APTEKA (2)
Teraz szła z Michałem do czwartej z aptek, coraz bardziej tracąc nadzieję, że uda jej się to, o czym marzyła. A jednak…
– To dobry pomysł – powiedziała kierowniczka, pani Izabela Krukowiecka, szczupła i niezwykle elegancka brunetka lat około czterdziestu. – Przyjdź w najbliższą sobotę przed siódmą rano – dodała, kiedy już zanotowała sobie dane Kingi i jej telefon.
Michał jęknął, słysząc to. Kinga zgromiła go wzrokiem. Natomiast pani Izabela, usłyszawszy ten Michałowy jęk, parsknęła śmiechem i wesoło powiedziała:
– Niestety, młody człowieku. Bez pracy nie ma kołaczy.
Michał pokiwał smętnie głową i pomyślał, że przez to wczesne sobotnie wstawanie będzie musiał zapomnieć o wspólnych piątkowych wieczorach. Czuł, że Kinga, jak na urodzonego kujona przystało, będzie się zajmowała przygotowywaniem do sobotniej pracy. Pracowitość i obowiązkowość Kingi działały mu czasem na nerwy.
W sobotę Kinga po raz pierwszy w życiu przekroczyła próg jednej z saskokępskich aptek jako współpracownica. Z panią Izabelą umówiły się na pracę do dziesięciu złotych za godzinę. Aptekarce pasowało, że Kinga jest studentką. Mogła jej wystawić umowę zlecenie, odprowadzić podatek i wpisać sobie w koszty firmy. Pierwsze zadanie Kingi było proste. Miała sprzątnąć półki, po kolei zdejmując z nich wszystkie lekarstwa. Jak to zrobi – będzie na dziś wolna.
– Pamiętaj, że sprzątasz po jednej półce! – powiedziała pani Izabela i pokazała, jak sprzątać. Trzeba wycierać półki. Najpierw na mokro specjalnym płynem, a potem papierowym ręcznikiem na sucho i układać z powrotem lekarstwa, sprawdzając, ile jest danego specyfiku. – Jeśli będzie poniżej pięciu opakowań, to zanotuj, co to jest, ja sprawdzę w komputerze, czy to się zgadza – powiedziała kierowniczka i dodała: – Potem zdecyduję, czy zamówić jeszcze, czy to jakiś rzadko sprzedawany lek. Najszybciej pójdzie ci ze środkami opatrunkowymi i higienicznymi. Informuj mnie, gdy czegoś jest mniej niż dwa kartony.
Kierowniczka wydawała się tak sympatyczna, że Kinga z nadzieją pomyślała, że bez problemu się z nią dogada. Może czasem coś podpowie na farmaceutyczne tematy, które ją interesują?
W aptece pracowały jeszcze trzy inne panie, ale w sobotę były na miejscu z reguły dwie osoby: kierowniczka i jej mama – pani Leokadia. Kinga już na wstępie dowiedziała się, że jest to emerytowana farmaceutka, a aptekarzami byli wszyscy jej przodkowie, czyli ojciec, dziadek, a nawet pradziadek pani Leokadii, niejaki Karol Schinke, który pod koniec XIX wieku miał aptekę na rynku w Koniecpolu. Tak więc tu zawód przechodził z pokolenia na pokolenie.
Kinga dość szybko zorientowała się, że pani Leokadia jest osobą nie tylko niezwykle gadatliwą (w końcu historię przechodzenia zawodu aptekarza z pokolenia na pokolenie opowiedziała jej w pół godziny), lecz także bardzo wścibską. Najpierw Kindze to nie przeszkadzało. Uważała, że nie robi nic, co byłoby tajne. Ale w połowie dnia zadzwonił jej telefon.
– Kiedy skończysz? – usłyszała w słuchawce głos Michała.
– Jak skończę – odparła.
– No ale tak mniej więcej. – Michał próbował dopytać nie bez powodu. Chciał zabrać Kingę na małą uroczystość. Do tego potrzebował zamówić stolik w knajpce na konkretną godzinę.
– Nie umiem ci odpowiedzieć. Po prostu mam do wykonania konkretną rzecz. Zadzwonię, jak będę w połowie pracy.
