RP079: Szczęśliwy książę (1) – Oscar Wilde
Na wysokim cokole, górując nad miastem, wznosił się pomnik szczęśliwego księcia.
Cały był pokryty delikatnymi złotymi blaszkami, oczy miał z dwóch błyszczących szafirów, a na rękojeści jego miecza świecił olbrzymi rubin. Ogromnie go też podziwiano – ogromnie.
– Jest tak piękny jak kurek na dachu – zauważył jeden z radców miejskich, usiłujący przez okazywanie artystycznych skłonności zdobyć sobie dobre imię. – Tylko mniej użyteczny od kurka – dodał obawiając się, by go nie posądzono o brak zmysłu praktycznego… co wcale nie byłoby zgodne z prawdą – Czemu nie jesteś takim jak szczęśliwy książę?
– pytała czuła matka swego synka, który chciał dostać księżyc z nieba; – Szczęśliwy książę nigdy niczego nie chce. – Jestem kontent, że przynajmniej jeden człowiek na świecie jest całkiem szczęśliwy – mruknął zawiedziony w swych nadziejach przechodzień rzucając okiem na pomnik.
– Wygląda jak anioł – mówili mali wychowankowie sierocińca wychodząc z katedry w purpurowych płaszczykach i śnieżnobiałych fartuszkach.
– Skąd wiecie, jak wygląda anioł?
– spytał profesor matematyki. – Przecieżeście go nigdy nie widzieli. – O, widzieliśmy… we śnie!
– odpowiedziały dzieci. A profesor matematyki zmarszczył czoło i gniewnie zsunął brwi, z zasady będąc przeciwnikiem wszelkich snów dziecinnych. Pewnej nocy przelatywała nad miastem jaskółeczka… Towarzyszki jej przed sześciu tygodniami odfrunęły już do Egiptu, ona jedna tylko została, zakochawszy się w prześlicznej trzcinie.
Po raz pierwszy ujrzała ją była na wiosnę, uganiając się nad rzeką za dużym, żółtym motylem; zachwycona smukłością trzciny, nieruchomo zawisła w powietrzu i wszczęła rozmowę. – Czy wolno cię kochać?
– spytała jaskółka, przyzwyczajona zmierzać zawsze wprost do celu. A trzcina głęboko się przed nią pochyliła. Więc jaskółeczka poczęła fruwać dokoła trzciny, skrzydełkami muskając wodę, na której tworzyły się lekkie fale.
Był to rodzaj zalotów, trwających całe lato. – Śmieszne przywiązanie – świegotały inne jaskółki – toż ta trzcina nie ma żadnego majątku, a tak liczną rodzinę.
– Bo w istocie brzegi rzeki całkiem były porosłe trzciną. Z nadejściem jesieni wszystkie jaskółki odleciały za morze.
Wówczas jaskółeczka uczuła się bardzo osamotnioną, i miłość do trzciny poczęła ją niecierpliwić. – Niepodobna z nią prowadzić porządnej rozmowy – mówiła – przy tym zaczynam ją podejrzewać bo brzydką kokieterię, bo wszak najwidoczniej flirtuje z wiatrem.
– I istotnie, za każdym powiewem wiatru trzcina wykonywała przed nim najwdzięczniejsze dygi! – Przyznaję, że jest gospodarna i lubi zacisze domowe – mówił ptak – ale ja lubię podróżować, więc i moja żona musi to lubić.
– Pójdziesz ze mną?
– spytała wreszcie jaskółka. – Ale trzcina przecząco potrząsnęła głową – zbyt była przywiązana do ojczyzny. – Więc igrałaś mym uczuciem!
– zawołała jaskółka. – Dobrze! Ja lecę teraz na piramidy. Żegnaj! – I odfrunęła. Niezmordowanie szybowała przez cały dzień, a wieczorem doleciała do jakiegoś miasta.
– Gdzie teraz zamieszkam?
– mówiła do siebie. – Sądzę, że miasto poczyniło przecież odpowiednie przygotowania. Wtem zobaczyła pomnik na wysokim cokole. – Tu pozostanę – zawołała radośnie – doskonały będę mieć nocleg na świeżym powietrzu!
