×

Wir verwenden Cookies, um LingQ zu verbessern. Mit dem Besuch der Seite erklärst du dich einverstanden mit unseren Cookie-Richtlinien.


image

"Doktor Piotr" - Stefan Żeromski, "Doktor Piotr" - 5

"Doktor Piotr" - 5

W odległości wiorsty od dźwigającego się nasypu, stanowiącego część dystansu pana Teodora, sterczało pośród pól wyniosłe wzgórze porośnięte jałowcem i uwieńczone szarym, zębatym grzbietem skał wapiennych. Góra należała do folwarku Zapłocie, a folwark do niejakiego pana Juliusza Polichnowicza. Inżynier zwrócił uwagę na owo wzgórze zaraz po rozpoczęciu robót, zbadał skały, znalazł w nich obfitość węglanu wapna i niewielką ilość obcych przymieszek, dostrzegł, że zbocza i osypiska wykazują piękne pokłady wyborowej gliny — toteż w kilka dni po przyjeździe zabrał ze sobą pana Cedzynę i pojechał do folwarku Polichnowicza.

Zmierzch zapadał, kiedy furmanka zbliżała się do Zapłocia. Folwark stał u samego podnóża góry. Zabudowania otaczał szeroki czworobok usychających topól. Budynki były w stanie opłakanym: waliła się w gruzy stara gorzelnia i wyciągała ku niebu obdarte z poszycia krokwie jak kościotrupie piszczele, nachylały się ku ziemi dachy stodół, tu i owdzie sterczały żerdzie rozwalonych płotów. Kamienista droga, urozmaicona zatrważającymi wyrwami, mijała pewien rodzaj bramy i prowadziła przez dwór. Ogromny, czarny dach domostwa zjeżdżał ze ścian w tył i jednym swoim krańcem dosięgał prawie ziemi.

Kiedy wasąg naszych przedsiębiorców zatrzymał się przed gankiem, w dwu oknach błyszczało światło. Jakaś figura zjawiła się we drzwiach.

— Czy to ty, Szulim? — zapytał głośno stojący na progu.

— Nie, to nie Szulim — odpowiedział Bijakowski. — Czy dziedzic jest w domu?

— Któż tam, u diabła?

— Czy dziedzic tutejszy jest w domu?

— Dziedzic?

— Można się z nim widzieć?

Osoba znikła i jednocześnie prawie światło w oknach zgasło. Wędrowcy nasi wstąpili na ganek, lecz znaleźli drzwi zamknięte. Bijakowski zastukał.

Żadnej odpowiedzi.

— Dziwna rzecz! — zauważył pan Dominik.

Inżynier zeszedł z ganku i zajrzał za węgieł dworu szukając innego wejścia. Musiały tam być jakieś drzwi, biegano bowiem tamtędy, białe postacie wsuwały się do dworu i wymykały do ogrodu, dźwigając jakieś ciężkie przedmioty, coś w rodzaju szaf, luster, kanap, stołów, łóżek, obrazów.

— Nadzwyczajny dom — mówił do siebie zaciekawiony do żywego bourgeois. — Ten obywatel wyprowadza się widocznie, czy co u licha?… O tej porze… panie Cedzyna…

Pan Dominik pokiwał melancholijnie głową i cicho westchnął.

Spomiędzy pokrzyw i kęp bzu wysunęła się wreszcie jakaś babina, podeszła do Bijakowskiego i bezczelnie zaglądała mu w oczy.

— Coście to za jedni, ludzie? Skądeście?

— Jesteśmy z kolei, chcemy rozmówić się z tutejszym panem — mówił do niej pan Cedzyna. — Mamy do pana interes. Chcemy od niego kupić kamień… Słyszysz? Jest ten wasz pan? Można go widzieć?

— Pana niby? — namyślała się baba.

— Naturalnie, że nie ciebie.

W tej chwili wynurzył się z mroku cień inny.

— Panowie kolejarze… aha… Proszę, bardzo proszę… Maryna, rypaj zapalić lampę. Każ wnosić na powrót. Proszę panów… Jestem Polichnowicz.

Drzwi prowadzące z ganku do sieni otwarły się znowu i przybysze wprowadzeni zostali do obszernego pokoju o bardzo niskiej powale. Stało tam mnóstwo mebli i sprzętów w szczególniejszym ugrupowaniu: komoda wysunięta była na środek pokoju, na niej leżało kilka obrazów w grubych, złoconych ramach i lustro, stół zarzucony był stosem rzemieni, uzd, batów, szpicrut, popręgów, torb myśliwskich z przyborami do polowania; roztwarty kufer odsłaniał wnętrze pełne brudnej bielizny i zniszczonej odzieży. Na łóżku okrytym podartą kołdrą spoczywało olbrzymie psisko z familii dogów, a na wygniecionej kanapie spał maleńki kudłaty piesek. Gospodarz usiłował za pomocą forsownego wykręcania knota wydobyć z zakopconej lampki większy płomień. Był to młody człowiek, lat około trzydziestu, nieco przygarbiony, o twarzy wywiędłej i zużytej.