Ledwo odłożyła słuchawkę, kiedy odezwała się pani Leokadia, która na zapleczu przygotowywała jakąś maść:
– Kto dzwonił?
– Mój chłopak – odparła Kinga, chowając telefon do fartucha, który dostała od pani Izabeli.
– Co robi?
– Studiuje – wyjaśniła, zamaszyście wycierając półkę.
– A co? – spytała pani Leokadia.
Kinga westchnęła ciężko. Na szczęście z opresji wybawiła ją pani Izabela, wołając swoją mamę na pomoc, gdyż nagle w aptece zaczęło przybywać klientów. Pani Leokadia wyszła. Kinga przez jakiś czas w zupełnej ciszy porządkowała półki, dzięki czemu po mniej więcej godzinie gotowy był już jeden regał, stojące na nim lekarstwa skrupulatnie policzone, co znalazło odzwierciedlenie w postaci porządnych notatek.
„Jedna godzina – jeden regał, a jest ich pięć”. Tej treści esemesa wysłała do Michała, po czym schowała komórkę do kieszeni. Po chwili usłyszała sygnał oznaczający, że Michał (Kinga dałaby sobie rękę uciąć, że to on) odpowiedział. Już miała sięgnąć po telefon, gdy usłyszała za sobą głos pani Leokadii:
– Co to za dźwięk? – spytała niby od niechcenia, ale w jej tonie zabrzmiało coś, co kazało Kindze odpowiedzieć krótko, bez wdawania się w szczegóły.
– Esemes – odparła i włożyła rękę do kieszeni fartucha.
Chciała wyjąć telefon i odczytać wiadomość od Michała, ale pani Leokadia, nakładając jakieś składniki do malutkiego fajansowego moździerza, zaczęła trajkotać. Poza tym raz po raz spoglądała w kierunku Kingi, co bardzo peszyło dziewczynę.
– Te telefony, te esemesy bardzo przeszkadzają w pracy – mówiła pani Leokadia. – Niby ułatwiają życie, ale człowiek bez przerwy jest niemal atakowany przez znajomych. I potem jak coś ma do zrobienia, to nie może się na tym właściwie skupić.
Kinga cierpliwie słuchała monologu staruszki i zdejmowała opakowania leków z kolejnej półki. Jednak raz po raz próbowała dyskretnie sięgnąć ręką do kieszeni. Co też ten Michał do niej napisał? Pani Leokadia nadal jednak mówiła swoje:
– Dzisiejsze telefony zabierają mnóstwo czasu. Albo esemes, albo rozmowa, albo nawet gra. Kto to kiedyś słyszał o graniu na telefonie! A taki smartfon to jeszcze bardziej pochłania uwagę. Ja to widziałam u wnuków…
– Raz, dwa, trzy, cztery… – Kinga zaczęła półgłosem liczyć zdejmowane z półki opakowania jednego z lekarstw. Chciała w ten sposób dać pani Leokadii do zrozumienia, że nie chce jej słuchać.
Staruszka jednak niezrażona, ucierając coś w moździerzu, ciągnęła:
– Teraz to w autobusie rzadko kto książkę czyta czy gazetę. Wszyscy patrzą w te pudełka…
Kinga zerknęła w stronę pani Leokadii. Staruszka mimo trajkotania tak zamaszyście stukała fajansowym trzonkiem o dno moździerzyka, że Kinga postanowiła dyskretnie przeczytać esemesa. Wyjęła komórkę z kieszeni.
„Zamówiłem dla nas stolik w Pikanterii na 17:00. Potwierdź”.
Już miała odpisać, kiedy dobiegł ją głos pani Leokadii:
– No i co napisał?
– Nic takiego – odparła Kinga, wkładając telefon z powrotem do kieszeni zdumiona, skąd staruszka wie, że zerknęła na wyświetlacz. Dopiero po chwili zauważyła, że na wprost stanowiska do robienia leków wisi lustro, w którym odbija się całe wnętrze zaplecza.
– Jak to nic takiego? – Panią Leokadię szczerze zdumiała odpowiedź.
– Przepraszam, ale… – zaczęła Kinga.
