione blaskiem pustego placu, spały; balkony wyznawały niebu swą pustkę; otwarte sienie pachniały chłodem i winem. Now the windows, blinded by the glare of the empty square, were asleep; the balconies confessed their emptiness to the sky; the open courtyards smelled of cold and wine. Kupka obdartusów, ocalała w kącie rynku przed płomienną miotłą upału, oblegała kawałek muru, doświadczając go wciąż na nowo rzutami guzików i monet, jak gdyby z horoskopu tych metalowych krążków odczytać można było prawdziwą tajemnicę muru, porysowanego hieroglifami rys i pęknięć. A pile of rags, she survived in the corner of the market in front of a fiery broom of heat, besieging a piece of wall, experiencing it again and again with throws of buttons and coins, as if the horoscope of these metal discs could be read the true secret of the wall, scratched with cracks and hieroglyphs.

Zresztą rynek był pusty. Anyway, the market square was empty. Oczekiwało się, że przed tę sień sklepioną z beczkami winiarza podjedzie w cieniu chwiejących się akacyj osiołek Samarytanina, prowadzony za uzdę, a dwóch pachołków zwlecze troskliwie chorego męża z rozpalonego siodła, ażeby go po chłodnych schodach wnieść ostrożnie na pachnące szabasem piętro. It was expected that in front of this siege, a winemaker vaulted with barrels would come under the shadow of the Samovitan donkey, wooing under the bridle, and the two henchmen would drag a lovingly sick husband from the feverish saddle to bring him carefully up the scented floor after the cool stairs. Tak wędrowaliśmy z matką przez dwie słoneczne strony rynku, wodząc nasze załamane cienie po wszystkich domach, jak po klawiszach. That's how we wandered with our mother through the two sunny sides of the market, waving our broken shadows around all the houses, like on the keys.

Kwadraty bruku mijały powoli pod naszymi miękkimi i płaskimi krokami—jedne bladoróżowe jak skóra ludzka, inne złote i sine, wszystkie płaskie, ciepłe, aksamitne na słońcu, jak jakieś twarze słoneczne, zadeptane stopami aż do niepoznaki, do błogiej nicości. The squares of the pavement passed slowly under our soft and flat steps - one pale pink like human skin, other gold and blue, all flat, warm, velvety in the sun, like some sun faces, trampled feet to an unknowing, blissful nothingness. Aż wreszcie na rogu ulicy Stryjskiej weszliśmy w cień apteki. Finally, at the corner of Stryjska Street, we entered the shadow of a pharmacy.

Wielka bania z sokiem malinowym w szerokim oknie aptecznym symbolizowała chłód balsamów, którym każde cierpienie mogło się tam ukoić. A big banya with raspberry juice in a wide pharmacy window symbolized the coolness of the balms, which could have soothed every suffering there. I po paru jeszcze domach ulica nie mogła już utrzymać nadal decorum miasta, jak chłop, który wracając do wsi rodzimej, rozdziewa się po drodze z miejskiej swej elegancji, zamieniając się powoli, w miarę zbliżania do wsi, w obdartusa wiejskiego. And after a few more houses, the street could no longer maintain the decorum of the city, like a peasant who, returning to his native village, would take his urban elegance off the road, turning slowly, as he approached the village, into the village's rugout. Przedmiejskie domki tonęły wraz z oknami, zapadnięte w bujnym i zagmatwanym kwitnieniu małych ogródków. The suburban houses were sinking with the windows, sunken in the lush and confusing flowering of small gardens.

Zapomniane przez wielki dzień, pleniły się bujnie i cicho wszelkie ziela, kwiaty i chwasty, rade z tej pauzy, którą prześnić mogły za marginesem czasu, na rubieżach nieskończonego dnia. Forgotten by the big day, all herbs, flowers and weeds grew lushly and silently, glad of this pause, which they could pass through in the margins of time, on the fringes of the endless day. Ogromny słonecznik, wydźwignięty na potężnej łodydze i chory na elephantiasis, czekał w żółtej żałobie ostatnich, smutnych dni żywota, uginając się pod przerostem potwornej korpulencji. A huge sunflower, uplifted on a huge stalk and sick with elephantiasis, waited in the yellow mourning of the last, sad days of life, bending under an overgrowth of monstrous corpulence. Ale naiwne przedmiejskie dzwonki i perkalikowe, niewybredne kwiatuszki stały bezradne w swych nakrochmalonych, różowych i białych koszulkach, bez zrozumienia dla wielkiej tragedii słonecznika. But naive suburban bells and unrefined little calico flowers stood helpless in their starched pink and white T-shirts, without understanding the great tragedy of the sunflower. Splątany gąszcz traw, chwastów, zielska i bodiaków buzuje w ogniu popołudnia. A tangled thicket of grasses, weeds, weeds and bodiacs are bursting in the fire of the afternoon.