— Siadajcie, panowie — mówił rzucając z krzesełek na ziemię porozmiatane części męskiego odzienia i przysuwając gościom kulawe krzesła. — U mnie tu cokolwiek po kawalersku, ale bo to z tymi sekwestratorami… Fintik! Won, podlecu!…

Kudłaty piesek podniósł łeb niechętnie i machając ogonem zsunął się na podłogę.

— Proszę pana — zaczął Bijakowski — taki jest nasz interes: Do pana należy góra, w pobliżu której prowadzimy plant kolejowy?

— Góra? „Świńska krzywda”? No, do mnie należy… i cóż z tego?

— Pan z niej żadnego zysku nie ciągnie?

— Jakiż ja zysk mogę ciągnąć z takiej góry? Kpisz pan czy co?

— Pastwisko pewne — wtrącił pan Cedzyna nieśmiało.

— Jakie pastwisko! — oburzył się Polichnowicz. — Kamień ma kamieniu i trocha jałowcu. Miejsce ustępowe dla trznadli… chciałeś pan chyba powiedzieć. Ale co panom znowu do tej góry?… Fintik! Won, podlecu!…

Piesek zeskoczył znowu z kanapy, na którą się był wdrapał.

— Krótko mówiąc — ciągnął inżynier — ja bym kupił od pana kamień z tej góry i prawo wybierania gliny. Czy zgadza się pan?

— Kamień? A prawda… Owszem, panie dobrodzieju, z największą przyjemnością.

— I co by też pan żądał?

Polichnowicz zaczął kręcić w palcach papierosa, założywszy nogę na nogę w taki sposób, że końcem spiczastego buta dotykał prawie swego nosa. Milczał. Dopiero gdy załatwił proces umieszczania papierosa w cygarnicy i otoczył się kłębami dymu, wypalił śmiało:

— Odstąpię panu za osiemset rubli.

Bijakowski zaczął się śmiać krzykliwie:

— Siedemset rubli!… Bagatela! I to za miejsce ustępowe dla trznadli… Cha!… Cha!… Wie pan, co…

— Nie siedemset, lecz osiemset rubli! Mów pan, co dajesz! Nie lubię, gdy mi się kto w nos śmieje! Fintik! Wyrzucę cię za drzwi, kpie jeden, i tyle u mnie zarobisz…

Piesek znowu zlazł z kanapy. Bijakowski spoważniał i nadął się.

— Pan sądzisz, że masz z frajerem do czynienia — mówił młody obywatel przymrużając lewe oko. — Ja, panie, jestem dublańczyk i wiem, co jest warta taka glinka zmieszana z pewną ilością piasku, bynajmniej nie tłusta… Znajdź pan tu w okolicy taką glinkę i taki kamień.

— Kto wie?… Może i znajdę — powiedział inżynier, wstając i zabierając się do wyjścia.

— No… cóż pan dajesz? Niech słyszę.

— W każdym razie nie więcej jak sto rubli.

Pan Polichnowicz wpadł w głęboką zadumę.

— Dawaj pan na rękę dwieście rubli… i niech tam diabli!…

— Nie, panie — rzekł zimno Bijakowski.

— No, to trudno… Dajesz pan sto pięćdziesiąt?…

Inżynier śmiał się pod wąsem ironicznie.

— Spiszemy kontrakcik… co tam!… Może herbaty?

— Aj no, herbaty! — odezwał się niespodziewanie głos z sąsiedniego pokoju. — Pan będzie częstował, a ja nie wiem, skąd panu wezmę tej herbaty. Widzicie!

— Milczeć, małpo jedna! — rzekł Polichnowicz wcale nie odwracając głowy. — Może panowie kwaśnego mleka z kartoflami?…

— Nie, dziękujemy. Sto rubelków płacę, piszemy umowę na dwie ręce, jest świadek, pan Cedzyna…

— Pan Cedzyna! — zawołał młody człowiek obrzucając gościa ognistym spojrzeniem — pan Cedzyna z Kozikowa?

— Tak, niegdyś…

— Cóż znowu? Już pana wyleli! Cha! Cha!… To dopiero pogrom na ziemiaństwo! Koleje pan dobrodziej teraz budujesz?…

— Pracuję — odpowiedział skromnie pan Dominik.

— Phy! A no, cóż robić!… Piszmy ten kontrakt. Będzie przynajmniej co wsadzić jutro w zęby panom starozakonnym.