Miała zamiar powiedzieć, że wścibstwo pani Leokadii jest nie do zniesienia, choć jeszcze w myślach nie dobrała odpowiednich słów. Nie dane jej było jednak dokończyć zdania, bo rozmówczynię zawołano do kontuaru. Pani Izabela znów stanęła w progu, prosząc mamę o pomoc, bo w aptece ponownie zrobiła się spora kolejka. Pani Leokadia wyjęła z moździerza tłuczek i przykryła go specjalnym papierkiem, a przekazawszy Kindze uwagę, by pod żadnym pozorem go nie dotykała, wyszła z pomieszczenia.
Po kwadransie Kinga uporała się z kolejnym regałem i rozpoczęła sprzątanie tego, który znajdował się najbliżej wiecznie otwartych drzwi do pomieszczenia aptecznego. To spowodowało, że świetnie słyszała rozmowy z klientami prowadzone przez panią Izabelę, ale jeszcze lepiej te, które niezwykle donośnym głosem prowadziła pani Leokadia. Jej niesamowite wścibstwo sięgało dalej, niż myślała, gdy rozmawiały we dwie na zapleczu. Kinga starała się wyłączyć słuch, skupić na liczeniu zdejmowanych z półek opakowań z lekarstwami, ale było to trudne.
– Poproszę krople żołądkowe – powiedziała jakaś pani.
– Boli żołądek czy profilaktycznie? – spytała pani Leokadia.
– Nie wiem – odparła kobieta i dodała: – Robię zakupy dla kogoś. Według listy z tej kartki.
Być może dlatego tej rozmowy pani Leokadia nie ciągnęła, ale już kolejni klienci nie mieli tyle szczęścia.
– Poproszę witaminę C… – odezwał się kolejny żeński głos.
– Przeziębienie, prawda? – spytała pani Leokadia.
– Tak, trochę – odparła kobieta niepewnym tonem.
– Bo to trzeba ciepło się ubierać – mówiła pani Leokadia, przekazując przy tym donośnym głosem sporo uwag na temat mody, obyczajów i tak dalej. Robiła to tak, by słyszeli wszyscy stojący w kolejce do okienka.
Kolejne klientki były odpytywane na każdą okoliczność, nawet zakupu podpasek. To ostatnie zamurowało Kingę do tego stopnia, że o mało nie spadła z niewielkiej aptecznej drabinki, na której stała, sprzątając wyżej położone półki. Być może jednak ten dzień skończyłby się tak, jak zaczął, gdyby nie pewien pan, który przestępując z nogi na nogę, tubalnym głosem poprosił o dwa czopki glicerynowe. W odpowiedzi na to pani Leokadia z wrodzonym sobie (Kinga już wiedziała, że to musi być wrodzone) wścibstwem zadała pytanie:
– A po co panu dwa czopki? Czemu akurat dwa?
Co w mężczyznę wstąpiło, tego Kinga nie wiedziała, bo z zaplecza wystawiła głowę dopiero wtedy, gdy mężczyzna wrzasnął na całą aptekę:
– Bo mam dwie dziury w dupie, wścibska babo!
W aptece najpierw zapadła cisza, a potem… ktoś parsknął śmiechem, potem ktoś następny i następny, aż po chwili wszyscy, łącznie z panią Izabelą, nie mogli powstrzymać się od chichotu. Jedynymi, których to nie śmieszyło, była rzecz jasna pani Leokadia, która czerwona na twarzy dygotała ze zdenerwowania, a także mężczyzna z tubalnym głosem, który całkiem podobnie do tego, jak wcześniej robiła to pani Leokadia, podjął perorę:
– Jest sobota! Ludzie chcą szybko załatwić sprawy i biec do domu, do swoich rodzin! A tu muszą wysłuchiwać pani kazań i tego, jak pani odpytuje ludzi z ich chorób. Czy pani ma coś z głową?! Przepytuje pani klientki na cały regulator z podpasek, obfitości ich krwawień i tak dalej. Toż to szczyt chamstwa! Czy jak ktoś kupuje prezerwatywy, to też go pani pyta, kiedy ich użyje? To trwa latami! Staram się tu w soboty nie przychodzić, jak nie muszę, bo zawsze wtedy trafię na panią i muszę się spowiadać jak w kościele u proboszcza! Ale ja mam tego, do jasnej cholery, dosyć! Niechże pani da mi te dwa czopki i idę stąd!