Huczy rojowiskiem much popołudniowa drzemka ogrodu. The garden's afternoon nap. Złote ściernisko krzyczy w słońcu, jak ruda szarańcza; w rzęsistym deszczu ognia wrzeszczą świerszcze; strąki nasion eksplodują cicho, jak koniki polne. The golden stubble screams in the sun like red locusts; crickets scream in the heavy rain of fire; seed pods explode softly, like grasshoppers. A ku parkanowi kożuch traw podnosi się wypukłym garbem-pagórem, jak gdyby ogród obrócił się we śnie na drugą stronę i grube jego, chłopskie bary oddychają ciszą ziemi. And towards the fence, the sheepskin rises up a convex hump-hill, as if the garden turned inside out in a dream and its thick peasant bars breathe the silence of the earth.

Na tych barach ogrodu niechlujna, babska bujność sierpnia wyolbrzymiała w głuche zapadliska ogromnych łopuchów, rozpanoszyła się płatami włochatych blach listnych, wybujałymi ozorami mięsistej zieleni. In these bars of the garden, the sloppy, womanly luxuriance of August exaggerated into the hollow hollows of huge burdocks, spread out with patches of hairy leaf sheets, exuberant tongues of fleshy green. Tam te wyłupiaste pałuby łopuchów wybałuszyły się jak babska szeroko rozsiadłe, na wpół pożarte przez własne oszalałe spódnice. There, those bulging tufts of bulbs bulged like a woman's wide seated, half devoured by their own maddened skirts. Tam sprzedawał ogród za darmo najtańsze krupy dzikiego bzu, śmierdzącą mydłem, grubą kaszę babek, dziką okowitę mięty i wszelką najgorszą tandetę sierpniową. There he was selling the garden for free the cheapest elderberry crumbs, smelly soap, coarse grits of grandmothers, wild mint spirit and all the worst August trash. Ale po drugiej stronie parkanu, za tym matecznikiem lata, w którym rozrosła się głupota zidiociałych chwastów, było śmietnisko zarosło dziko bodiakiem. But on the other side of the fence, beyond that lair of the summer in which the foolishness of the weed-like weeds had grown, was the dumpster wildly overgrown with an odor. Nikt nie wiedział, że tam właśnie odprawiał sierpień tego lata swoją wielką pogańską orgię. Nobody knew that this was where he was holding his great pagan orgy in August this summer. Na tym śmietnisku, oparte o parkan i zarośnięte dzikim bzem, stało łóżko skretyniałej dziewczyny Tłui. In this garbage dump, leaning against a fence and overgrown with wild lilac, stood the bed of the idiot girl Tłuja. Tak nazywaliśmy ją wszyscy. Na kupie śmieci i odpadków, starych garnków, pantofli, rumowiska i gruzu stało zielono pomalowane łóżko, podparte zamiast brakującej nogi dwiema starymi cegłami. Powietrze nad tym rumowiskiem, zdziczałe od żaru, cięte błyskawicami lśniących much końskich, rozwścieczonych słońcem, trzeszczało jak od nie widzianych grzechotek, podniecając do szału. The air above this rubble, feral with heat, cut by the lightning bolts of gleaming horse flies, infuriated by the sun, crackled like unseen rattles, driving him mad.

Tłuja siedzi przykucnięta wśród żółtej pościeli i szmat. Tłuja is crouched among yellow sheets and rags.