Spisano kontrakt — i późno w noc przedsiębiorcy opuścili folwark.


"Doktor Piotr" - 5 "Dr. Peter" - 5 "Доктор Питер" - 5

W odległości wiorsty od dźwigającego się nasypu, stanowiącego część dystansu pana Teodora, sterczało pośród pól wyniosłe wzgórze porośnięte jałowcem i uwieńczone szarym, zębatym grzbietem skał wapiennych. Góra należała do folwarku Zapłocie, a folwark do niejakiego pana Juliusza Polichnowicza. Inżynier zwrócił uwagę na owo wzgórze zaraz po rozpoczęciu robót, zbadał skały, znalazł w nich obfitość węglanu wapna i niewielką ilość obcych przymieszek, dostrzegł, że zbocza i osypiska wykazują piękne pokłady wyborowej gliny — toteż w kilka dni po przyjeździe zabrał ze sobą pana Cedzynę i pojechał do folwarku Polichnowicza.

Zmierzch zapadał, kiedy furmanka zbliżała się do Zapłocia. Folwark stał u samego podnóża góry. Zabudowania otaczał szeroki czworobok usychających topól. Budynki były w stanie opłakanym: waliła się w gruzy stara gorzelnia i wyciągała ku niebu obdarte z poszycia krokwie jak kościotrupie piszczele, nachylały się ku ziemi dachy stodół, tu i owdzie sterczały żerdzie rozwalonych płotów. Kamienista droga, urozmaicona zatrważającymi wyrwami, mijała pewien rodzaj bramy i prowadziła przez dwór. Ogromny, czarny dach domostwa zjeżdżał ze ścian w tył i jednym swoim krańcem dosięgał prawie ziemi.

Kiedy wasąg naszych przedsiębiorców zatrzymał się przed gankiem, w dwu oknach błyszczało światło. Jakaś figura zjawiła się we drzwiach.

— Czy to ty, Szulim? — zapytał głośno stojący na progu.

— Nie, to nie Szulim — odpowiedział Bijakowski. — Czy dziedzic jest w domu?

— Któż tam, u diabła?

— Czy dziedzic tutejszy jest w domu?

— Dziedzic?

— Można się z nim widzieć?

Osoba znikła i jednocześnie prawie światło w oknach zgasło. Wędrowcy nasi wstąpili na ganek, lecz znaleźli drzwi zamknięte. Bijakowski zastukał.

Żadnej odpowiedzi.

— Dziwna rzecz! — zauważył pan Dominik.

Inżynier zeszedł z ganku i zajrzał za węgieł dworu szukając innego wejścia. Musiały tam być jakieś drzwi, biegano bowiem tamtędy, białe postacie wsuwały się do dworu i wymykały do ogrodu, dźwigając jakieś ciężkie przedmioty, coś w rodzaju szaf, luster, kanap, stołów, łóżek, obrazów.

— Nadzwyczajny dom — mówił do siebie zaciekawiony do żywego bourgeois. — Ten obywatel wyprowadza się widocznie, czy co u licha?… O tej porze… panie Cedzyna…

Pan Dominik pokiwał melancholijnie głową i cicho westchnął.

Spomiędzy pokrzyw i kęp bzu wysunęła się wreszcie jakaś babina, podeszła do Bijakowskiego i bezczelnie zaglądała mu w oczy.

— Coście to za jedni, ludzie? Skądeście?

— Jesteśmy z kolei, chcemy rozmówić się z tutejszym panem — mówił do niej pan Cedzyna. — Mamy do pana interes. Chcemy od niego kupić kamień… Słyszysz? Jest ten wasz pan? Można go widzieć?

— Pana niby? — namyślała się baba.

— Naturalnie, że nie ciebie.

W tej chwili wynurzył się z mroku cień inny.

— Panowie kolejarze… aha… Proszę, bardzo proszę… Maryna, rypaj zapalić lampę. Każ wnosić na powrót. Proszę panów… Jestem Polichnowicz.

Drzwi prowadzące z ganku do sieni otwarły się znowu i przybysze wprowadzeni zostali do obszernego pokoju o bardzo niskiej powale. Stało tam mnóstwo mebli i sprzętów w szczególniejszym ugrupowaniu: komoda wysunięta była na środek pokoju, na niej leżało kilka obrazów w grubych, złoconych ramach i lustro, stół zarzucony był stosem rzemieni, uzd, batów, szpicrut, popręgów, torb myśliwskich z przyborami do polowania; roztwarty kufer odsłaniał wnętrze pełne brudnej bielizny i zniszczonej odzieży. Na łóżku okrytym podartą kołdrą spoczywało olbrzymie psisko z familii dogów, a na wygniecionej kanapie spał maleńki kudłaty piesek. Gospodarz usiłował za pomocą forsownego wykręcania knota wydobyć z zakopconej lampki większy płomień. Był to młody człowiek, lat około trzydziestu, nieco przygarbiony, o twarzy wywiędłej i zużytej.