– To rzekłszy, wygodnie usiadła w zagłębieniu u stóp księcia. – Mam złocistą sypialnię – mówiła do siebie z zadowoleniem, rozglądając się dokoła.
W chwili jednak gdy ukrywszy główkę pod skrzydełkiem zabierała się do snu, spadła na nią duża kropla deszczu. – Dziwne!
– zawołała jaskółka otrząsając się – na niebie nie ma najlżejszej chmurki, gwiazdy świecą i migocą, a jednak pada deszcz. Klimat północnej Europy jest istotnie okropny! Trzcina lubiła wprawdzie deszcz, ale powodował nią najzwyklejszy egoizm. Wtem padła na jaskółkę druga kropla deszczu.
– Do czego służy właściwie taki pomnik, skoro nie może nawet dać schronienia przed deszczem?
Obejrzę się raczej za jakim dobrym kominem – szepnęła do siebie, zabierając się do odlotu. Ale zanim jeszcze rozwinęła skrzydełka, uczuła na sobie trzecią kroplę deszczu.
Podniosła więc wzrok i zobaczyła… Co zobaczyła? Oczy szczęśliwego księcia były napełnione łzami, i łzy spływały mu po złotych policzkach. Twarz jego w świetle księżyca tak była piękna, że serce jaskółeczki zadrżało współczuciem. – Kto Jesteś?
– spytała; – Jestem szczęśliwym księciem.
– Więc czemu płaczesz?
– spytała jaskółka. – Całkiem przemokłam od twych łez. – Kiedy jeszcze żyłem i miałem ludzkie serce – mówił pomnik – nie wiedziałem, co znaczą łzy, mieszkałem bowiem w pałacu Sans-Souci, do którego troska nie miała przystępu.
Dnie spędzałem na zabawach z towarzyszami, a wieczorem prowadziłem tańce w wielkiej sali balowej. Dokoła ogrodu biegł bardzo wysoki mur, ale mnie nigdy nie przyszło na myśl zapytać, co się za nim znajduje, tak mi było dobrze i wesoło. Dworzanie nazywali mnie szczęśliwym księciem, i istotnie byłem szczęśliwy – o ile radość oznacza szczęście. Tak żyłem i tak umarłem. A teraz, kiedy nie żyję, umieszczono mnie na tym cokole, tak wysoko, że mogę widzieć całą rozpacz i nędzę mojego miasta i serce moje, aczkolwiek z ołowiu, bezustannie musi płakać. – Co?
Więc nie jest cały ze złota? – szepnęła do siebie jaskółka. Zbyt jednak była uprzejma, by głośno wypowiadać osobiste uwagi. – Daleko stąd – mówił pomnik cichym, melodyjnym głosem – daleko stąd, w wąskiej uliczce, stoi nędzny, stary dom.
Jedno z okien jest otwarte – mogę przeto widzieć siedzącą przy stole kobietę, ma bladą zmęczoną twarz i szorstkie czerwone ręce, a palce pokłute igłą, gdyż jest hafciarką. Haftuje złote lilie na atłasowej sukni, którą nosić będzie na balu dworskim najpiękniejsza dama dworu królowej. Na wąskim łóżeczku, w ciemnym kącie izdebki, leży chory chłopczyk. Zrywa się w niespokojnym gorączkowym śnie i błaga o pomarańcze. Ale matka nie może mu nic dać prócz wody studziennej, więc chłopczyk płacze i jęczy. Jaskółeczko, jaskółeczko, czy nie zechciałabyś jej zanieść ten rubin, świecący w rękojeści mego miecza, bo moje nogi tak są mocno przytwierdzone do tego cokołu, że nie mogę się ruszyć. – Kiedy mnie oczekują w Egipcie – odparła jaskółka.
– Towarzyszki moje lecą wzdłuż Nilu i rozmawiają z wielkimi kwiatami lotosu. Niezadługo ułożą się do snu w grobie wielkiego króla. Ubrany on jest w kosztowne żółte szaty i zabalsamowany. Na szyi ma łańcuch z bladozielonego nefrytu, a ręce zeschłe niby żółte liście. – Jaskółeczko, jaskółeczko – rzekł książę – czy nie możesz zostać u mnie przez tę jedną noc i być moją wysłanniczką?