Wielka jej głowa jeży się wiechciem czarnych włosów. Her huge head stands out with a mop of black hair. Twarz jej jest kurczliwa jak miech harmonii. Her face shrinks like the bellows of harmony. Co chwila grymas płaczu składa tę harmonię w tysiąc poprzecznych fałd, a zdziwienie rozciąga ją z powrotem, wygładza fałdy, odsłania szparki drobnych oczu i wilgotne dziąsła z żółtymi zębami pod ryjowatą, mięsistą wargą. Every now and then a crying grimace folds this harmony into a thousand transverse folds, and surprise stretches it back, smoothes the folds, reveals the slits of small eyes and moist gums with yellow teeth under a snowy, fleshy lip. Mijają godziny pełne żaru i nudy, podczas których Tłuja gaworzy półgłosem, drzemie, zrzędzi z cicha i chrząka. Hours full of heat and boredom pass, during which Tłuja chatters in an undertone, dozes, grumbles softly and grunts. Muchy obsiadają nieruchomą gęstym rojem. The flies surround the motionless dense swarm. Ale z nagła ta cała kupa brudnych gałganów, szmat i strzępów zaczyna poruszać się, jakby ożywiona chrobotem lęgnących się w niej szczurów. But suddenly this whole pile of dirty rags, rags and shreds begins to move, as if animated by the scratching of rats breeding in it. Muchy budzą się spłoszone i podnoszą wielkim, huczącym rojem, pełnym wściekłego bzykania, błysków i migotań. The flies wake up scared and pick up in a big roaring swarm, full of furious buzzing, flashes and flickers. I podczas gdy gałgany zsypują się na ziemię i rozbiegają po śmietnisku jak spłoszone szczury, wygrzebuje się z nich, odwija zwolna jądro, wyłuszcza się rdzeń śmietniska: And while the rags fall to the ground and run around the garbage dump like frightened rats, the dump's core is dug out of them, the core is slowly unrolled, the core of the dump is gouged out: na wpół naga i ciemna kretynka dźwiga się powoli i staje, podobna do bożka pogańskiego, na krótkich dziecinnych nóżkach, a z napęczniałej napływem złości szyi, z poczerwieniałej, ciemniejącej od gniewu twarzy, na której jak malowidła barbarzyńskie wykwitają arabeski nabrzmiałych żył, wyrywa się wrzask zwierzęcy, wrzask chrapliwy, dobyty ze wszystkich bronchij i piszczałek tej półzwierzęcej-półboskiej piersi. The half-naked and dark idiot is slowly lifted up and stands, like a pagan idol, on short childish legs, and from the neck swollen by the tide of anger, from the face reddened, darkening with anger, on which arabesques of swollen veins bloom like barbarian paintings, an animal scream breaks out , a hoarse cry drawn from all the bronchi and pipes of that half-animal-half-divine breast.

Bodiaki, spalone słońcem, krzyczą, łopuchy puchną i pysznią się bezwstydnym mięsem, chwasty ślinią się błyszczącym jadem, a kretynka, ochrypła od krzyku, w konwulsji dzikiej uderza mięsistym łonem z wściekłą zapalczywością w pień bzu dzikiego, który skrzypi cicho pod natarczywością tej rozpustnej chuci, zaklinany całym tym nędzarskim chórem do wynaturzonej, pogańskiej płodności. Bodiaki, burned by the sun, scream, their fluffs swell and pride themselves on shameless flesh, weeds salivate with shiny venom, and the moron, hoarse from screaming, in wild convulsion strikes with fleshy womb with furious fierceness the trunk of the wild lilac, which creaks softly under the urgency enchanted by all this wretched chorus to the perverse, pagan fertility. Matka Tłui wynajmuje się gospodyniom do szorowania podłóg. Tłuja's mother hires housewives to scrub the floors. Jest to mała, żółta jak szafran kobieta i szafranem zaprawia też podłogi, jodłowe stoły, ławy i szlabany, które w izbach ubogich ludzi zmywa. She is a small woman, yellow like saffron, and she also tastes floors, fir tables, benches and barriers with saffron, which she washes in the rooms of the poor. Raz zaprowadziła mnie Adela do domu tej starej Maryśki. Była wczesna poranna godzina, weszliśmy do małej izby niebiesko bielonej, z ubitą polepą glinianą na podłodze, na której leżało wczesne słońce, jaskrawożółte w tej ciszy porannej, odmierzanej przeraźliwym szczękiem chłopskiego zegara na ścianie. It was early morning hours, and we entered a small, blue-whitewashed room with a tamped earthen floor on which lay the early sun, bright yellow in the morning silence, measured by the dreadful clang of the peasant clock on the wall. W skrzyni na słomie leżała głupia Maryśka, blada jak opłatek i cicha jak rękawiczka, z której wysunęła się dłoń. Stupid Maryśka was lying in a box on straw, pale as a wafer and silent as a glove, from which a hand slipped out. I jakby korzystając z jej snu, gadała cisza, żółta, jaskrawa, zła cisza, monologowała, kłóciła się, wygadywała głośno i ordynarnie swój maniacki monolog. And as if taking advantage of her sleep, silence was talking, yellow, bright, bad silence, monologing, arguing, talking aloud and vulgarly her maniacal monologue. Czas Maryśki - czas więziony w jej duszy, wystąpił z niej straszliwie rzeczywisty i szedł samopas przez izbę, hałaśliwy, huczący, piekielny, rosnący w jaskrawym milczeniu poranka z głośnego młyna-zegara, jak zła mąka, sypka mąka, głupia mąka wariatów. Maryśka's time - time imprisoned in her soul, a terribly real one emerged from her and walked freely through the room, noisy, roaring, hellish, rising in the bright silence of the morning from the loud mill-clock, like bad flour, loose flour, stupid flour of madmen. W jednym z tych domków, otoczonym sztachetami brązowej barwy, tonącym w bujnej zieleni ogródka, mieszkała ciotka Agata. Aunt Agata lived in one of these houses, surrounded by brown-colored railings and surrounded by a lush green garden.