— Siadajcie, panowie — mówił rzucając z krzesełek na ziemię porozmiatane części męskiego odzienia i przysuwając gościom kulawe krzesła. — U mnie tu cokolwiek po kawalersku, ale bo to z tymi sekwestratorami… Fintik! Won, podlecu!…

Kudłaty piesek podniósł łeb niechętnie i machając ogonem zsunął się na podłogę.

— Proszę pana — zaczął Bijakowski — taki jest nasz interes: Do pana należy góra, w pobliżu której prowadzimy plant kolejowy?

— Góra? „Świńska krzywda”? No, do mnie należy… i cóż z tego?

— Pan z niej żadnego zysku nie ciągnie?

— Jakiż ja zysk mogę ciągnąć z takiej góry? Kpisz pan czy co?

— Pastwisko pewne — wtrącił pan Cedzyna nieśmiało.

— Jakie pastwisko! — oburzył się Polichnowicz. — Kamień ma kamieniu i trocha jałowcu. Miejsce ustępowe dla trznadli… chciałeś pan chyba powiedzieć. Ale co panom znowu do tej góry?… Fintik! Won, podlecu!…

Piesek zeskoczył znowu z kanapy, na którą się był wdrapał.

— Krótko mówiąc — ciągnął inżynier — ja bym kupił od pana kamień z tej góry i prawo wybierania gliny. Czy zgadza się pan?

— Kamień? A prawda… Owszem, panie dobrodzieju, z największą przyjemnością.

— I co by też pan żądał?

Polichnowicz zaczął kręcić w palcach papierosa, założywszy nogę na nogę w taki sposób, że końcem spiczastego buta dotykał prawie swego nosa. Milczał. Dopiero gdy załatwił proces umieszczania papierosa w cygarnicy i otoczył się kłębami dymu, wypalił śmiało:

— Odstąpię panu za osiemset rubli.

Bijakowski zaczął się śmiać krzykliwie:

— Siedemset rubli!… Bagatela! I to za miejsce ustępowe dla trznadli… Cha!… Cha!… Wie pan, co…

— Nie siedemset, lecz osiemset rubli! Mów pan, co dajesz! Nie lubię, gdy mi się kto w nos śmieje! Fintik! Wyrzucę cię za drzwi, kpie jeden, i tyle u mnie zarobisz…

Piesek znowu zlazł z kanapy. Bijakowski spoważniał i nadął się.

— Pan sądzisz, że masz z frajerem do czynienia — mówił młody obywatel przymrużając lewe oko. — Ja, panie, jestem dublańczyk i wiem, co jest warta taka glinka zmieszana z pewną ilością piasku, bynajmniej nie tłusta… Znajdź pan tu w okolicy taką glinkę i taki kamień.

— Kto wie?… Może i znajdę — powiedział inżynier, wstając i zabierając się do wyjścia.

— No… cóż pan dajesz? Niech słyszę.

— W każdym razie nie więcej jak sto rubli.

Pan Polichnowicz wpadł w głęboką zadumę.

— Dawaj pan na rękę dwieście rubli… i niech tam diabli!…

— Nie, panie — rzekł zimno Bijakowski.

— No, to trudno… Dajesz pan sto pięćdziesiąt?…

Inżynier śmiał się pod wąsem ironicznie.

— Spiszemy kontrakcik… co tam!… Może herbaty?

— Aj no, herbaty! — odezwał się niespodziewanie głos z sąsiedniego pokoju. — Pan będzie częstował, a ja nie wiem, skąd panu wezmę tej herbaty. Widzicie!

— Milczeć, małpo jedna! — rzekł Polichnowicz wcale nie odwracając głowy. — Może panowie kwaśnego mleka z kartoflami?…

— Nie, dziękujemy. Sto rubelków płacę, piszemy umowę na dwie ręce, jest świadek, pan Cedzyna…

— Pan Cedzyna! — zawołał młody człowiek obrzucając gościa ognistym spojrzeniem — pan Cedzyna z Kozikowa?

— Tak, niegdyś…

— Cóż znowu? Już pana wyleli! Cha! Cha!… To dopiero pogrom na ziemiaństwo! Koleje pan dobrodziej teraz budujesz?…

— Pracuję — odpowiedział skromnie pan Dominik.

— Phy! A no, cóż robić!… Piszmy ten kontrakt. Będzie przynajmniej co wsadzić jutro w zęby panom starozakonnym.

Spisano kontrakt — i późno w noc przedsiębiorcy opuścili folwark.