Chłopczyk jest taki spragniony, a matka jego taka smutna. – Kiedy ja w gruncie rzeczy nie lubię chłopców – odparła jaskółka – bo gdy zeszłego lata mieszkałam nad rzeką, dwaj niedobrzy chłopcy, synowie młynarza, ustawicznie rzucali za mną kamieniami.
Wprawdzie mnie nie trafili, bo my, jaskółki, latamy zbyt szybko, a ja pochodzę z rodziny sławnej nawet za granicą z chyżego lotu, ale w każdym razie był to z ich strony dowód lekceważenia. Szczęśliwy książę miał jednak minę tak smutną, że; jaskółeczka szczerze się zmartwiła.
– Bardzo tu zimno – rzekła – ale mimo to zostanę u ciebie przez dzisiejszą noc i będę twą wysłanniczką.
– Dziękuję ci, jaskółeczko – rzekł książę.
Więc jaskółka wydziobała z rękojeści księcia olbrzymi rubin i trzymając go w dziobku wzbiła się wysoko ponad miejskie dachy.
Przeleciała koło wieży katedry ozdobionej białymi rzeźbionymi w marmurze aniołami, przeleciała koło zamku, z którego dochodziły dźwięki muzyki tanecznej.
Prześliczna dziewczyna wyszła na balkon ze swym ukochanym. – Jak cudnie migocą gwiazdy – szepnął młodzieniec – i jak czarodziejską jest potęga miłości.
– Czy też moja suknia będzie gotowa na bal – odparła – kazałam na niej wyhaftować złote lilie.
Ale te hafciarki takie są leniwe! Jaskółeczka pofrunęła nad rzekę i zobaczyła latarnie, wiszące u masztów okrętowych, pofrunęła w stronę getta i zobaczyła starych Żydów, jak się targują i pieniądze ważą na wagach miedzianych.
Wreszcie doleciała do starego nędznego domu i przez otwarte okno zajrzała do wnętrza mieszkania… Chory chłopczyk rzucał się niespokojnie w gorączkowym śnie, a matka zdrzemnęła się nad haftem, tak była znużona. Więc jaskółeczka wleciała do izby i położyła olbrzymi rubin na stoliku, obok naparstka kobiety. Potem cichutko podleciała do łóżeczka i skrzydełkami poczęła chłodzić rozpalone czoło chłopczyny. – Jak mi chłodno – szepnął chłopczyk – zdaje mi się, że wnet wyzdrowieję.
– I popadł w sen głęboki, pokrzepiający. Wówczas jaskółeczka ruszyła z powrotem do szczęśliwego księcia i opowiedziała mu, co uczyniła. – Dziwne – rzekła – tak zimno na świecie, a mnie nagle zrobiło się całkiem ciepło.
– To dlatego, że spełniłaś dobry uczynek – rzekł książę, a jaskółka zamyśliła się nad jego słowami i zasnęła.
Myślenie zawsze ją przyprawiało o senność. O świcie zerwała się i poszybowała w stronę rzeki, by się wykąpać.
– Co za rzadki fenomen – zadziwił się profesor ornitologii, właśnie przechodzący przez most.
– Jaskółka w zimie! – Napisał o tym długi artykuł i umieścił go w jednym z najpoczytniejszych dzienników. Artykuł wzbudził ogólne zainteresowanie, obfitował zresztą w taki balast słów, że prawie nikt nie wiedział, o co chodzi.
– Dziś wieczór lecę do Egiptu – powiedziała sobie jaskółka, a myśl ta sprawiała jej rozkosz królewską. Tymczasem odwiedzała wszystkie pomniki, aż wreszcie spoczęła na szczycie wieży kościelnej. Gdziekolwiek się ukazywała, dolatywał ją świegot wróbli: co za dostojna cudzoziemka! I jaskółka świetnie się bawiła. Gdy księżyc ukazał się na niebie, pofrunęła do szczęśliwego księcia.
– Czy dasz mi jakie zlecenie do Egiptu? – zapytała – bo właśnie mam zamiar odlecieć.