Wchodząc do niej, mijaliśmy w ogrodzie kolorowe szklane kule, tkwiące na tyczkach, różowe, zielone i fioletowe, w których zaklęte były całe świetlane i jasne światy, jak te idealne i szczęśliwe obrazy zamknięte w niedościgłej doskonałości baniek mydlanych. Entering it, we passed colorful glass spheres in the garden, stuck on poles, pink, green and purple, in which all luminous and bright worlds were enchanted, like these perfect and happy images enclosed in the unsurpassed perfection of soap bubbles. W półciemnej sieni ze starymi oleodrukami, pożartymi przez pleśń i oślepłymi od starości, odnajdowaliśmy znany nam zapach. In a semi-dark hall with old oil prints, devoured by mold and blind from old age, we found the smell we know.

W tej zaufanej starej woni mieściło się w dziwnie prostej syntezie życie tych ludzi, alembik rasy, gatunek krwi i sekret ich losu, zawarty niedostrzegalnie w codziennym mijaniu ich własnego, odrębnego czasu. Stare, mądre drzwi, których ciemne westchnienia wpuszczały i wypuszczały tych ludzi, milczący świadkowie wchodzenia i wychodzenia matki, córek i synów—otworzyły się bezgłośnie jak odrzwia szafy i weszliśmy w ich życie. The wise old door, which dark sighs let these people in and out, silent witnesses of mother, daughter and sons coming in and out — opened silently like the door of a wardrobe, and we entered their lives. Siedzieli jakby w cieniu swego losu i nie bronili się—w pierwszych niezręcznych gestach wydalinam swoją tajemnicę. They sat as if in the shadow of their fate and did not defend themselves — in the first awkward gestures I expel my secret. Czyż nie byliśmy krwią i losem spokrewnieni z nimi? Were we not blood and fate related to them? Pokój był ciemny i aksamitny od granatowych obić ze złotym deseniem, lecz echo dnia płomiennego drgało i tutaj jeszcze mosiądzem na ramach obrazów, na klamkach i listwach złotych, choć przepuszczone przez gęstą zieleń ogrodu. The room was dark and velvety with navy blue upholstery with gold patterning, but the echo of the fiery day trembled, and here still brass on the picture frames, on the door handles and on the golden moldings, though it was passed through the dense green of the garden.

Spod ściany podniosła się ciotka Agata, wielka i bujna, o mięsie okrągłym i białym, centkowanym rudą rdzą piegów. Aunt Agatha rose from under the wall, big and lush, with round and white flesh, dotted with the red rust of freckles. Przysiedliśmy się do nich, jakby na brzeg ich losu, zawstydzeni trochę tą bezbronnością, z jaką wydali się nam bez zastrzeżeń, i piliśmy wodę z sokiem różanym, napój przedziwny, w którym znalazłem jakby najgłębszą esencję tej upalnej soboty. We sat down with them, as if on the edge of their fate, a little ashamed of the vulnerability with which they seemed to us unreservedly, and we drank water with rose juice, a strange drink in which I found the deepest essence of this hot Saturday. Ciotka narzekała. The aunt complained.