– Niech pan się uspokoi. – Pani Izabela usłużnie podsunęła mężczyźnie szklankę z wodą i jakąś tabletkę. Drugą taką samą podała matce, mówiąc: – Idź, mamo, do pokoju. Tylko nie zagaduj pani Kingi. – To mówiąc, odwróciła się w kierunku zaplecza i widząc w drzwiach kawałek jej fartucha, powiedziała: – Pani Kingo, niech pani tu do mnie przyjdzie. To z regałami dokończy pani później.
Po chwili odezwała się do Kingi:
– Pomoże mi pani, podając niektóre leki. Dobrze?
Kinga niepewnie skinęła głową. Jak pomóc? Przecież nie wie, gdzie co w aptece się znajduje. Ale pani Izabela błyskawicznie między jednym klientem a drugim podpowiedziała Kindze, by przyjrzała się regałom i napisom pod półkami.
– Zapamiętaj tylko, gdzie leki na co – rzuciła przez ramię. – W ramach jednego działu lekarstwa są ułożone alfabetycznie.
Kinga skinęła głową. Była bystra. Nie na darmo od dziecka należała do najlepszych uczennic. Szybko zorientowała się, gdzie na regałach są przeciwbólowe, gdzie na przeziębienia, gdzie do stosowania wewnętrznego, gdzie zewnętrznego. Z dwiema kolejkami, które nagle stały się jedną, poradziły sobie w dwadzieścia minut. Kinga jak fryga biegała po aptece. Cztery razy wpadła na zaplecze po środki opatrunkowe, gdzie w moździerzu ugniatała coś na proszek pani Leokadia, pociągając przy tym teatralnie nosem, jakby chciała oznajmić światu, że padła ofiarą najgorszej podłości.
Gdy po dwudziestu minutach Kinga wróciła na zaplecze sprzątać półki, zadzwonił do niej Michał.
– No i co? – usłyszała w słuchawce i dopiero wtedy uświadomiła sobie, że nie odpisała na jego wiadomość.
– Okej – powiedziała szybko. – Pogadamy na miejscu. Będę.
Pani Leokadia nagle jakby się ożywiła.
– Dokąd się panna wybiera?
– Raz, dwa, trzy… – Kinga teatralnym szeptem liczyła opakowania tamponów, bo właśnie przeszła do półki ze środkami higienicznymi i opatrunkowymi.
– No? – dopytywała namolnie pani Leokadia.
– Przepraszam panią, ale boję się, że się pomylę przy liczeniu. Porozmawiamy później – odparła Kinga i chyba dzięki temu pani Leokadia się nie obraziła.
Pod koniec dnia, korzystając z chwilowej nieobecności pani Leokadii, pani Izabela zwróciła się do Kingi:
– Możesz przychodzić tu co sobotę. Podniosę ci nawet stawkę do dwunastu złotych − wyrzucała z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego, chcąc skończyć przed powrotem mamy z toalety. − Tylko proszę cię, byś cierpliwie znosiła moją mamę. Jak nie chcesz, by się za bardzo wtrącała, to odpowiadaj na jej pytania zdawkowo. Już wiem, że umiesz to robić. Ale pozwalaj się jej wygadać. To dobry człowiek, tyle że gaduła. Ze względu na jej charakter żadna z pracownic nie chce przychodzić tu w soboty, a ja nie mogę mamie nie pozwolić choć raz w tygodniu pracować w aptece, którą dawno temu założyła. Dla niej te soboty to święto. Czeka na nie. Rozumiesz mnie?
W ostatnim pytaniu była zawarta właściwie cała prośba. Kinga wyczuła, że nie powinna odmówić. Że mimo wszystko będzie jej tu dobrze, a i z panią Leokadią sobie poradzi, skoro jej córka widzi, co matka wyprawia. Dlatego się zgodziła. A pół godziny później do Pikanterii wkroczyła z uśmiechem na ustach.
– Pani Izabela zaproponowała mi podwyżkę, bylebym tylko została – powiedziała, sadowiąc się na wprost Michała.