Był to zasadniczy ton jej rozmów, głos tego mięsa białego i płodnego, bujającego już jakby poza granicami osoby, zaledwie luźnie utrzymywanej w skupieniu, w więzach formy indywidualnej, i nawet w tym skupieniu już zwielokrotnionej, gotowej rozpaść się, rozgałęzić, rozsypać w rodzinę. It was the basic tone of her conversations, the voice of that white and fertile meat, already swinging beyond the boundaries of the person, merely loosely held in concentration, in the bonds of an individual form, and even in this concentration already multiplied, ready to fall apart, branch out, scatter into a family. Była to płodność niemal samoródcza, kobiecość pozbawiona hamulców i chorobliwie wybujała. It was almost self-fertile, unrestrained and morbidly exuberant femininity. Zdawało się, że sam aromat męskości, zapach dymu tytoniowego, dowcip kawalerski mógł dać impuls tej zaognionej kobiecości do rozpustnego dzieworództwa.

I właściwie wszystkie jej skargi na męża, na służbę, jej troski o dzieci były tylko kapryszeniem i dąsaniem się nie zaspokojonej płodności, dalszym ciągiem tej opryskliwej, gniewnej i płaczliwej kokieterii, którą nadaremnie doświadczała męża. And practically all her complaints about her husband, about the service, her concern for the children, were just whims and pouting of unsatisfied fertility, a continuation of that rude, angry and tearful coquetry that her husband experienced in vain. Wuj Marek, mały, zgarbiony, o twarzy wyjałowionej z płci, siedział w swym szarym bankructwie, pogodzony z losem, w cieniu bezgranicznej pogardy, w którym zdawał się wypoczywać. Uncle Mark, small, hunched over, with a face impassed by sex, sat in his gray bankruptcy, resigned to his fate, in the shadow of boundless contempt in which he seemed to rest. W jego szarych oczach tlił się daleki żar ogrodu, rozpięty w oknie. His gray eyes glistened with the distant heat of the garden, spread over the window. Czasem próbował słabym ruchem robić jakieś zastrzeżenia, stawiać opór, ale fala samowystarczalnej kobiecości odrzucała na bok ten gest bez znaczenia, przechodziła triumfalnie mimo niego, zalewała szerokim swym strumieniem słabe podrygi męskości. Sometimes he tried to make some reservations with a weak movement, to resist, but the wave of self-sufficient femininity rejected this gesture without meaning, it triumphantly passed in spite of it, flooded with its broad stream the weak surges of masculinity. Było coś tragicznego w tej płodności niechlujnej i nieumiarkowanej, była nędza kreatury walczącej na granicy nicości i śmierci, był jakiś heroizm kobiecości triumfującej urodzajnością nawet nad kalectwem natury, nad insuficjencją mężczyzny. There was something tragic about this sloppy and immoderate fertility, there was the poverty of a creature fighting on the verge of nothingness and death, there was some heroism of femininity triumphing with fertility even over the handicap of nature, over the insufficiency of man.

Ale potomstwo ukazywało rację tej paniki macierzyńskiej, tego szału rodzenia, który wyczerpywał się w płodach nieudanych, w efemerycznej generacji fantomów bez krwi i twarzy. But the offspring showed the right of this maternal panic, that birthing frenzy that had exhausted itself in failed fetuses, in an ephemeral generation of phantoms without blood and face. Weszła Łucja, średnia, z głową nazbyt rozkwitłą i dojrzałą na dziecięcym i pulchnym ciele o mięsie białym i delikatnym. Enter Lucy, medium-sized, with her head too blooming and mature, on a childish and plump body with white and tender flesh.

Podała mi rączkę lalkowatą, jakby dopiero pączkującą, i zakwitła od razu całą twarzą, jak piwonia przelewająca się pełnią różową. She handed me a doll-like hand that seemed to be just budding, and it bloomed at once with its entire face, like a peony overflowing with pink. Nieszczęśliwa z powodu swych rumieńców, które bezwstydnie mówiły o sekretach menstruacji, przymykała oczy i płoniła się jeszcze bardziej pod dotknięciem najobojętniejszego pytania, gdyż każde zawierało tajną aluzję do jej nadwrażliwego panieństwa. Unhappy with her blushes that shamelessly spoke of the secrets of menstruation, she closed her eyes and burned even more when touched by the most indifferent question, each containing a secret allusion to her oversensitive maidenhood. Emil, najstarszy z kuzynów, z jasnoblond wąsem, z twarzą, z której życie zmyło jakby wszelki wyraz, spacerował tam i z powrotem po pokoju, z rękami w kieszeniach fałdzistych spodni. Emil, the eldest of the cousins, with a pale blond mustache and a face that seemed to have washed all expression from life, was pacing back and forth around the room, his hands in the pockets of his pleated trousers.

Jego strój elegancki i drogocenny nosił piętno egzotycznych krajów, z których powrócił. His elegant and precious attire bore the mark of the exotic countries he returned from.

Jego twarz, zwiędła i zmętniała, zdawała się z dnia na dzień zapominać o sobie, stawać się białą pustą ścianą z bladą siecią żyłek, w których jak linie na zatartej mapie plątały się gasnące wspomnienia tego burzliwego i zmarnowanego życia. His face, withered and dull, seemed to forget about himself overnight, to become a white blank wall with a pale web of veins in which, like lines on a blurred map, tangled fading memories of that tumultuous and wasted life. Był mistrzem sztuk karcianych, palił długie, szlachetne fajki i pachniał dziwnie zapachem dalekich krajów. He was a master of card arts, smoked long, noble pipes and smelled strangely with the scent of distant countries. Z wzrokiem wędrującym po dawnych wspomnieniach opowiadał dziwne anegdoty, które w pewnym punkcie urywały się nagle, rozprzęgały i rozwiewały w nicość. With his eyes wandering through old memories, he told strange anecdotes, which at some point broke off suddenly, disengaged and blown into nothingness. Wodziłem za nim tęsknym wzrokiem, pragnąc, by zwrócił na mnie uwagę i wybawił mnie z udręki nudów. I followed him with longing eyes, wishing he would pay attention to me and save me from the torment of boredom.

I w samej rzeczy zdawało mi się, że mrugnął na mnie oczyma, wychodząc do drugiego pokoju. Indeed, it seemed to me that he blinked at me as he went into the other room. Podążyłem za nim. Siedział nisko na małej kozetce, z kolanami krzyżującymi się niemal na wysokości głowy, łysej jak kula bilardowa. He sat low on a small couch, his knees crossed almost at his head, bald as a billiard ball. Zdawało się, że to ubranie samo leży, fałdziste, zmięte, przerzucone przez fotel. The garment seemed to be lying on its own, folded, crumpled, thrown over an armchair. Twarz jego była jak tchnienie twarzy—smuga, którą nieznany przechodzień zostawił w powietrzu. His face was like the breath of his face — a streak left in the air by an unknown passer-by. Trzymał w bladych, emaliowanych błękitnie dłoniach portfel, w którym coś oglądał. He was holding a wallet in which he was looking at something in his pale blue enamel hands. Z mgły twarzy wyłoniło się z trudem wypukłe bielmo bladego oka, wabiąc mnie figlarnym mruganiem. A hardly convex pale eye appeared from the haze of my face, luring me in with a mischievous blink.

Czułem doń nieprzepartą sympatię. I felt an irresistible sympathy for him. Wziął mnie między kolana i tasując przed mymi oczyma wprawnymi dłońmi fotografie, pokazywał wizerunki nagich kobiet i chłopców w dziwnych pozycjach. He took me between his knees and, shuffling the photos before my eyes with his skilled hands, showed pictures of naked women and boys in strange positions. Stałem oparty o niego bokiem i patrzyłem na te delikatne ciała ludzkie dalekimi, niewidzącymi oczyma, gdy fluid niejasnego wzburzenia, którym nagle zmętniało powietrze, doszedł do mnie i zbiegł mię dreszczem niepokoju, falą nagłego zrozumienia. I was leaning sideways against him and looking at those delicate human bodies with distant, unseeing eyes, when a fluid of vague agitation suddenly clouded by the air came to me and ran over me with a shudder of anxiety, a wave of sudden understanding. Ale tymczasem ta mgiełka uśmiechu, która się zarysowała pod miękkim i pięknym jego wąsem, zawiązek pożądania, który napiął się na jego skroniach pulsującą żyłą, natężenie trzymające przez chwilę jego rysy w skupieniu—upadły z powrotem w nicość i twarz odeszła w nieobecność, zapomniała o sobie, rozwiała się. But in the meantime, the haze of a smile that appeared beneath the soft and beautiful mustache, the bundle of desire that was taut at his temples with a throbbing vein, the intensity that held his features focused for a moment - they fell back into nothingness, and his face was absent, forgot about itself, it vanished.